Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

środa, 23 grudnia 2009

...to jest ojców mowa, to nasza historia, której się nie zmieni...



Taszkentczyk chciałby wszystkim Czytelnikom złożyć najserdeczniejsze życzenia Spokojnych, Zdrowych, Wesołych i bez sączącej się z ekranu TV sieczki Świąt Bożego Narodzenia oraz Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku!

Nie będę wymyślał - ta scena oddaje wszystko:



niedziela, 20 grudnia 2009

poniedziałek, 30 listopada 2009

„Skaldowie” oraz Buchara


Co tu się dużo rozpisywać? Sam tytuł postu jest przecież jasny… Wszystkiego można się domyślić. Ale jednak pokatuję Was moimi wypocinami…

19 listopada br. z inicjatywy Ambasady odbył się koncert zespołu „Skaldowie” w Taszkencie. Już widzę u niekt
órych z Was te ironiczne uśmieszki na twarzach. O gore Wam, ignoranci! Wiem, co mówię, albowiem sam na wieść o występie dinozaurów polskiej muzyki rozrywkowej miałem cokolwiek mieszane uczucia. Toż to zespół dobry dla mych rodziców, ale ja pewnie na koncercie zniosę jajo. Oczywiście każdy kojarzy „Skaldów”. Nawet jeśli nie potrafi dopasować do nich w danym momencie tytułów piosenek, to znane mu są hity „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, „Z kopyta kulig rwie” czy „Przemyślenia wiejskiego listonosza”. Jak na przeboje masowej publiczności przystało utwory te są lekkie i przyjemne, wpadające w ucho, ale jednak dość banalne. Nie jest to oczywiście żaden zarzut! Żeby utwór stał się hitem musi mieć w sobie „to coś”, co powoduje, że dobrze się przy nich bawimy. Piosenki, te gdyż już staną się desygnatami predykatu „być przebojem” stają się powszechnie znane i kolejne pokolenia również nucą ich refreny pod nosem. Ja jednak się obawiałem tego, co „Skaldowie” zaprezentują poza swymi utworami, które weszły do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. No i tu wychodzi najbardziej moja indolencja intelektualna (głowę popiołem swą kornie posypuję). Obawiałem się, że poza przebojami „Skaldowie” zaprezentują jeszcze „hity pomniejsze”, czyli banalne utwory, którym nie udało się przebić do masowej wyobraźni… Mea culpa!

Zacznę od tego, że koncert odbywał się w ramach cyklu „Skaldowie na dwa fortepiany” – bardzo dobry pomysł, który nadał muzyce bardziej kameralny charakter. Na fortepianach zagrali Andrzej Zieliński i Stanisław Deja. Na skrzypcach oraz na wokalu zaprezentował się Jacek Zieliński. Dość szybko okazało się (okazało się oczywiście dla mnie), że „Skaldowie” to nie tylko „lampa nad progiem, krzesło i drzwi”, ale również poetyckie teksty podlane naprawdę wzruszającą muzyką. I tak zaczynając od „Jutro odnajdę Ciebie” poprzez „Od wschodu do zachodu słońca” dotarliśmy do „Wierniejsza od marzenia”, kiedy to przez głowę przeszła mi myśl, że muszę zgooglować tę piosenkę a najlepiej odnaleźć na YT. Zapytałem się p. Ani o tytuł i przez cały koncert starałem się zapamiętać. Kilka utworów dalej moja kopara opadła na podłogę zupełnie – „Skaldowie” wykonali balladę rockowo-ludowo-klasyczną ( :P ) „Krywaniu, Krywaniu”. To był, jak dla mnie, kulminacyjny moment koncertu. Oczywiście tylko swojej ignorancji zawdzięczam, że wcześniej nie znałem tego utworu, jak i szerzej twórczości „Skaldów”. Stąd być może i mój zachwyt! W końcu bardzo lubimy być pozytywnie zaskakiwani!! W każdym razie, niech mi ktoś teraz spróbuje „Skaldów” plugawić, to nawiązując do klasyka „impreza bydzie, ale roz…”!!



Na koniec kilka faktów. Koncert trwał ponad półtorej godziny i zgromadził blisko 600 osób!! Był to trzeci koncert grupy w Taszkencie (poprzednie miały miejsce w latach 1968 i 1980). Ze „Skaldami” wystąpiła również taszkencka wiolonczelistka Anna Popowicz, która wcześniej wystąpiła z orkiestrą na naszym przyjęciu z okazji Dnia Niepodległości. Obok „Skaldów” gwiazda występu była mała Julka – córka Marty i Remka z Ambasady, która na scenie odstawiała hołubce w rytm muzyki, wzbudzając rozbawienie publiczności :)

Po koncercie odbyło się przyjęcie, gdzie w luźniejszej atmosferze można było porozmawiać z artystami. Przy tej okazji człowiek może się dowiedzieć czegoś o sobie i to od samego Andrzeja Zielińskiego, np. że przypomina wyglądem Leszka Możdżera (!) :P

* * *

Z okazji koncertu „Skaldów” do Taszkentu dobiła ekipa duszanbińska, czyli Magda i Seba. W piątek przebudziłem się lekko zmechacony po przyjęciu – znak, że łaska Wielkiego ETOH-a, Bóstwa Skorego do Gniewu a nie Bardzo Łaskawego, zstąpiła na mego ducha, aże lichą ziemską mą powłokę rozkoszny ból przeszył… Uzyskawszy na ten dzień dyspensę od praktykanckich obowiązków udałem się na spotkanie z Magdą, by pokazać jej chociaż troszku Taszkent. Zgodnie z ustaleniami kupiliśmy także bilety na pociąg do Buchary, do której ruszyć mieliśmy wieczorem razem z Anią. A w Taszkencie pierestrojka na całego! Ciąg dalszy działań wokół skweru Amira Temura! Wycięto wszystkie drzewa na placu, pozostawiając jedynie Tamerlana po środku. Zdarto nawierzchnię i wkroczyły ZiŁ-y, MAZ-y oraz GAZ-y a wraz z nimi wyspecjalizowane brygady ochotników-robotników! Oprócz tego trwa wyburzanie hotelu „Poytaxt”. A spróbuj człeku pstryknąć zdjęcie koparki wspinającej się mozolnie po stercie gruzu na drugie piętro hotelu albo „nagiego” Timura – zaraz ogóreczki Cię zgwiżdżą i usuwać każą zawartość kart pamięci. Obsesja antyfotograficzna sięgnęła nawet dalej – nie można fotografować nawet monumentalnego niedawno powstałego centrum konferencyjnego, przynajmniej nie wtedy, gdy myte są okna! Dla ułatwienia dodam, że okien nie myje tam sterta bab w pomarańczowych kamizelkach i kwiecistych spódnicach spuszczona na parcianych pasach z dachu budynku, lecz wykwalifikowani profesjonalni robotnicy na nowoczesnych podnośnikach! Nie ma więc powodu do wstydu! Wsjo taki nie lzja fotografirować!

Wieczorem, tuż przed odjazdem pociągu, odwiedziliśmy „Elvisa”. Przy tej okazji pozdrowienia od Rudika dla Martyny i Olgi oraz prośba do wszystkich, którzy wybierają się do Taszkentu o przywiezienie Rudikowi polskiej flagi :)

W pociągu mieliśmy bilety na wagon płackartny. Co ciekawe w składach uzbeckich, liczących ok. 20 wagonów, jadzie jedynie 3-5 wagonów płackartnych, reszta to kupiejne + restauracyjny. Wieczór spędziliśmy w restauracyjnym oglądając, a jakże by inaczej: „Motosyberię”. Chcę przy tej okazji zaznaczyć, że nikt mi nie płaci za promowanie tego filmu ;) a szkoda… :P Po prostu uważam ten film za jedną z najlepszych podróżniczych relacji video, jakie było mi dane w życiu obejrzeć! Trzeba szerzyć dobre wzorce! …czy nie?

Do Buchary dotarliśmy bladym świtem, korzystając z uprzejmości poznanego w pociągu mężczyzny, udaliśmy się do centrum na plac Lyabi-Hauz i stamtąd do przytulnego hoteliku. Po krótkim czasie przybył wraz z kolegą Ikrom, chłopak poznany w pociągu. Ich przyjaciel żenił się tego dnia i zgodnie z tradycją wszyscy mężczyźni
zaproszeni na wesele spotykają się rano na płowie. Chłopaki postanowili przywieźć nam półmisek bucharskiego płowu. Ja tam lubię wszystkie odmiany tego dania, więc smakowała mi i bucharska! Następnie wybraliśmy się na spacer po starym mieście. Nie chce mi się po raz kolejny rozpisywać o zabytkach Buchary, które są porażające a o których już przecież pisałem troszkę. Grunt, że udało mi się zrobić zdjęcie Łady Żiguli Pjatorki oraz spotkać sprzedawcę od czapek afgańskich (pamiętasz Sokół? ;) ) :P Dziewczyny planowały oczywiście la grande shopping pamiątek, ale nie taki diabeł straszny i jakoś nie wymęczyło mnie to zbytnio. Późnym popołudniem wylądowaliśmy pod wieżą ciśnień na przeciwko Pałacu Emira Buchary i po raz kolejny miałem okazję przełamać swój lęk wysokości i wdrapać się na 30-metrową, niebudzącą zaufania radziecką konstrukcję. Że było warto, chyba mówić nie muszę ;) Wieczorem mieliśmy udać się z Ikromem na ślub jego kolegi, ale jakoś ostatecznie plan ten nie wypalił… Za to spotkaliśmy się ze… Skaldami, którzy w międzyczasie przybyli do Buchary w ramach pokoncertowego zwiedzania Uzbekistanu.



