Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

poniedziałek, 16 lutego 2009

Góry góry über alles!!


Nareszcie udało mi się wyrwać w górki :) Na jeden dzień tylko, ale było gites :)


A wszystko dzięki Romanowi z Czech, który jest doktorantem na stypendium w WIUT. To jest już jego drugi pobyt w Taszkencie. W zeszłym roku również był w Uzbekistanie na okres semestru letniego. Zna więc miasto, okolicę oraz ludzi.

W góry wybraliśmy się dzięki znajomym Romana, którzy zaaranżowali transport oraz wesołą środkowoeuropejską brygadę, w skład której ostatecznie weszło 3 Polaków, 2 Czechów, 2 Ukraińców i jedna Łotyszka :) Ekipa jechała oczywiście na narty, więc po raz kolejny w życiu żałowałem, że ja tym ustrojstwem nie umiem się posługiwać…

Zaczęło się wesoło – Sasza z Ukrainy opowiadał sporo ciekawych historii z swojej pracy i miejsc, w których dane było mu dotychczas mieszkać. Potem było troszkę dramatów, bo Nexia, którą wynajęliśmy miała letnie opony, a więc na lekutkiej pochyłości zaczęła buksować.. Trzeba było wysiadać i popychać. Jeszcze ciekawej się zrobiło, gdy droga nabrała wzdłużnej pochyłości i samochód staczał się do krawędzi (czytaj: lądował w zaspie). Pewnie byśmy nie dojechali do Beldersay (naszego miejsca przeznaczenia) gdyby nie to, że miejscowy rynek szybko i sprawnie odpowiada na potrzeby konsumentów – nagle pojawili się chłopaczki, którzy zaoferowali łańcuchy za zdzierczą cenę (która nas za bardzo nie przejęła, bo potrąciliśmy ją kierowcy).

Ostatecznie dotarliśmy do Beldersay – oczom naszym ukazał się znany (choćby z Armenii) obrazek – kurort z sowieckich czasów, który ewidentnie lepiej prosperował za czasów ZSRR, głównie dzięki putjowkom* dla pracowników z całego obszaru Związku Radzieckiego. Beldersay to ponoć najlepszy ośrodek narciarski w Uzbekistanie, ale nie należy się spodziewać garści wyciągów, wypożyczalni sprzętu czy bud z hot-dogami i piwem na każdym rogu oraz całej towarzyszącej temu cepelii, co ma swoje dobre strony. Jest jeden wyciąg krzesełkowy – Roman wyczuwał w nim rękę czechosłowackich konstruktorów ;) oraz jeden orczyk. Tłoku raczej nie ma, można spokojnie sobie pozjeżdżać.

Towarzysze ruszyli więc na stok, a ja oddałem się zimowemu trekkingowi. Śnieg był masakrycznie kopny i bez rakiet lub narcioszków ciężko było się przemieszczać. Co kilkadziesiąt kroków zapadałem się w puchu po pas i traciłem sporo czasu i sił by się jakoś wygramolić. Udałem się w stronę dolinki rozdzielającej nasz masyw (którego nazwy nie znam) od góry Chimgan, która wygląda naprawdę kusząco. Zejście było miejscami strome, co nie napawało mnie entuzjazmem przed wizją podejścia (głównie ze względu na kopny śnieg, który wymuszał miejscami przemieszczanie się na „czterech łapach”).

W każdym razie dość szybko udało mi się oddalić w miejsce stanowiące oazę niesamowitej ciszy i spokoju. Do tego dające ładny widok na otaczające szczyty. I tutaj niestety pogoda spłatała mi figla, bo niebo szybko się zachmurzyło i sypnęło śniegiem. Widoczność spadła do trzydziestu metrów a moje ślady zaczęły znikać pod pokrywą świeżego puchu. Zacząłem wracać w stronę stoku narciarskiego. Natknąłem się na moją ekipę – jak się okazało istnieje możliwość zjedzenia ciepłego posiłku w chacie, znajdującej się na grzbiecie. Nie omieszkałem zajrzeć – okazało się, że za bardzo przyzwoite pieniądze można zjeść dobre dania domowej roboty, do tego skosztować wszystkiego, co leżało na stole – a było w czym przebierać – kiszone ogórki i pomidory, surówki, pieczywo, jajka, bliny, konfitury, herbata, kompot. No czad po prostu. Do tego wesoła kompania z baniakiem wina :) Troszku tam posiedziałem :P

Pospacerowałem jeszcze z godzinę i nadszedł czas powrotu. Okazało się, że można wypożyczyć sobie snowboard a być może i narty, więc nie wiem, czy nie skorzystam z oferty, jeśli będę tylko miał okazję wybrać się tam po raz kolejny.



