Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

piątek, 22 maja 2009

Topfa, topfa. Wyczofujemy sze, ale ufaka, my tu jeszcze frócimy…*


Cudowna bajka pod tytułem „Wielkopolanin w Taszkencie” została zawieszona. Taszkentczyk dotarł do Polski. Ale jak do tego doszło?


Ostatnie dwa tygodnie pobytu w Taszkencie przeszły pod znakiem nauki i przygotowań do egzaminów. Najbardziej obawiałem się Managerial Accounting a okazało się, że wyszedłem z Sali egzaminacyjnej wcale zadowolony! Skupiłem się na matematycznej części egzaminu – wybierając do rozwiązania wszystkie zadania, które były możliwe: Ratio Analysis, Traditional Costing, Investment Appraisal i Budgeting. Czasu (mimo, że były to aż 3 godziny) było zdecydowanie za mało i zdołałem rozwiązać jedynie 80% egzaminu, ale jeśli to wszystko będzie dobrze, to egzam będzie na „plus dodatni”. Drugi egzamin był z International Economy i nie powiem, bym przygotował się na niego w stopniu wystarczającym – z teorią ekonomii zawsze było mi nie po drodze a poza tym na trzy dni przed egzaminem przyjechał do Taszkentu Peder (strona www) – szwedzki podróżnik, który na rowerze wyruszył w lipcu zeszłego roku z Rygi, by dotrzeć do Chin – do Szanghaju albo Pekinu. Aż 9-10 miesięcy zabrało mu dotarcie do Taszkentu, ponieważ jego trasa nie wiedzie „po prostej” – dość wspomnieć, że zawitał „po drodze” do Etiopii ;) Peder wprowadził się do mnie na cztery dni do akademika, wzbudzając nerwowość wśród ochrony – jak zwykle bojącej się podpaść wszechwładnej kierowniczce… Na ten czas do mojego pokoju wprowadził się też Ibragim. Wszystkie te okoliczności spowodowały, że czas na naukę skurczył się bardzo a do tego tryb „leń” się szybko załączył. Poza tym spodziewałem się, że na egzaminie będą jakieś zadania kalkulacyjne i matematyką się trochę podeprę a tymczasem egzamin był czysto deskryptywny :/ Wisi więc nade mną wielki znak zapytania „Zdam czy nie zdam?” Jeśli przeważy druga opcja, to będę musiał skrócić swoje wakacje, by udać się na sesję poprawkową :/

Po egzaminie szybko wróciłem do akademika, gdzie metodą last minute panic packing (czyli standardową i zapewne podświadomie ulubioną) dokonałem zwinięcia całego majdanu w rytm moich ulubionych ruskich pieśni wygrywanych na gitarze. Końcówka była dość emocjonująca, bo odcięta została elektryczność, a więc pakowałem się po ciemku :D Następnie nadszedł czas pożegnań – było bardzo miło i wzruszająco, choć mam 100% pewności, że jeszcze się ze wszystkimi zobaczę – najpóźniej w Uzbekistanie w październiku, ale w kilku przypadkach wchodzi w rachubę również wcześniejsza „opcja europejska”.



Następnie w kolumnie dwóch Żiguli(nów) (pieszczotliwa nazwa na Ładę Żiguli) udaliśmy się na lotnisko – gdzie czekały już Olga i Martyna z Farhadem i Rustamem. Ważenie bagażu – jak wyrok – ok. 30 kg… i groźba dopłaty. Szybkie przepakowanie: 4,5 kg w postaci książek ląduje w plecaku Guillaume’a, który leciał tym samym rejsem do Rygi, 500ml najtańszej wódeczki „Toshkent” do torby Olgi, 4kg w postaci upominków do bagażu podręcznego, który z dozwolonych 6kg przeistoczył się w 10kg :)

Po przylocie do Rygi, opiekę nad nami roztoczył Anti – fiński znajomy Martyny. Odebrał nas z lotniska, ugościł i pokazał miasto. Bardzo uprzejmy i pomocny chłop! Ryga zachwyciła mnie swoją starówką, która nie jest może szczególnie duża, ale niesamowicie urokliwa z przepięknymi, odnowionymi kamienicami ustawionymi szpalerem wzdłuż wąskich uliczek. Miodzio! To, co jednak najbardziej nas uderzyło, miało miejsce gdy próbowaliśmy przekroczyć 6-pasmową jezdnię na przejściu dla pieszych! Nie uwierzycie co się stało… Kierowcy zatrzymali się przed pasami i nikt nawet nie zatrąbił!! Nadzwyczajne :P

Pamiętacie jak pisałem, że w drodze do Taszkentu a konkretnie w samolocie z Poznania do Warszawy leciałem razem z europosłem Marcinem Libcikim? W drodze powrotnej w pociągu z Warszawy do Poznania jechałem znowuż z nim :) Normalnie gdyby startował w wyborach, to musiałbym chyba na niego zagłosować… ;)

Podsumowując, dotarłem więc do kraju i, jak to zazwyczaj ze mną bywa, przeżyłem pewne rozczarowanie – ten proces zachodzi u mnie za każdym razem przy powrocie zza zagranicy – jakoś sobie człowiek idealizuje kraj lata dziecinnych i potem, jak obuchem przez ryj – żulerka w przejściach podziemnych, śmieci na trawnikach, zmurszałe krawężniki, dziury w drogach, siermiężna architektura (vide: autobusowy Dworzec Zachodni w Warszawie) itd. ;) No nic, że się powtórzę z cytatem z klasyka: „trzeba siać siać siać” :P

(…)

I tak to zleciał już tydzień od mojego powrotu… Troszku się wydarzyło w tzw. międzyczasie. Z najważniejszych rzeczy to ślub King i Maćka, przeze mnie własnoręcznym podpisem zaświadczony :P Gratulacje dla Młodych :)



Teraz nastał czas pisania projektu dla WIUT, może skubnę coś z magisterki, ponadto egzaminy na wschodoznawstwie, no i przygotowania do Wielkiego Wakacyjnego Planu, o którym więcej szczegółów w swoim czasie.

Zupdate’owałem trochę Picasę – dodając nowe zdjęcia oraz podpisy pod zdjęciami (Postaram się na przyszłość zrobić to także z katalogami z lat poprzednich...) Zapraszam serdecznie!



* …to teraz będzie taka zagadka: skąd ten cytat? :) Wujek Google chyba nie daje odpowiedzi :P