Kolejnego dnia ruszyliśmy na północ Uzbekistanu n
ad jezioro Ajdar-Kul. Nie zrobiło ono niestety takiego wrażenia, jak się spodziewałem. Jest to w końcu spory zbiornik, ale chyba pora roku nie była najlepsza oraz nasz kierowca wybrał kiepskie miejsce. Następnie ruszyliśmy do Nuraty. Miasto warte zobaczenia ze względu na prowincjonalny charakter oraz swe zabytki. Jest tam bowiem meczet z X wieku, ruiny fortecy założonej jeszcze przez Aleksandra Macedońskiego, a także źródło wody mineralnej, zamieszkałe przez setki ryb, których miejscowi nie jedzą, przekonani o ich świętości. Nadto jest muzeum, które warto zobaczyć. Nam udała się ta sztuka za darmo, bo kustosz powiedział, że Polacy rzadko tu docierają. Z całego muzeum najciekawszy był „uzbecki Pampers”. Dzień wcześniej widziałem na bazarze w Bucharze drewniane rurki przypominające fajki. Zaciekawiły mnie one na tyle, że nawet zacząłem się im bliżej przyglądać i zastanawiać, jak pali się w nich tytoń. Dobrze, że nie widział tego sprzedawca ani żaden lokales, bo zostałbym wyśmiany na czym świat stoi (diabli wiedzą, może zostałem :P ) Okazuje się, że fajkę nakłada lub przykłada się (w zależności od płci) leżącemu dziecku na „końcówkę” i wyprowadza poza obręb kołyski. W ten sposób dziecko może oddawać mocz, nie brudząc ubranka. Przynajmniej tyle teoria… Taaaak, nawet w takiej Nuracie można człowieka czymś zaskoczyć! ;)



W drodze powrotnej do Buchary, odwiedziliśmy jeszcze Pałac Letni Emira Buchary. Malownicze miejsce, ale strasznie zaniedbane i splądrowane. Większość wyposażenia komnat została rozebrana przez uzbeckich oficjeli (wedle słów miejscowych) i stoi teraz w ich rezydencjach. Bieda, jak rzekł minister Sikorski do Schetyny :P Po
nadto udało nam się zobaczyć dwa półdzikie wielbłądy, które miejscowi starają się oswoić…

* * *

Z wydarzeń ubiegłego tygodnia należy wspomnieć wizytę kilku delegacji z kraju. Jako że ja nie byłem w to w żaden sposób zaangażowany, to nie
będę się o nich rozpisywał. Wybraliśmy się z Anią do Teatru „Ilhom” na „Oresteję”. Sztuka, choć antyczna, jak przystało na „Ilhom” nie była wystawiana klasycznie. Mimo iż mój rosyjski pozwalał mi rozumieć jedynie piąte przez dziesiąte albo i mniej, to i tak bardzo mi się podobało. Zachwycałem się formą, przedkładając ją nad treść! ;)

W zeszłym tygodniu miała także miejsce w Ambasadzie uroczystość wręczenia Kart Polaka 11 obywatelom Uzbekistanu.

Natomiast w piątek miałem wielką przyjemność podjąć próbę sprostania ciekawemu wyzwaniu. Mianowicie, jak już wspominałem, Ambasada RP
w Taszkencie sprawuje lokalną prezydencję unijną, przez wzgląd na brak placówki szwedzkiej. W związku z tym odbywają się cykliczne posiedzenia szefów misji, konsulów, radców handlowych i administratorów. Na piątek zostało zaplanowane spotkanie konsularne i Pani Konsul poprosiła mnie poprowadzenie tego posiedzenia! Nie powiem żebym się nie denerwował, głównie ze względu na brak pełnego rozeznania w miejscowych kwestiach konsularnych, ale chyba całość poszła nienajgorzej :) Heheh takim to sposobem tow.jablona przewodniczył konsulom UE w Taszkencie!! Przez półtorej godziny i jedynie de facto, ale… ale! :D

* * *

I jeszcze dwie impresje z Buchary:







sobota, 14 listopada 2009

Święto Niepodległości na obczyźnie


Zawsze byłem ciekawy, jak też wyglądają obchody świąt narodowych daleko od kraju. Kto przychodzi na organizowane przyjęcia? Jaki panuje nastrój itd.? Na szczęście było mi dane przyjrzeć się temu od kuchni.

W niedzielę bezpośrednio poprzedzającą dzień 11 listopada w kościele katolickim, zwanym bardzo często polskim kościołem, a o którym pisałem już co nieco w poście z lutego, odbyła się zamówiona przez Ambasadę msza św. za Ojczyznę. Wszyscy katoliccy księża w Uzbekistanie to Polacy – franciszkanie. Polakiem jest także biskup. Z tego też tytułu msza odbyła się po polsku. Kościół był pełen wiernych – licznie przybyła Polonia oraz oczywiście reprezentacja Ambasady, a także Polacy, którzy z okazji różnych innych zadań przebywają w Taszkencie. Nie omieszkał z nutką ironii zauważyć tego proboszcz, stwierdzając, że szkoda, iż mszy za Ojczyznę nie ma w każdym miesiącu, bo miałby wtedy pełną świątynię wiernych ;) Przed rozpoczęciem nabożeństwa proboszcz werbował parafian do aktywnego udziału w mszy i takim obrazem Marta i Remek czytali I i II czytanie, natomiast ja wystąpiłem z modlitwą wiernych. Od niepamiętnych czasów nie „występowałem” w kościele – chyba ostatni raz miało to miejsce w podstawówce, więc lekki stresie był :P , ale wszystko poszło chyba dobrze ;) Przynajmniej zebrałem pochwalne recenzje :P Podczas samej mszy spostrzegłem kilka elementów liturgii różnych od tych znanych mi w Polsce. Po pierwsze, podczas podniesienia mało kto klęka – zdecydowana ludzi stoi z pochylonymi głowami. Po drugie, spośród osób idących do komunii wielu nie przyjmuje komunikatów, lecz ogranicza się do przyjęcia błogosławieństwa. Po trzecie, podczas błogosławieństwa kończącego mszę praktycznie nikt się nie żegna na słowa kapłana „Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty”. Ot, co kraj, to i obyczaj, choć Kościół Powszechny…

11 listopada to dzień wolny od pracy w Polsce. To samo dotyczy oczywiście polskich misji dyplomatycznych. Ścisły sztab ;) musiał jednak udać się do Ambasady celem dopracowania przemówienia okolicznościowego, które miało być wygłoszone podczas przyjęcia. Sama uroczystość odbyła się w hotelu InterContinental. Jako gospodarze przyjechaliśmy około godziny przed czasem, żeby dopilnować ostatnich przygotowań. Sala była spora – naprzeciw drzwi wejściowych znajdował się długi stół z owocami i słodkościami. W dalszej kolejności stał piękny bukiet kwiatów w barwach narodowych, mikrofony i flagi: uzbecka, polska i europejska. Za nimi znajdowała się scena, na której rozstawili się muzycy. Przy scenie znajdowały się dwa okrągłe stoliki: dla zaproszonych ambasadorów i oddzielnie dla żon. Z drugiej strony stał ekran, na którym wyświetlano cykl fotografii „Polska w obrazach”. Przy bocznych ścianach znajdowały się dwa długie stoły, na których wyłożone zostało jadło, w tym przygotowany przez Polonię bigos :) Z obu stron drzwi wejściowych zlokalizowano barki z napojami.