* путёвка – (ros. skierowanie na wczasy)

piątek, 13 lutego 2009

Lać tylko po ściance a piana na dwa palce...


Ten obrazek przed Twymi oczyma a ponad pisuarem może spowodować, że motto z tematu niniejszego posta nie zostanie spełnione... :)


Kliknij dla powiększenia:














Gra w skojarzenia...


1. Z jakim innym piwkiem kojarzy Wam się poniższa puszka?


2. Co przywodzi Wam na myśl ptaszysko widoczne na poniższym kontenerze?


Odpowiedzi proszę przesyłać na kartkach pocztowych na adres... itd.

czwartek, 12 lutego 2009

Gazu, Panie kierownik, gazu!


Miałem w planach napisanie jednego wyczerpującego posta na temat miejscowego ruchu ulicznego, rynku samochodowego, usług transportowych itd., ale wydarzenie, w którym brałem udział jakieś 30 minut temu zmusiło mnie, bym odstąpił od pierwotnego planu…

Wsiadam do „siódemki” pod uniwersytetem – autobusy w Taszkencie nie mają żadnego sztywnego rozkładu jazdy, kierowcy na niektórych przystankach potrafią się zatrzymać, by pogadać sobie z kolegą (nie jakoś tam strasznie długo, ale powiedzmy z pół minuty). Przystanek pod uniwersytetem zaś jest szczególny pod tym względem, iż tam autobusy zatrzymują się zwykle na dłużej (nawet do 10 minut) – to znaczy czasem się zatrzymują, czasem nie, a czas postoju jest nieokreślony – mimo, że już od miesiąca prawie codziennie wsiadam na tym przystanku do autobusów, nie udało mi się rozkminić, jak ten system działa?


A więc: wsiadam do "siódemki", kierowca zwleka z wyruszeniem jeszcze jakieś 3 minuty. Kiedy już się decyduje i zamyka drzwi, drogę zajeżdża mu „dziewięćdziesiątka trójka”, stając ukośnie przed nosem naszego autobusu. Kierowca 7 wścieka się – wnoszę po 10-sekundowym przeciągłym „wrzasku” klaksonu. Należy tu nadmienić, że choć autobusy są europejskie, to ich klaksony zostały specjalnie „spimpowane” na potrzeby rynków azjatyckich.

W każdym razie kierowca 7 doszedł do wniosku, że „ta zniewaga krwi wymaga” – kiedy tylko 93 rusza do przodu, nasza 7 rzuca się w pościg na pełnej… no każdy wie na pełnej czym… Powiedzmy prędkości (choć w zamyśle autora bardziej pasuje określenie używane odnośnie kobiet "lżejszej konduity") ;)

Zbliżamy się do skrzyżowania. Zapala się światło żółte, ale oba autobusy nie zwalniają. 93 wskakuje na krzyżówkę, gdy zapala się czerwone… A trzeba Wam wiedzieć, że tutaj sygnalizacja działa inaczej niż u nas – w tym samym momencie, gdy zapala się czerwone dla jednego ciągu komunikacyjnego, zapala się zielone dla krzyżującego się z nim i pojazdy ruszają. Nasz kierowca wciska tylko klakson i przelatuje przez prostopadłą drogę. W odpowiedzi dobiega nas dźwięk klaksonów kierowców, których zielone światło zostało brutalnie zgwałcone…

Nic to, prujemy dalej, zbliżamy się do przystanku, żaden z autobusów nie zatrzymuje się – widocznie nikt nie zasygnalizował, że chce tu wysiąść lub nie był zbyt przekonujący w swej sygnalizacji. Nie zwróciłem uwagi, czy na przystanku ktoś czekał, ale kto by się przejmował jednym czy dwoma pasażerami.