Gdy zbliżała się oficjalna godzina rozpoczęcia przyjęcia: Radca wraz z małżonką i niedawno przybyłym attaché wojskowym ustawili się przy drzwiach do witania gości, którzy gromadzili się już przed salą, by zgodnie z zasadami z lekkim opóźnieniem rozpocząć wchodzenie. Ja wraz z Anią (aplikantką) staliśmy z tyłu i odbieraliśmy kwiaty. Po wejściu wszystkich gości, nastąpił czas oczekiwania na przyjście gościa głównego, którym był wiceminister z Ministerstwa Zagranicznych Relacji Gospodarczych, Inwestycji i Handlu. Po jego przyjściu, nastąpiło oficjalne otwarcie przyjęcia. Radca wraz z Gościem ustawili się przy scenie pod flagami. Zostały odegrane hymn polski i uzbecki a następnie pan Radca wygłosił przemówienie. Rozpoczęło się przyjęcie właściwe ;)

Moje doświadczenia z przyjęciami są prawie żadne, bo poza COP-owskim bankietem otwarcia w zeszłym roku nie byłem na żadnym innym, jednak mogę powiedzieć, że ta uroczystość była bardzo udana. Było dużo gości, ponoć więcej niż u Czechów, którzy mieli swoje święto jakieś dwa tygodnie przed nami, a z którymi przecież z taką lubością rywalizujemy o wszystko, zawsze i wszędzie ;) Oprawa muzyczna był chyba jedną z najmocniejszych stron przyjęcia – zespół na scenie składał się z profesjonalistów – muzyków, co się zowią, wykonujących szlagiery światowej muzyki. Przy czym dobór utworów był bardzo dobry – nie absorbowały w sposób nadmierny uwagi, a miło wpadały w ucho. Najlepiej ubrany na całym przyjęciu był nasz attaché, który nie miał zwykłego munduru galowego, lecz coś w rodzaju czarnego frako-munduru z błękitną kamizelką, białą koszulą i czarną muszką – kapitalnie to wyglądało. Przyjęcie, jak to dyplomatyczne przyjęcia nie trwało szczególnie długo, choć najwytrwalsi przekroczyli niepisaną zasadę, iż nie należy pozostawać dłużej niż dwie godziny – niechybny znak, że się podobało :)

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem a com widział i słyszał na blogu zamieściłem…

Dziś natomiast odbył się w kościele Festiwal Piosenki Polskiej "Polskie Szlagiery XX w." Koncert zorganizowała Polskie Centrum Kultury "Świetlica Polska". Cała impreza miała spory rozmach i wzięli w niej udział muzycy z różnych innych centrów narodowych. Poziom wokalny był dużo lepszy niż się spodziewałem. Przybyło również wielu widzów, którzy szczelnie zapełnili "kościół dolny". Fajnie było zobaczyć i usłyszeć, jak nie-Polacy wykonują polskie hity z repertuaru Połomskiego czy Rodowicz :) BTW, w następny weekend mamy koncert Skaldów :D Oczywiście się wybieram!! :D

Zresztą oceńcie sami:







* * *

BTW. Od dawna zabierałem się do obejrzenia filmu K. Zanussiego „Persona non grata”, jak zresztą do dziesiątków innych filmów, na co brakuje po prostu czasu. Okazało się jednak, że film ten ma pan Radca i pewnego wieczora przysiedliśmy do niego. Świetny film, zarówno od strony fabuły, jak i gry aktorskiej (Zapasiewicz, Stuhr, Michałkow, Chyra – to chyba sporo tłumaczy) czy muzyki. Poza tym gratka dla każdego, kto miał okazję przyjrzeć się z bliska funkcjonowaniu placówki dyplomatycznej – można zobaczyć sporo sytuacji znanych z rzeczywistości lub do niej podobnych. Polecam obejrzeć ten film!

BTW od BTW. Pan Radca kupił w tym tygodniu arcyciekawą książkę (i to nie w jakimś kiosku, lecz jednej z lepszych księgarń Taszkentu) pt. „Polska – «pies łańcuchowy» Zachodu”. Pierwszy rozdział: „Narodziny Szakala”. Ostatnie dwa wieczory urozmaicaliśmy sobie czytaniem na głos rozdziału o okresie rewolucji i Międzywojnia. Śmiechu było co nie miara. Autor wszędzie widzi robotę polskich szpiegów. Korpus Polski gen. Dowbór-Muśnickiego to zakonspirowana polska armia, która została utworzona tylko po to, by sabotować zmagania carskiej armii i przy najbliższej okazji wbić nóż w plecy Rosjanom. Najlepszy jest jednak fragment, w którym autor próbuje przemycić myśl, iż CzeKa (Czriezwyczajnaja Komissija po Borbie s Kontrriewolucyjej i Sabotażom), poprzedniczka GPU, OGPU, NKWD i KGB) była niejako agenturą POW (Polska Organizacja Wojskowa), służącą w ogromnej mierze infiltracji radzieckich władz i społeczeństwa, dywersji na terenie Kraju Rad oraz przygotowywaniu polskiej interwencji zbrojnej skierowanej przeciwko ojczyźnie proletariatu. Nie możemy wszak zapominać, że na czele Czerezzwyczajki stał najpierw Feliks Edmundowicz Dzierżyński a po nim Wiaczesław Rudolfowicz Mienżynski – obaj byli polskim szlachcicami! Najsprawniejszym agentem POW w ZSRR był jednak Józef Stanisławowicz Unszlicht (znany z Polrewkomu). Inne asy polskiego wywiadu to Michał Karłowicz Lewandowski (zdobywca Azerbejdżanu) czy niejaki Łągwa (nie z Ich Troje :P ). Najlepszą przykrywką dla polskiego wywiadu miała być oczywiście KPP (Komunistyczna Partia Polski)! Każdy, kto ma trochę oleju w głowie i wie czym była CzeKa, jakimi ludźmi był Dzierżyński i jego kompani oraz czemu służyła KPP, nie wymyśliłby takiej bzdury, no chyba że w jakimś antypolskim zaślepieniu. Czytając to wszystko trudno opanować się od śmiechu, ale po czasie przychodzi refleksja – zapewne wielu czytelników tego quasi-naukowego dzieła weźmie przedstawione w nim informacje za prawdziwe i uzupełniając swoją wiedzę o Polsce w oparciu o inne podobne jemu paszkwile, o które przecież wcale nie trudno na rosyjskim rynku wydawniczym, w rosyjskiej prasie, telewizji czy Internecie, zacznie myśleć o naszym kraju i jego mieszkańcach, jak o śmiertelnym i istniejącym od zarania dziejów zagrożeniu.
A z zagrożeniami trzeba walczyć. Tak rodzi się szowinizm narodowy…

Ze wszystkich poniedziałków najbardziej lubię Duszanbe


Tytuł nie jest bez sensu, jak może się na pierwyj wzgljad wydawać… Duszanbe bowiem po tadżycku oznacza „poniedziałek”. Ładnie? Mnie się podobywa!

Jak już wnikliwi czytelnicy zapewne zdążyli się zorientować, na podstawie treści poprzedniego postu, udało mi się, dzięki uprzejmości szefa, wybrać do Tadżykistanu. Wyjazd był związany z przybyciem dwóch polskich delegacji: z Ministerstwa Gospodarki i Ministerstwa Spraw Zagranicznych do Duszanbe. Celem pierwszej delegacji na czele z ministrem M. Korolcem było podpisanie umowy o współpracy gospodarczej oraz organizacja spotkań przedstawicieli polskiego biznesu z potencjalnymi tadżyckimi partnerami. Podstawowym celem wizyty drugiej delegacji, której przewodził minister A. Kremer, było podpisanie protokołu wykonawczego do umowy o współpracy kulturalnej między RP a RT. Koordynacją obu wizyt oraz organizacją drugiej zajęła się Ambasada (pierwszą organizował Wydział Promocji, Handlu i Inwestycji Ambasady (który jednak podlega jej tylko nominalnie)).

Ostatnie dni przed wyjazdem przebiegały w Ambasadzie pod dyktando zbliżającej się wizyty. Sebastian, I sekretarz udał się od Duszanbe organizować pobyt delegacji min. Kremera na miejscu. Nadto odbyło się spotkanie tzw. HoMsów czyli szefów ambasad państw unijnych. W Taszkencie 10 państw unijnych ma swe placówki: Bułgaria, Czechy, Francja, Łotwa, Niemcy, Polska, Rumunia, Słowacja, Wielka Brytania, Włochy. Spotkania te organizuje oczywiście państwo, które przewodniczy Unii w danym momencie. Jak wynika z powyższego, Szwecja nie ma swej ambasady w Uzbekistanie, a to ona dzierży przewodnictwo w Unii w drugiej połowie 2009r. W takich przypadkach prezydencja lokalna przechodzi na inne państwo – w tym wypadku na Polskę. W spotkanie również wzięła udział ma skromna osoba, w charakterze jeszcze bardziej skromnego żywego notatnika :P

W związku z faktem, iż zwolniło się tymczasowo mieszkanie kurierskie, przeniosłem się tam z rezydencji na 4 noce (mieszkam obecnie z powrotem w rezydencji). Mieszkanko jest całkiem fajne, jedynym problemem było wyłączone ogrzewanie a noce zaczynają być już chłodnawe. W schowku pod siedzeniem znalazłem trzy gazety: „Przekrój", „Politykę” oraz „Newsweeka” z końca sierpnia br. Nie ma jak to oddać się lekturze przeterminowanej prasy. W pracy w wolnych chwilach oddaję się temu samemu (oddając się lekturze „Niezawisymoj Gaziety” z lata). Ponadto pani Ania użyczyła mi… Aha, muszę wprowadzić nową osobę dramatu, bo poza Martyną i Olgą, to nikt nie będzie pewnie wiedział o kogo chodzi :) Pani Ania to małżonka pana Radcy, która przeleciała do Taszkentu jakieś trzy tygodnie temu. Tak więc pani Ania użyczyła mi relację Ferdynanda Goetla pt. „Przez płonący Wschód” z jego próby wydostania się z sowieckiego Turkiestanu poprzez Iran, Pakistan i Indie do nowopowstałej po I wojnie światowej Polski. Książka dostarcza mnóstwa ciekawych obserwacji i trafnych analiz komunizmu (szczególnie w początkowej fazie jego instalacji) oraz brytyjskiego wariantu kolonializmu. Polecam wszystkim, którzy nie czytali!