Dojeżdżamy do kolejnego skrzyżowania, przymusowy postój, aby zaraz ruszyć dalej. Na horyzoncie widać przystanek – szlag by trafiłpełen ludzi i do tego ktoś chce opuścić nasz pokład. Ten swoisty pit–stop dużo lepiej wychodzi 93, szybko podejmuje pasażerów i włącza się do ruchu. Sprytnie przyblokował też przystanek i nasz autobus musiał stanąć dalej od platformy – pasażerowie guzdrzą się niemiłosiernie, 93 rusza i w tym momencie: TRAGEDIA!! – drogę zajeżdża nam żałosny trolejbus (nie wiem, czy Wam też, ale trolejbusy zawsze budziły moje politowanie – brak im swobody autobusu i potęgi tramwaju a poza tym, zobaczcie jak one wyglądają „pociesznie”). Trolejbus dostaje oczywiście przynależną mu dawkę „bury" przy użyciu klaksonu, no ale nie wiele to zmienia. Jesteśmy ostro w tyle. Kierowca wyciska z naszego Merca ile fabryka dała, a dała niemało! Kolejne skrzyżowanie – na szczęście zielone światło, kierowca ostro wchodzi w zakręt i musi zaraz „dać po hamulcach” – wlekące się Tico :/ Na szczęście wszyscy pasażerowie siedzą, więc nie ma obrażeń – biedny jedynie sprzedawco-kontroler biletów, którym troszku rzuciło :P Wymijamy Tico i zbliżamy się do przystanku, na którym stoi 93. Teraz albo nigdy, szybka kalkulacja: mało prawdopodobne, żeby na przystanku stał dyrektor ds. zatrudnienia przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej, nasza „siódemka” przemyka obok włączającej się do ruchu „dziewięćdziesiątki trójki”. Pewnie pasażerowie, którzy chcieli jechać "siódemką" złorzeczą, ale gdyby wiedzieli, o co idzie gra!! Wszak honor kierowcy i pasażerów (przynajmniej ja czułem, że mój też ;) ) „siódemki” został narażony na szwank! Ważne, że wychodzimy na prowadzenie!!

Kolejne skrzyżowanie. Stajemy na świetle, 93 przyklejona do naszego „zadka”. Zielone – poszli, zakręt w lewo, zaraz za nim w prawo i przystanek, ludziska machają, żeby się zatrzymać. Na szczęście droga jest wąska a nadto zakorkowana – nasz kierowca zatrzymuje się, ale w poprzek dwóch pasów jezdni – nikt nie zdoła go wyprzedzić a już na pewno nie 93!! Pełen triumf – 93 trąbi w bezsilnej wściekłości!

Ruszamy dalej, opuszczamy wąską ulicę i wskakujemy na szeroką czteropasmówkę w jednym kierunku. Przed nami długa prosta do zjazdu na wiadukt. Kierowca jest zdeterminowany by udowodnić swoją supremację na drodze, tłoki walą w cylindrach jak oszalałe. Wskakujemy na ostry wiraż wjazdu na wiadukt – biedny kontroler :P Droga na tym odcinku jest dziurawa jak sito, ale kierowca wychodzi chyba z założenia, że przy odpowiednio dużej prędkości po prostu przeleci nad dziurami. Poza tym to nie jego autobus! Zjeżdżamy z wiaduktu, przelatujemy nad szynami kolejowymi, przed którymi zazwyczaj większość pojazdów zatrzymuje się lub zwalnia do jakichś 10 km/h (są to tory dojazdowe do jakiegoś zakładu, nie najlepiej skorelowane oczywiście z poziomem jezdni, z którą się przecinają). Gnamy w stronę najbliższego przystanku.

Rzucam okiem za siebie: gdzie jest 93? Chyba odpuściła… Szkoda, bo zostały mi jeszcze trzy przystanki do końca, na ciekawej prostej, mógłby być mocny finisz, a tak: kierowca „siódemki” nie czując oddechu „dziewięćdziesiątki trójki” przechodzi z trybu „goni mnie trąba powietrzna – a la z filmu „Twister”” w tryb „względnego pędziwiatra”. Nadal jest zabawa, bo sam mruk silnika autobusu na wysokich obrotach sprawia dużą frajdę, ale to już nie te emocje, co raptem kilka minut temu. Przynajmniej na pit-stopo-przystankach kierowca stara się jeszcze utrzymać w wyścigowym nastroju – ostatni pasażerowie muszą wskakiwać do autobusu już w biegu.