Po przydługawym wstępie przejdźmy do meritum, a więc wyjazdu do Duszanbe. Z Taszkentu wyjechaliśmy w niedzielę, 1 listopada w składzie 4-osobowym: pan Radca, pani Ania, Sławik-kierowca oraz ja. Trasa liczy blisko tysiąc kilometrów a stan dróg miejscami pozostawia wiele do życzenia. Zgodnie z planem odwiedziliśmy po drodze polskie cmentarze, na których pochowani są ci, którzy wraz z Armią gen. Andersa próbowali, lecz nie udało im się wyrwać z nieludzkiej ziemi w 1942 roku. Cmentarzy takich jest na terytorium Uzbekistanu aż jedenaście. Jako pierwszy odwiedziliśmy cmentarz w Szachrisabz, na którym spoczywa 256 Polaków. Pośród pochowanych w masowych grobach znajdują się kobiety i mężczyźni, dzieci, dorośli i starcy. Cmentarz nie zajmuje dużej powierzchni. Poza pamiątkowym obeliskiem, znajduje się tam tablica z nazwiskami pogrzebanych oraz kilka symbolicznych nagrobków. Poza tym przy ścieżce są krzewy różane, które zgodnie ze słowami pani Ani wyglądają przepięknie wiosną. Jak się okazało cmentarz ma swojego opiekuna – mieszkającego nieopodal Uzbeka, który przybył, jak tylko spostrzegł, iż ktoś nawiedził cmentarz. Nie byliśmy zresztą pierwsi tego dnia – na cmentarzu zastaliśmy złożone świeże kwiaty oraz zapalone świece – kilka godzin przed nami cmentarz odwiedzili przedstawiciele Polonii samarkandzkiej oraz polscy księża z Samarkandy. Pan Radca również złożył wieniec od Ambasady, a ponadto zapaliliśmy kilka zniczy. Położony na południowy-zachód od Szachrisabz, Guzar był drugim miejscem pochówku Polaków, na naszej trasie. Jest to jednocześnie największy cmentarz polski w Uzbekistanie – spoczywają tam szczątki 663 osób. Cmentarz zajmuje sporą powierzchnię – groby również mają charakter symbolicznych i są ułożone w kilkudziesięciu długich równoległych rzędach ziemnych wałów zwieńczonych z obu stron krzyżami. W centrum znajduje się pamiątkowy pomnik a przy wiodącej do niego od wejścia ścieżce umieszczone są tablice z nazwiskami pochowanych. Przy bramie wejściowej znaleźliśmy vlepkę Rajdu Szlakiem gen. Andersa. Na cmentarzu pod obeliskiem odnaleźliśmy kilka starych zniczy, przywiezionych z Polski. Tutaj również złożyliśmy wieniec oraz zapaliliśmy znicze. Ze względu na silny wiatr ze zniczami szło nam bardzo ciężko. Na szczęście mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych, na czele z uzbeckim opiekunem cmentarza. W sumie rozstawienie lampek zajęło nam blisko godzinę, lecz efekt był bardzo wzruszający – wyjeżdżaliśmy, gdy zapadał zmrok a cmentarz był rozświetlony zniczami! Namiastka polskiego 1 listopada w Uzbekistanie (ba, może nawet było lepiej, bo „nasze” znicze były woskowe, kopcące i otwarte – jak za dawnych, dobrych lat, a nie, zamknięte i olejowe, jakie ze względów praktycznych kosztem swego rodzaju magicznej atmosfery składa się na grobach dziś).

Najciekawszy przyrodniczo odcinek trasy – przez pustynne wzgórza południowego Uzbekistanu pokonaliśmy już po ciemku. Przekroczenie śpiącej granicy uzbecko-tadżyckiej zajęło nam blisko godzinę, przy czy Tadżykom było szczególnie trudno pracować, albowiem byli pozbawieni prądu. Ten pojawił się dopiero w Duszanbe. Okazało się, że hotel, który miał się stać naszą siedzibą na najbliższy tydzień sąsiaduje z budynkiem tadżyckiego instytutu geologii, który było nam dane poznać dość dokładnie w sierpniu podczas prób zdobycia pozwolenia na wywóz ziemi :) Miejscówka bardzo fajna i komfortowa, zresztą dla mnie, jako namiociarza, każdy hotel jest luksusem ;)

Duszanbe uwiodło mnie od samego początku. Niesamowicie klimatyczne miasto. Nie jest to żadna metropolia, ale ma całkowicie miejski charakter. Nie przytłacza ogromem budynków, czy potężnymi magistralami drogowymi. Nie można nazwać go nazwać schludnym, lecz jednak robi wrażenie bardzo przytulnego i bezpiecznego. Ponadto, jeśli nazywałem Taszkent zielonym miastem, to Duszanbe jest „przezielone”! Mnóstwo drzew, sporo parków… Najważniejsze budynki, będące m.in. siedzibami ministerstw zlokalizowane są przy ulicy Rudaki. Nie są to żadne wielkie nowoczesne gmaszyska czy budowle w stylu przysadzistego socrealu – to raczej dwu-, trzy-, czterokondygnacyjne klasycystyczne „pałacyki”. Bardzo smaczne to to :)

Poniedziałek był dniem przygotowań nadchodzących wizyt. Ponadto z Chodżentu przyleciał Sebastian. Dzięki niemu udało mi się wieczorem wyjść na miasto i spotkać grupę miejscowych Polaków, którzy różnymi kolejami losu znaleźli się w Duszanbe: Magdę – wolontariuszkę z Save the Children i Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (polecam blog Magdy), Jerzego – ewaluatora projektów z MSZ, Sebastiana – z EBOiR oraz Simona ps. Jaruzelski :P – reżysera z USA, który kręcił dokument o tadżyckich gastarbeiterach. Wesoła ekipa :) Ponadto spotkaliśmy się w gruzińskiej knajpce – Georgii, gdzie można zamówić sobie piwko Natakhtari (nie ma niestety Kazbegi) i inne napitki gruzińskiej proweniencji. BTW – w Duszanbe jest dodatkowo restauracja gruzińska – Tyflis – serwują przepyszne żarełko! Do hotelu, celem lepszego poznania miasta, postanowiłem wrócić na pieszo. Spacer ten jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że centrum Duszanbe nie zajmuje zbyt dużej przestrzeni i faktycznie do wszystkich ważniejszych atrakcji można dotrzeć "z buta" w przeciągu kilku-kilkunastu minut. Duży atut! :)

We wtorek w nocy przybyła delegacja z MG, nie była to jednak „nasza” delegacja, stąd i ten dzień upłynął przede wszystkim na przygotowaniach do wizyty min. Kremera. Ja oczywiście pozostawałem w dalekich, strategicznych odwodach ;) , kryjąc się w samochodzie, podczas gdy pan Radca i Sebastian zajmowali się swymi obowiązkami. Popołudnie spędziliśmy na poszukiwaniach restauracji, w której mogłoby się odbyć spotkanie Ministra z zaproszonymi tadżyckimi politykami. Miałem więc okazję zobaczyć chyba wszystkie gastronomiczne przybytki Duszanbe :P Wieczorem udaliśmy się na piwko z polską grupą do małego, acz sympatycznego pubu, acz sympatycznego pubu, w którym na plazmowym ekranie wyświetlano Vivę Polskę. Okazało się, że Viva Polska oraz 4fun.tv, to dwa najpopularniejsze kanały muzyczne w Tadżykistanie. I faktycznie – nawet w hotelu mogłem oglądać sobie Misia Push-upka. Tak to Tadżycy mają okazję zapoznać się z dokonaniami polskiej popularnej sceny muzycznej (pewnie orientują się w niej lepiej ode mnie :P ) oraz kluczowymi dokonaniami polskiej animacji na przestrzeni ostatnich kilku lat (niech żyje GIT Produkcja oraz Z.F. Skurcz! :P ) Do naszej grupy dołączyli jeszcze: Ania – aplikantka z MSZ, która właśnie rozpoczęła staż w Ambasadzie w Taszkencie oraz Konrad z MSZ, który przybył z delegacją MG. Okazało się, że pub musi być jednak o 22 lub 23 (nie pamiętam, która była :P ) zamknięty, gdyż tego wymaga jego koncesja na działalność. Kelnerzy byli faktycznie zdeterminowani, by zamknąć zakład o czasie i z niejakim przerażeniem obserwowali nasze chęci złożenia kolejnych zamówień. Po kilku upomnienio-prośbach opuściliśmy lokal. Większość towarzystwa czekało kolejnego dnia sporo pracy w związku przylotem kolejnej delacji. Wyjątkiem na tym tle byłem oczywiście ja oraz Magda. Udaliśmy się więc na dalsze zwiedzanie miasta, w asyście tadżyckiego winka. Niestety nie udało się kupić odpowiednika produktów WinKonu czy Ostrovina ;) Magda opowiedziała mi o trzęsieniu ziemi, jakie miała okazję przeżyć niedawno – było na tyle silne, że talerze wypadały z szafek! Trzeba zaznaczyć, że Magda mieszkała wówczas na 7. piętrze. Wspominam o tym, żeby nadmienić, iż mnie udało się już przetrwać conajmniej dwa trzęsienia ziemi w Taszkencie na przestrzeni mojego ostatniego pobytu… Oba najspokojniej przespałem… :/ Może to głupie, ale bardzo bym chciał przeżyć takie wyraźnie odczuwalne, lecz całkowicie bezpieczne trzęsienie ziemi. Lubię czuć potęgę naszej matuszki Ziemi ;)