Dojeżdżamy do mojego przystanku – żeby nie psuć mojemu kierowcy wypracowanej przewagi wyskakuję zaraz po otwarciu drzwi, a więc jeszcze gdy autobus się toczy. „Siódemka” rusza z kopyta a ja spoglądam w przeciwległym kierunku – zza węgła wyskakuje szarżująca „dziewięćdziesiątka trójka”, ale ma jeszcze 100m straty – żałuję, że musiałem już wysiąść… Na pewno się działo...

Ciekaw jestem rozmowy kierowników "siódemki" i "dziewięćdziesiątki trójki" na pętli lub w zajezdni:
(...)
- Stary, jutro rewanż!
- Spoko, znowu Cię zmiażdżę!!
- Dobra, dobra, miałeś fuksa, że droga przy Dworcu była polbokowana, poza tym zgubiłeś kołpak i rejestrację, to jest razem -15 punktów!
- Hej, kołpaki liczą się tylko za 3 punkty!
- Jak to za 3? Zawsze było 5
- No przecież w zeszłym tygodniu zmieniliśmy "Regulamin nielegalnych wyścigów autobusów Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji w Mieście Taszkent"!
- aaa, nie byłem na zeszłotygodniowym walnym zebraniu kierowców z "dziką kartą"...
(...)


Swoją drogą ciekawie musiałem wyglądać w tym autobusie – po wyjściu uświadomiłem sobie, że cały czas miałem przyklejony do gęby uśmiech :)

Tak jeszcze a propos ścigających autobusów przypomniało mi się, że kilka razy widziałem scenę, jak ścigają się dwa autobusy tej samej linii i przypomniała mi się scena z moich ulubionych "Zmienników", w której Jacek uzasadnia jednak bardzo logicznie cel takich "wyścigów" :P :


piątek, 6 lutego 2009

My name is Egg, Burnt Egg…

Zastanawialiście się, czy można przypalić jajko? Jeśli tak, to już nie musicie: moi koledzy z akademika postanowili sprawdzić to empirycznie. Rezultat: można!

wtorek, 3 lutego 2009

Ciągle pada…

Postanowiłem zwalić całą winę za obniżenie mojej blogowej aktywności na opady atmosferyczne, a tak! Może stwierdzenie, że „ciągle pada” stanowi drobne nadużycie, niemniej jednak, można skonstatować, że od około tygodnia pada praktycznie codziennie. Jako człek organicznie wręcz nienawidzący deszczu, nie wyściubiam nosa spoza czterech ścian nad to, co konieczne ;) A w stanie tym utwierdza mnie dodatkowo stan taszkenckich chodników i jezdni, które po opadach w wielu miejscach zamieniają się w potężne kałuże (co przy zasadzie, że kierowca samochodu to pan i władca ulicy, może skutkować fontannami żybury pryskającej na przechodniów). Mimo dużej ilości kanałów odprowadzających wodę, nie są one specjalnie skuteczne – wiele z nich jest zarośniętych, zasypanych częściowo lub całkowicie ziemią bądź śmieciami. Powoduje to, że nawet przeciętny deszcz wywołuje duże nagromadzenie wody deszczowej na powierzchni i potrzeba dwóch-trzech bezdeszczowych godzin, by kanały zdołały rozładować ten stan. Kolejny problem to błotniste bagienka, którymi stają się chodniki w wielu miejscach. Pojawiają się one najczęściej w miejscach gdzie po rozkopaniu asfaltowego deptaka – zabrakło środków czy chęci, by wypełnić ubytek nową nawierzchnią. Taki skoko-spacer błotnistą alejką po raz kolejny stał się przyczyną rozważań pod tytułem „dlaczego na Wschodzie tak często wylewa się chodniki asfaltem a nie układa z betonowych płyt/kostek?”. Tym bardziej, że obserwacje z polskiego podwórka pokazują, że „technologia kostkowa” jest tańsza – samorządy w ramach oszczędności budują w ten sposób drogi osiedlowe czy nawet uzupełniają gdzieniegdzie ubytki po rozkopach…*

A co poza deszczem?