Środa rano rozpoczęła się ciekawie. Podczas gdy jedliśmy śniadanie, do sali restauracyjnej wszedł minister i… dosiadł się do naszego tj. Sławika i mojego stolika. Zainteresował się nawet, co studiuję, czym się zajmujemy na studiach a nawet grzecznościowo spytał, co sądzę o kierunkach, w jakich powinny się rozwijać polsko-tadżyckie stosunki gospodarcze :P Nice ;) Minister zgodził się także na moje uczestnictwo w dwóch punktach programu pobytu jego delegacji, a mianowicie na obecność przy podpisaniu polsko-tadżyckiego protokołu wykonawczego do umowy o współpracy kulturalnej i na wyjazd do Gissaru. Około 14 zawinąłem więc się do Ministerstwa Kultury, gdzie podpisywany był protokół. Uroczystości podobne do tej oczywiście każdy z nas widział setki razy w telewizji, ale bardzo ciekawe było zobaczyć ją na żywo. Szczególnie zaś to, co się odbywa przed samym podpisaniem, czyli kurtuazyjną wymianę zdań, ocenę dotychczasowej współpracy oraz propozycje zgłaszane przez samych ministrów. Po złożeniu podpisów nastąpiła wymiana prezentów oraz krótka konferencja prasowa a następnie cała nasza delegacja ruszyła do Gissaru.



O Gissarze pisałem w
poście o Tadżykistanie. Na miejscu ministra przywitał tadżycki zespół ludowy składający się z sekcji instrumentów perkusyjnych oraz dętych: długiej trąby oraz małej fujarki, a także miejscowe dziewoje z chlebem i solą. Zwiedziliśmy dawną basmacką twierdzę, medresę, znajdujące się w niej muzeum oraz meczet. Po powrocie do Duszanbe zajechaliśmy jeszcze na spowity w ciemnościach na skutek braku elektryczności Zielony Bazar. Bardzo klimatycznie wyglądały stosy orzeszków, suszonych owoców i świńskich półtuszy oświetlane wyłącznie płomieniem świec. Wieczorem nasza polska komanda spotkała się w nastrojowym rosyjskim pubie – urządzonym z pomysłem i dowcipem. Szczególnie toalety były przystrojone w sposób, który groził wybuchem śmiechu mogącym skutkować… no wiadomo czym… Wynikało to z zabawnych, prawdziwych i stylizowanych propagandowych radzieckich plakatów. W knajpce dołączyli do nas Rustam i jego młodszy brat – Tadżycy, którzy studiowali w Polsce na Politechnice Śląskiej. Bardzo fajni faceci! Sporo można było się od nich dowiedzieć o realiach życia w Tadżykistanie, ale także interesujące było zapoznać się z ich oceną rozmaitych wydarzeń w Polsce, gdyż są doskonale zorientowani, co jest grane w naszym polskim kociołku! Poza tym zawsze wesoło jest posłuchać historii obcokrajowców z czasów studenckich spędzonych w PL :D

Czwartek był zasadniczo dniem odpoczynku. Od rana wybraliśmy się do Muzeum Narodowego, które bardzo mi się spodobało podczas sierpniowej wizyty, głównie ze względu na trwający w nim klimat poprzedniej epoki, lecz z elementami nowoczesności. Jeśli inglisz panimajesz”, to dostaniesz elektronicznego przewodnika i w kilkudziesięciu punktach możesz wysłuchać wcale nienudnych opisów eksponatów a nawet małych instalacji. Są też kwiatuszki w postaci socrealistycznego malarstwa na ścianach, ciekawego działu o II wojnie światowej (niezłe plakaty – w tym sporo szerzej nieznanych, mówiących o wkładzie republik środkowoazjatyckich w zwycięstwo na Niemcami), kącika uwielbienia dla obecnego prezydenta oraz wystawki wytwórczości rolnictwa i przemysłu Tadżykistanu na czele z aluminiowymi, grubo-odlewanymi garami oraz parą dżinsów. Wunderbar! Popołudniu natomiast pojechaliśmy do Nureka. Udało nam się przedostać kilkadziesiąt metrów dalej niż w sierpniu i w całej okazałości zobaczyliśmy zaporę, choć wejść na jej szczyt nam nie zezwolono. Znaleźliśmy się jednak tuż nad potężną stacją transformatorową a ponad nami biegły kable wysokiego napięcia. Od elektryczności aż kotłowało się w powietrzu: nie dość, że można było usłyszeć wyraźnie brzęczenie elektronów w obwodach, to po dotknięciu okalającej teren hydroelektrowni metalowej siatki okazało się, że indukował się w niej wyczuwalny przez skórę prąd elektryczny – pi razy drzwi – ok. 30-40V. Niestety z kanałów spustowych nie odprowadzono dużych ilości wody i nie powstawał, jak w sierpniu, potężny wodotrysk i chmura aerozolu. I co jeszcze ważne: udało się ustalić przeznaczenie ustawionego na postumencie „łunochoda” :P Jest to maszyna do robienia nawiertów w skale przy drążeniu tuneli. Do Duszanbe wróciliśmy już po zmroku a dzień, który miał zakończyć się dyskoteką, został ukoronowany opcją studencką, czyli dawaj na prirodu z „winkiem z Żabki” ;) Opcja tańsza, zdrowsza i sympatyczniejsza :D



Kolejnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną. Naszym celem była Samarkanda. Droga była długa i nie obeszło się bez komplikacji. Sporo czasu zeszło na granicy. Odcinek, który poprzednio pokonywaliśmy po zmierzchu tym razem ukazał nam się w pełnej krasie. Mi się najbardziej podobał potężny kombinat hutnictwa aluminiowego w Tursunzadzie (miodzio dla koneserów :P ) oraz droga przez pustynne wzgórza w Uzbekistanie w okolicach Bojsun. Po dotarciu do naszego celu, udaliśmy się na zaplanowane spotkanie z Polonią. Było bardzo sympatycznie, mimo dużego już zmęczenia. Następnego dnia przed południem zwiedziliśmy Samarkandę i popołudniem ruszyliśmy do Taszkentu, w którym znaleźliśmy się pod wieczór. I to by było na tyle…

Jeszcze na koniec z dedykacją dla duszanbińskich taksówkarzy:

Инфинити & D.I.P Project - Где Ты





niedziela, 25 października 2009

Polska złota jesień…


No to jutro mijają dwa tygodnie
mojego pobytu w Taszkencie. :) Bardzo szybko zeszło… Za szybko… Aż strach się bać, że pozostały czas również może zlecieć tak prędko…

To chyba wynik tego, że w pracy tutaj sporo czasu spędzam a poza tym, jak człowiek szczęśliwy, to czas mu błyskawicznie leci… Tak – świetnie jest być znów w Taszkencie… Już samo to nastraja człowieka optymistycznie do życia a jak do tego dodamy fajną atmosferę w pracy, świetne warunki życia oraz rewelacyjną pogodę na zewnątrz, to czego chcieć od życia więcej – no może imprez troszku brakuje… ;)

Ale po kolei – o praktyce w ambasadzie nie będę się rozpisywać, bo będąc na służbie Najjaśniejszej obwiązuje mnie tajemnica ;) To oczywiście żart, bo jako student nie jestem przecież dopuszczany do żadnych sekretów. Moje „stanowisko”, to asystent szefa placówki. Radca jest wymagający i surowy w ocenie dokonań podwładnych, ale nie przeszkadza mi to – wręcz przeciwnie :) W pracy dużo przebywam – od rana do 5 popołudniu lub nawet dłużej. Poza tym często zdarza się zabierać robotę do rezydencji, gdzie jeszcze, w luźniejszej atmosferze, pracujemy po godzinach. Ponadto zdarza się pracować w weekend. Dotychczas były dwa weekendy i w każdy spędziłem jeden dzień w ambasadzie. Niestety zadań nie mam tak dużo, jak myślałem i jakbym chciał… Czasami po prostu się nudzę – przynajmniej moje przygotowania do magisterki o Karabachu ruszyły żwawiej, bo w wolnych chwilach opracowuję sobie zabrane z domu materiały ;) Moje zadania sprowadzają się do pisania clarisów, czyli robienia tzw. prasówki na potrzeby MSZ. Poza tym wyszukuję potrzebnych info w sieci oraz notuję to, co szef każe… Mieszkam wraz z szefem i jego żoną w rezydencji. Warunki są wyśmienite a poza tym atmosfera w domu jest bardzo fajna. Niemniej jednak jutro zmieniam lokal na okres jednego tygodnia – będę mieszkał sam w mieszkaniu wynajmowanym przez ambasadę. Następnie, w związku z przylotem aplikantki na staż, wracam do rezydencji. Wot, takije roszady…

Jest spora szansa, że 1 listopada pojadę do Tadżykistanu w związku z toczącymi się tam rozmowami między delegacją polskiego MSZ a MSZ Tadżykistanu. Nie żebym w nich uczestniczył… nawet w charakterze asystenta radcy ;) Jadę bardziej dla towarzystwa i dzięki uprzejmości radcy. Cieszę się, bo będę miał czas pozwiedzać sobie dokładniej Duszanbe a może i coś w okolicach ;) Po drodze przewidziane jest zwiedzanie polskich cmentarzy w Szachrisabz i Guzarze – są one pokłosiem ewakuacji Armii Polskiej gen. Andersa z ZSRR. W drodze powrotnej przewidziano zaś spotkanie z Polonią w Samarkandzie. Strasznie jestem ciekaw tych spotkań. Bowiem podczas dotychczasowych wyjazdów do b. ZSRR nie udało mi się spotkać wielu osiadłych tam Polaków (no może poza Lwowem i jednym przypadkiem w Karabachu oraz Taszkencie). A tutaj taka gratka – możliwość spotkania z Polakami świadomymi swej narodowości, zrzeszonymi nawet w organizacje :) A propos organizacji polonijnych… Jak mówi pagaworka – „gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie” – w Uzbekistanie działa pięć organizacji polonijnych, które oczywiście nie żyją ze sobą w najlepszych stosunkach ;) To jest chyba najlepszy dowód, że organizacje skupiają najprawdziwszych Polaków :P BTW trwają starania o powołanie organizacji polonijnej w Tadżykistanie – ciekawe ile czasu mienie zanim pojawi się „opozycja” dla niej ;)

Pogoda tutaj jest wprost rewelacyjna – typowa polska złota jesień. Słoneczko grzeje, na niebie ni jednej chmurki, a zielony Taszkent nabiera złoto-czerwonych barw!! Szczególnie to raduje, jak człowiek widzi w TV, że w PL atak zimy – kraj sparaliżowany a kilka tysięcy gospodarstw jeszcze kilka dni po ataku pozostawało odciętych od energii elektrycznej… A tutaj z prądem problemów nie ma!! No może poza paroma króciutkimi blackout’ami. I gdzie jest Trzeci Świat? :P


Aha: Gulnara zakończyła budowę swego monumentalnego „pałacu”. Oto efekt:


piątek, 2 października 2009

Zgubiony bagaż, wizyta w mieście-widmie i quasi-państwie, skradziony telefon i noc w burdelu… czyli standardowa wizyta na Zakaukaziu


Taszkentczyk ostatnie ponad dwa tygodnie spędził na magicznym Zakaukaziu – jednym z ciekawszych regionów naszej planety. Punktem docelowym był oczywiście Górski Karabach, stanowiący temat mojej p
racy magisterskiej. Fajnie się złożyło, że w tym czasie na Kaukaz Południowy wybierali się także moi odnokursnicy – Ania i Kuba, a więc podróżowaliśmy sobie razem :)

Wyjazd obfitował w przygody. Pierwsza nastąpiła prawie że zaraz po opuszczeniu Polski. Udałem się do Berlina skąd miałem samolot do Erywania przez Rygę. Po odprawieniu bagaż
u, oczekiwałem w spokoju na podstawienie aeroplanu. Okazało się jednak, że paskud jest poważnie opóźniony i że nie ma szans bym zdążył na rejs Ryga – Erywań. W tej sytuacji zaproponowano mi nocleg w hotelu w Berlinie i lot następnego dnia przez Wiedeń. Poinformowano mnie też, że dla usprawnienia sprawy, bagaż odbiorę sobie kolejnego dnia na urzędzie celnym i nadam na nowy lot. Rano gdy jednak udawałem się na lotnisko przeszła mi przez głowa myśl: „Będą jaja, jeśli mój bagaż poleciał jednak do Rygi”. Wydawało mi się to mało prawdopodobne, ale gdy facet z urzędu celnego nie miał mojego plecaka na magazynie, to już wiedziałem, że prawa Murphy'ego weszły w życie :P Pani z lost&found’u jedynie potwierdziła moje obawy, informując że bagażu na pewno nie ma w Berlinie, nie ma informacji czy jest w Rydze i żebym zgłosił się do lost&found po przylocie do Erywania. Tak też zrobiłem, gdzie poinformowano mnie że bagaż jest najpewniej w Rydze i przyleci najbliższym lotem. Niestety najbliższy lot był za trzy dni. Cóż czynić… Przewidziawszy taki scenariusz już wcześniej, decyzję miałem już podjętą – jadę do Karabachu z portfelem i telefonem w kieszeni oraz bagażem podręcznym, w którym miałem aparat, książkę, zeszyt, długopis i zabrany z samolotu koc, który miał mi służyć za bluzę, kurtkę przeciwdeszczową i śpiwór ;)

Z Anią i Kubą spotkałem się w Khor Virap
w cieniu przepięknego Araratu. Widok ten utwierdził mnie w powziętej kiedyś idei, że trzeba będzie stanąć na szczycie, gdzie przycumowała Arka Noego ;) Jeszcze wieczorem dostaliśmy się szybkim stopem do Stepanakertu, stolicy Górskiego Karabachu. Wysiedliśmy na głównym placu pod pomnikiem Stepana Szaumiana i nagle słyszę „Privet Lukas” – fuksem wpadliśmy na Borysa, którego poznałem podczas pobytu w zeszłym roku. Co prawda pisałem do niego wcześniej, że przyjeżdżam do Karabachu, ale nie precyzowałem terminu oraz nie zdążyłem odebrać od niego maila z jego numerem telefonu. Boria zabrał nas na kawę i ciasto do siebie na chatę, a wieczorem, gdy rozłożyliśmy się pod pomnikiem Tatika i Papika dokarmił nas dalej.

Nockę spędziliśmy pod pomnikiem w namiocie (namiot był mały, ale było przynajmniej ciepło ;) ), a kolejnego dnia ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Udaliśmy się do Muzeum Narodowego oraz do Muzeum Ofiar Wojny w GK. Szczególnie polecam tę drugą placówkę, prezentującą bogatą kolekcję broni (w tym wielu samopałów) i innego wyposażenia ormiańskich fedainów: zaczynając od książeczek wojskowych przez grzebienie na mundurach kończąc. W muzeum spotkaliśmy panią dyrektor, która po krótkiej rozmowie wręczyła mi książkę-przewodnik po muzeum, zawierającą kalendarium wojennych wydarzeń, zdjęcia ekspozycji oraz skany wpisów do księgi pamiątkowej. I tu niespodzianka: podczas przeglądania książki Kuba zauważył, że zamieszczono w niej mój i Krzycha wpis z zeszłorocznej wizyty! Fajnie, nie? :)

Po południu ruszyliśmy do Szuszy, gdzie po odwiedzeniu meczetu górnego zostaliśmy skierowani na koncert, który odbywał się w pobliskim Centrum Kultury, finansowanym ze środków przedstawiciela ormiańskiej Diaspory, który zresztą gościł na koncernie. Zresztą nie był on jedynym Ormianinem z JuEsEndEj, który był tam obecny. Oprócz nich była jeszcze grupka endżiosów”, czyli ludzi z różnych NGO oraz Ormianka z Montany, która przyjechała uczyć się ormiańskiego języka na miejscu. Po koncercie zaprosiła nas na bankiet i załatwiła nam nocleg! Koncert sam w sobie był ciekawy, z urozmaiconą muzyką i tańcami :)



Następnego dnia zwiedziliśmy resztę Szuszy na czele z meczetem dolnym i kilkoma zrujnowanymi blokami (co nie bardzo podobało się Anii ;) ). Niestety nie udało nam się odwiedzić szuszyńskiego muzeum, gdyż 2 września to święto niepodległości Karabachu i dzień wolny – przy tej okazji trafiliśmy na kolejny koncert poświęcony tym razem 18. rocznicy secesji Karabachu od Azerbejdżanu.


Wieczorem przedostaliśmy się Karmir Shuki, gdzie spotkaliśmy owco-ptaka: czyli zwierza, który z powierzchności wyglądał jak owca, lecz ruszał się tak gwałtownie, jak ptak :P Nockę spędziliśmy u Dawida – strażaka poznanego poprzedniego lata. Jego mały synek – rojber jakich mało po chwili nieśmiałości przypomniał sobie, że dzikie zabawy to jego żywioł ;) Okazało się, że mój list ze zdjęciami z zeszłego roku dotarł do nich :)

Karmir
Shuka to doskonała baza wypadowa do Amarasu, gdzie pochowany jest św. Grzegorz Oświeciciel – czyli człek, który dokonał chrystianizacji Armenii. W drodze powrotnej rozegraliśmy mecz siatkówki z miejscowymi chłopakami i spotkaliśmy trzyosobową grupkę bratanów, którzy zademonstrowali nam urządzenie zwane bulbulatorem ;)



W dalszej kolejności udaliśmy się pod słynnego, liczącego ponad dwa tysiące lat platana i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy do Azoch, gdzie znajduje się jaskinia. Okazuje się, że zaczęto budować drogę prowa
dzącą pod samą pieczarę a wejście do niej zastawiono kratami. Obawiam się, że niedługo nie będzie można już jej zwiedzać na dziko i cały jej autentyzm zanikinie :/

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Tug – ta wioska przed wojną była zamieszkana przez Ormian i Azerbejdżan. Było wiele rodzin mieszanych i wszyscy żyli w zgodzie. Gdy zaczęły się pierwsze wystąpienia ormiańskie w Stepankercie na początku 1988, po których nastąpiły starcia w Askeranie i pogrom w Sumgaicie, ludzie w Tug mówili, że ta sprawa ich nie dotyczy – oni żyją ze sobą od wielu lat i narodowość nie ma dla nich znaczenia. Pół roku później wioskę dzieliła już jednak sztucznie wytyczona granica. Ostatecznie zaś skończyło się na regularnych walkach między sąsiadami. Dziś połowa domostw w Tug leży w ruinach. Smutny obraz, lecz nawet tam życie wraca do normy a tylnymi drzwiami wkrada się nowoczesność: Karabakh Telecom otworzył biuro z jednym komputerem podłączonym do Internetu, pojawiła się budka telefoniczna w środku wioski, szkoła została odnowiona przez Diasporę itd.