Po pierwsze, zagęszcza się atmosfera naukowa – na pierwszą połowę marca przypada termin oddania coursework’ów**, a więc najwyższy czas zająć się przypisanymi nam zadaniami. Mam wrażenie, że coursework’i będą trudniejsze niż same egzaminy w sesji – biorąc pod uwagę nakład prac, który trzeba będzie w nie włożyć (a wyceniane są jedynie na 30 do 40% oceny końcowej).

Po drugie, wreszcie udało mi się zdjąć simlocke’a z mojego telefonu. Myślałem, że nie będzie z tym wielkiego problemu, ale jednak blokady na SE k750i nie da się zdjąć kodem zdalnie generowanym poprzez stronę internetową, lecz wymaga to podłączenia phone’a do kompa i zabawy z programami serwisowymi. Jak się okazało bez kabla serwisowego tego się nie zrobi. Musiałem więc skorzystać z pomocy „fachowca” – „fachowiec” mimo moich przestróg oczywiście wywalił mi całą pamięć telefonu i postawił nowe oprogramowanie bez blokady, ale i bez kontaktów, zapisanych smsów, notatek i innych danych prywatnych. To, co mogłem, przezornie przed oddaniem komórki, przekopiowałem na SIM kartę lub pamięć zewnętrzną, stąd kontakty wszystkie odzyskałem, ale już mi się paląca „Biełomora” postać nie pojawia, gdy zadzwoni do mnie Czajol ;) Ale spoko – przywróci się :)

Po trzecie, stałem się w końcu abonentem sieci BeeLine :)


Po czwarte, staram się załatwić sobie stałe łącze internetowe – człowiek jednak bez stałego dostępu do Neta jest jak bez nogi, ręki czy połowy mózgu. Wujek Google i ciocia Wikipedia są potrzebni do życia, jak tlen :) Fakt, że ja mam dostęp do Neta w akademiku na miejscu, ale jest to łącze niestabilne (jak muszę coś ścią
gnąć/wysłać większego, to trzeba iść do kafejki, aby zapewnić sobie brak przerw w połączeniu), często korzysta z niego kilkanaście osób jednocześnie, dostęp jest limitowany tylko w przedziale czasu 18-23, co mnie wkurza niemiłosiernie (czuję się jak w przedszkolu jakimś – bo jest to wyłącznie zarządzenie o charakterze dyscyplinującym, nie jest podyktowane kosztami Internetu w żadnym stopniu – jak się ubłaga ochronę akademika, to wpuszczą do PC Lab’u*** o dowolnej porze dnia). Zresztą w ostatnią niedzielę pan ochraniarz miał zły humor i nie chciał nas wpuścić w ogóle, tłumacząc, że Net wg regulaminu jest dostępny tylko w dni powszednie :/ Najgorsze jest jednak to, że nie można wziąć do PC Lab’u ze sobą herbaty, ani teoretycznie słuchać sobie głośno muzyki, pogwizdywać pod nosem a poza tym jeśli w ciągu dnia pojawiła się konieczność skorzystania z Neta, to musiałem sobie zapisywać swoje pytanie do Wujka Google na kartce, żeby do wieczora nie zapomnieć.
Co ja Wam zresztą tłumaczę – pewnie większość z Was też by krew nagła zalewała i pioruny siarczyste, łogniste łuu łuu:P
Dlatego też dziś przybył Pan Techniczny i sprawdzał moc sygnału u mnie w pokoju. Początkowo było plocha****, ale później Pan Techniczny stwierdził, że pajdiot***** – on tu namontuje dodatkowych anten i budjet rabotat’******. No a skoro tak: to poleciałem jeszcze dziś zakupić usługę :)

I wreszcie po piąte, spora część czasu płynie mi na czytaniu przewodnika oraz kombinowaniu programu wakacyjnego „Azja Centralna 2009”.