Wieczorem postopowaliśmy do Hadrutu, by st
amtąd ruszyć przez Fizuli, Martuni i Agdam do Mardakertu. Właściwym celem był właśnie Agdam. Z Hadrutu ciężko nam było się wydostać, gdyż dopadła nas zgraja na wpół spalonych, na wpół pijanych bratanów, którzy na siłę chcieli nas zaprosić na kajf. Podjąłem się negocjacji, podczas gdy Kuba i Ania udawali że nie mówią po rosyjsku i próbowali złapać stopa. Efektem negocjacji było to, iż bratany dały sobie ostatecznie spokój a ponadto wyposażyły nas w paczkę cigaretów :) Z Hadrutu zabraliśmy się z przemiłymi paniami prokurator, które wywiozły nas aż do skrzyżowania, gdzie odbija droga na Martuni oraz do granicy z Iranem na Araksie. Tam pobawiliśmy się milicyjnym sprzętem, a gdy zapadł zmrok udaliśmy się rozbić namiot i rozpracować butelczynę tutovki, czyli ormiańskiego bimberku pędzonego na morwach. Smaczna wódka, szczególnie biorąc po uwagę nietęgi woltaż!



Ledwośmy rano wstali a tu drogą przejeżdża konwój wojsk karabachskich – kilkadziesiąt ciężarówek wyładowanych żołnierzami – robiło to niezłe wrażenie. Zacząłem oczywiście nagrywać – co było jednym z powodów uzyskania przeze mnie ksywki szpion ;) Po półtorej minuty wypatrzył mnie jednak jakiś żandarm i ruchem ręki nakazał zakończyć nagranie. Następnie zarządził kontrolę aparatu i kazał film usunąć – jak się jednak ma menu po polsku i nieobytego z elektroniką żandarma, to można usunąć, nie usuwając ;) Niestety żandarm zarządził kontrolę dokumentów słusznie zauważając, że znajdujemy się na terytorium okupowanym. Po pół godziny przybył patrol milicjantów, którzy jednak również nie bardzo wiedzieli, co z nami począć… W międzyczasie zjawił się burmistrz Hadrutu, który poprzedniego dnia obiecał nam transport do Agdamu. Niestety nie zamierzał wchodzić w paradę milicjantom i zostaliśmy na miejscu. Dopiero po jakimś czasie przybył oficer, człowiek gładki jak Putin i stosując delikatną perswazję słowną wyłożył nam co i jak i nakazał powrót do Hadrutu. Mimo, iż było jasne, że nie możemy się sprzeciwić, to Putin ciągle mówił o swojej "uprzejmej propozycji". W Hadrucie nawet nam podziękował za skorzystanie z niej. Nie pozostało nam nic innego jak spróbować dostać się do Agdamu ze Stepanakertu. Po jakimś czasie dostopowaliśmy do stolicy i próbowaliśmy się wyrwać do Agdamu. Zatrzymał się jednak Pan, który zaproponował nam podwózkę do Drmbonu, który i tak był w planach, tyle że późniejszych. Po furze było od razu widać, że facet jedzie do Drmbonu w związku ze znajdującą się tam fabryką Base Metals. Nie wiele myśląc powiedziałem o swoim przeczuciu i okazało się, że jedziemy razem z wicedyrektorem BM!! Rozmawiając dalej okazało się, że Samvel widział „mój” film na YT ze śpiewającym górnikiem z kopalni w Drmbonie. Proszę, proszę jaki ze mnie sławny reżyser :P Po odwiezieniu nas nad Sarsang zaproponował nam na kolejny dzień zwiedzanie fabryki. Super opcja! Planowaliśmy początkowo rozbić się pod dębem, który okupowaliśmy w zeszłym roku z Krzychem, ale wiał silny wiatr i przenieśliśmy się dalej od brzegu zbiornika. Po jakiejś chwili przybyło trzech bratanów. Początkowo jedynie rozmawialiśmy – jeden z nich miał kilkanaście lat w czasach wojny i jako nastolatek sam walczył z Azerbejdżanami. Opowiedział przy tej okazji kilka wstrząsających historii, których nie będę tu jednak przytaczał. Potem chłopaki przywiozły dodatkową porcję ETOH-a oraz pyszne szaszłyczki i przystąpiliśmy do imprezy w rytm muzyki puszczanej z samochodu. Były różne songi, ale wszystkie świetnie komponowały się z okrzykami „Dżana”, „Łop” i „Łoba” :P

Kolejny dzień rozpoczął się odwiedzinami bratanów, którzy jechali do Madagiz. Potem przyszła kolejna grupka bratanów – tym razem karabachskich komandosów. Gdyśmy się już "wyzwolili" z ich rąk, co nie jest łatwe w Karabachu, gdzie dosłownie co druga napotkana osoba chce cię ugościć (co jest zresztą najcudowniejsze w tym kraju, choć trzeba się liczyć z tym, że wszystkie plany może zawsze trafić szlag, gdyż opcja zabalowania z bratanami zawsze gdzieś wisi w powietrzu ;) ), ruszyliśmy prosto do BM. Zostaliśmy oprowadzeni po całym zakładzie, niestety bez kopalni. Zresztą sam zakład jest okryty pewną mgiełką tajemnicy – Arsen, nasz przewodnik na pytanie czy można robić zdjęcia poprosił, żeby jednak nie robić. Poza tym nie chciał zdradzić ile kopalni, punktów wydobycia rudy znajduje się pod zarządem BM. Sam zakład zajmuje się pozyskiwaniem minerałów z rudy. Na początku jest poddawana ona rozdrobnieniu a następnie mieszana z wodą i w specjalnych kotłach wirowana i filtrowana w celu oddzielenia cząstek metali od nieprzedstawiającego większej wartości ośrodka. Pod koniec odsączana jest woda i pozyskiwany jest półprodukt, czyli minerały w sporym skupieniu zawieszone w masie „błota” (no w każdym razie jakoś tak) :P Taki półprodukt wędruje już do huty, gdzie w procesie elektrolizy jest oczyszczany. Po zwiedzaniu okazało się, że w „pakiecie wycieczkowym” był wyśmienity obiad w stołówce firmy, gdzie spędziliśmy czas na miłych pogawędkach. Próbowaliśmy jeszcze tego samego dnia wydostać się do Mardakertu, ale potwierdził się zeszłoroczny scenariusz: ruch był znikomy :/ Wzięliśmy się więc za czytanie książek, co Ruda kwitowała swoim „Nuuuuudnoooo!!!” Wieczorem udaliśmy się na nocleg do Arsena, który mieszkał niedaleko drogi. Okazał się, że Arsen wraz z kolegą budują w Drmbonie restaurację i mini-hotel. Zaprosili nas kolację a następnie spędziliśmy kilka godzin na długich rozmowach o Karabachu, wojnie, Polsce i bigosie ;)

Kolejnego dnia odpuściliśmy sobie kierunek mardakercki, który tak naprawdę był nam potrzebny jako droga do Agdamu i ruszyliśmy z powrotem na trasę Stepanakert – Askeran. Dostopowaliśmy do Askeranu – w sumie pierwszy raz zwiedziłem ruin
y twierdzy i poszliśmy na obiad. Tam spotkała nas kobieta, która żyła z mężem kilka lat w Polsce – mąż bowiem stacjonował w Brzegu jako żołnierz Armii Radzieckiej. Miała bardzo dobre wspomnienia z naszego kraju i była bardzo szczęśliwa, że nas spotkała. Zaprosiła nas do siebie do domu na poczęstunek i na noc na działkę. Zanim jednak skorzystaliśmy z jej oferty spróbowaliśmy ponownie dostać się do Agdamu. Niestety, gdy staliśmy na wylocie z Askeranu zatrzymała nas policja. Dość niemiły pan inspektor zabrał nas na komisariat. Po chwili przyszedł młody oficer, który spisał protokół oraz przejrzał nasze fotografie. Mnie najbardziej zaskoczyło, że facet wiedział, iż jestem w Karabchu już po raz drugi (oficjalnie rzeczywiście byłem po raz drugi ;P ) - znak, że służba bezpieczeństwa działa sprawnie. Widać było, że chłop jest „życiowy”, więc wytłumaczyliśmy mu dlaczego chcemy się dostać do Agdamu, że w gruncie rzeczy to nie pierwszy raz i że żadne z nas szpiony, lecz wschodoznawcy. Było widać, że rozumiał nasze cele i nawet chciał nam pomóc, lecz jego przełożeni nie wyrazili zgody na naszą wizytę w Agdamie. Gdy nas więc zwolnili wróciliśmy do byłej mieszkanki Brzegu. Jej mąż zabrał nas na działkę, która jest, trzeba przyznać, niezwykle malownicza – ze sporym stawem na środku, w którym można spokojnie pływać i łowić ryby.