Ciekawe są rozmowy z miejscowymi. Szczególnie te na temat Polski – z tej perspektywy widać niestety dość dobrze, jakim „zaściankiem” jest nasz kraj – wiedza na temat kraju „od morza do Tatr” nie jest powalająca. Powszechne jest pytanie: „czy w Polsce mówicie po rosyjsku?”, na moją odpowiedź, że „Polacy nie gęsi i swój język mają” na twarzach rozmówców pojawia się grymas lekkiego zaskoczenia. Sporo ludzi myśli, że Polska była jedną z radzieckich republik. Większość ludzi kojarzy, że stolicą jest Warszawa, ale już słyszałem też i o Budapeszcie (no, ale z drugiej strony, ciekawe jaki odsetek Polaków wskazałby poprawnie nazwę stolicy Uzbekistanu – a przecież w swym regionie kraj też nie w kij dmuchał!). Ale dwa dni temu usłyszałem coś, co z punktu widzenia mojego polonocentrycznego sposobu postrzegania świata (przy całej świadomości błędów oraz nieprzystawania do rzeczywistości, jakimi obłożona jest ta wizja) nie mieściło się w głowie: jeden z kolegów z akademika zadał pytanie w formie twierdzenia „Wyście walczyli razem z Hitlerem?”. Pomyślałem, że chodzi mu o to, że walczyliśmy z Hitlerem, w sensie przeciwko Niemcom nazistowskim, ale nie! On był prawie przekonany, że Polacy walczyli w czasie II wojny światowej ramię w ramię z Niemcami! Zdziwiony był, gdy usłyszał, że II wojna zaczęła się w Polsce właśnie dlatego, że Polacy jako pierwsi stawili opór hitlerowcom i być może świat wyglądałby inaczej, gdyby nie to, że Sowiety na dobitkę wbiły nam nóż w plecy. Rozmawialiśmy także o bilansie wojny i o tym, że Polska była jedynie formalnym zwycięzcą tego konfliktu a chyba w rzeczywistości największym przegranym: największe straty ludnościowe w odniesieniu do całości narodu (w tym ogromne straty pośród elit), ogromne zniszczenia i grabież kraju, straty terytorialne, no i radziecka dominacja w polityce i gospodarce przez następne pół wieku*******. W tym momencie dostałem pytanie: ile ludzi zginęło w Polsce? Odpowiedziałem, że najczęściej podawana liczba to 6 milionów polskich obywateli. Mój rozmówca odparł: - Phi, nas zginęło 50 milionów! – ??? – I to w samym Uzbekistanie! No tu już mnie zatkało zupełnie – kto im takie bzdury do głowy ładuje? W całym ZSRR zginęło ok. 22 milionów ludzi, w tej liczbie oczywiście Uzbecy, no ale skąd te 50 milionów? Ehhh dużo pracy przede mną… ;) Jak mówi ojciec Rydzyk: „Trzeba siać, siać, siać!” :P

PS. Dziś nie pada deszcz… Pada śnieg, ale i tak wszystko psu na budę, bo temperatura jest powyżej zera :/

PS2. Właśnie sobie uświadomiłem, że jestem w UZ praktycznie już miesiąc... A czuję się, jakbym wczoraj przyleciał - strasznie szybko czas leci...



* Minusów asfaltowych chodników jest zresztą według mnie jeszcze więcej – nawet załatany chodnik asfaltowy nie wygląda już estetycznie; niełatwo jest ubić masę asfaltową na stykach z murami budynków itp. elementami wystającymi ponad powierzchnię chodnika – dlatego się nie ubija :P; latem niezacieniony asfaltowy chodnik może działać jak patelnia.
** Czyli zlecone zadania, polegające na wykonaniu jakiejś analizy rynkowej i sporządzeniu raportu pisemnego. Coursework’i wykonuje się w trakcie semestru, mogą być grupowe i indywidualne.
*** Pomieszczenia z komputerami.
**** (ros.) – źle.
***** (ros.) – „pójdzie” lub „idzie iść”
****** (ros.) – będzie działać.
******* Przy czym pragnę zaznaczyć, że nie jest tak, iżbym nie dostrzegał pewnych korzyści, jakie Polska uzyskała z takiego a nie innego biegu historii (uzyskanie bardziej zwartego terytorium i szerokiego dostępu do morza czy przyspieszona modernizacja kraju (wyśmiewane elektryfikacja i uprzemysłowienie były jednak faktem), która, jak wielu błędnie uważa, nie byłaby możliwa przy wykorzystaniu środków z Planu Marshalla – był to plan odbudowy a nie restrukturyzacji gospodarki kraju; itd.). W żadnym jednak stopniu nie równoważą one poniesionych strat i kosztów!