Rankiem ustaliliśmy, że tak łatwo nie odpuścimy i podejmiemy ostatnią próbę dostania się do Agdamu – marszrutką lub taxi. Doczłapaliśmy do Askeranu i tu… niespodzianka! Jak już kiedyś zapewne pisałem – każdego roku przy wyjeździe wakacyjnym na Wschód było nam dane spotkać jakąś głowę państwa. Dwa posty wcześniej informowa
łem (w poście o Tadżykistanie), że w tym roku o mały włos a spotkalibyśmy aż czterech prezydentów w Nureku. No, ale wracam do Askeranu. Idziemy sobie główną ulicą i nagle jakiś taki tłum kłębi się przed nami, sporo policji, oficjalna impreza. Okazuje się, że jest otwierana szkoła wybudowana za pieniądze Diaspory. Nagle wpadła mi w oko rejestracja jednego z zaparkowanych samochodów, na której widniała flaga Republiki Górskiego Karabachu i numer 001 – w tej chwili stało się jasne, że gdzieś tam w tłumie musi być Bako Saakjan! Niestety policja nie pozwoliła nam podejść bliżej :( W ogóle byliśmy pod ich czujnym okiem, jakbyśmy byli jakimiś groźnymi terrorystami. Kazali nam usunąć plecaki i cofnąć się dość daleko od samochodów, choć to udało nam się wykłócić, gdyż zwykłym mieszkańcom Karabachu pozwolono stać bliżej. Przyszło nam trochę poczekać na samego prezydenta, ale widzieliśmy go , choć niestety przez krótki czas. Spotkaliśmy też „naszego” pana oficera, który dzień wcześniej spisywał raport. Na nasz widok uśmiechnął się – chyba przeczuwał, że nie odpuściliśmy sobie Agdamu tak łatwo ;)

Po dotarciu do Stepanakertu udaliśmy się na dworzec autobusowy, aby pokirjać taksiarzy na wyjazd do Agdamu. Kto jak kto, ale taksiarz zawsze zwęszy kasę i weźmie człeka nawet na linię frontu, byle mu tylko zapłacić. Tym bardziej, że przy po poprzednim pobycie wprost ciężko było się opędzić od taksiarzy, którzy proponowali kursy do Agdamu. Okazało się jednak, że władze Karabachu musiały ukrócić ten proceder – pewnie kilka licencji zostało odebranych – i nikt nie chciał nas zabrać bez specjalnego zezwolenia. Została więc opcja mniej bezpieczna, ale i dalece tańsza: marszruta do Martuni bądź Mardakertu jadąca przez Agdam. Opcja ta była mniej bezpieczna, ponieważ wymagała wydostania się z marszrutki na rogatkach Agdamu i przejście pieszo do centrum miasta. Istniała więc realna możliwość zostania zauważonym przez jakichś przedstawicieli służb bezpieczeństwa. Na szczęście marszruta na Martuni, a taką jechaliśmy jedzie bliżej centrum niż ta do Mardakertu i nie musieliśmy odbywać kilkukilometrowego spaceru. Wysiedliśmy przy pomniku bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej – przynajmniej tak te ruiny wyglądały, choć nie było żadnych elementów dekoracji, choćby fragmentu daty 1941-1945, które mogłyby wskazywać w stu procentach na taki charakter pomnika. Myślę jednak, że przeczucie nas nie myliło ;) Ruszyliśmy spiesznie w stronę meczetu. Meczet a raczej widok z jego minaretu wywarł porażające wrażenie na moich towarzyszach – co nie stanowi chyba dla nikogo, kto wie, czym jest Agdam najmniejszego zaskoczenia. Pod nami roztaczał się widok tego, co kiedyś było sporym jak na miejscowe warunki, bo ponad 30-tysięcznym, według relacji świadków – kwitnącym, pełnym orientalnego uroku, miastem. Dzisiaj to potężne morze ruin, którym zawładnęła dziko rosnąca roślinność. W krajobrazie dominują dwa kolory – szarość gruzu, cofająca się pod naporem zieleni (Boże, ale grafomańśtwo!! :P ) Miasto nie ucierpiało w wyniku regularnych działań wojennych, ale zostało poddane metodycznym, planowym wyburzeniom po tym, gdy zostało zdobyte przez Ormian w toku letniej ofensywy 1993 roku. Wcześniej opuścili je oczywiście wszyscy azerbejdżańscy mieszkańcy. Agdam potraktowano jak ogromny magazyn materiałów budowlanych, którymi posłużono się dla odbudowy zrujnowanego azerbejdżańskim ostrzałem artyleryjskim z Szuszy oraz nalotami bombowymi Stepanakertu. Z Agdamu wywożono okna, drzwi, wyposażenie wnętrz, rozbierano domy by pozyskać cegły (to akurat robi się i dziś) a nawet rozkopano ulice, by wydobyć rury kanalizacyjne! Wot, recykling! W ten sposób powstało największe na świecie, obok Prypeci, ghost town.

Padła idea, by dostać się do przemysłowej części miasta, położonej bliżej linii frontu, lecz zabrakło w narodzie ochoty i fantazji – zwiększyłoby to szanse dostania się w łapy funkcjonariuszy bezpieczeństwa publicznego ;) Udaliśmy się więc jedynie na „spacer” po centrum. Trafiliśmy na dziwny budynek przypominający wyglądem klasztor, medresę czy starą szkołę – o ile dwie pierwsze wersje są praktycznie niemożliwe, to ostatnia jest prawdopodobna. Spenetrowanie zabudowań okazało się jednak niemożliwe, przez wzgląd na fakt, iż są obecnie zamieszkane! W drodze powrotnej skupiłem się na poszukiwaniu słynnej mozai
ki na ścianie jednego z domów, która wprowadza jedyne kolory do „morza ruin” (według ustaleń Kuby mozaika znajdowała się przed wojną na budynku Muzeum Chleba!) oraz pomnika Prometeusza. Obie „atrakcje” udało mi się znaleźć i jedynie przy pomniku moi towarzysze zadali mi słuszne pytanie – skąd wiem, że te wystające z postumentu nogi należały do Prometeusza? Pytanie ze wszech miar słuszne, argumentów niepodważalnych z mej strony brak, ale od swej wersji nie odstąpię! To był pomnik Prometeusza :P

Po „zaliczeniu” Agdamu nie pozostało nam już nic innego jak wycofać się z Karabachu i rozpocząć powrót do domu. Jeszcze wieczorem znaleźliśmy się na trasie Stepanakert – Goris i zaczęliśmy stopować do Armenii. Było już późno, zapadał zmrok i nie szło nam to najlepiej. Gdy zapadły już pełne ciemności postanowiliśmy rozbić namiot. Ostatni fajka na burtniku i ostatnie machnięcie ręką na przejeżdżającego Kamaza i… jedziemy do Goris! Kierowca – Albert okazał się przemiłym człowiekiem, który postanowił nas ug
ościć w swoim domu w Goris, nie zważając na to, że całej rodzinie będzie bardzo niewygodnie ze względu na toczący się w domu remont. Dostaliśmy nawet do własnej dyspozycji łoże małżeńskie Alberta i jego żony – Melanii.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem stopowania do Erywania oraz znajdowania rzeczy zgubionych: w mym przypadku był to dzień odbioru bagażu z lotniska, w przypadku Kuby skompletowanie od bratanów zagubionej karty pamięci ze zdjęciami. Nade wszystko jednak dla mnie był to dzień kradzieży mojego telefonu. Nie było to żadne cudo techniki komórczanej, ale maszyna służyła mi dobrze i byłem do niej przywiązany, poza tym miała pamięć pełną kontaktów, których nie miałem na polskiej simkarcie (która, na całe szczęście, nie znajdowała się w chwili zajumania w telefonie). W ten sposób pozbawiłem się wszystkich mych uzbeckich kontaktów :/ Krew nagła zalewa…

Następnego dnia dostopowaliśmy do granicy gruzińskiej, przekroczyliśmy ją i ruszyliśmy do Achałkalaki. Miasto jest istotnym ośrodkiem
mniejszość ormiańskiej w Gruzji i na naszej drodze stanęli oczywiście gruzińscy Ormianie, w tym ich największy przedstawiciel – Samuel Chaczaturian – wnuk (a dokładniej pra-bratanek – jeśli takie słowo istnieje) słynnego kompozytora Arama Chaczaturiana. Samuel, znajdujący się pod ewidentnym wpływem Wielkiego ETOH-a, zaprosił nas do swojej pracowni artystycznej – zajmuje się odzwierciedlaniem wizerunków zmarłych na kamieniach nagrobnych – i zaproponował kolacjo-libację. Takim atrakcjom nie mogliśmy odmówić! To, co działo się dalej, jest trudne do wytłumaczenia – dość powiedzieć, że Samuel wraz ze swym pomocnikiem i bratem-taksówkarzem postanowili nas odwieźć do Achałcyche a następnie do Batumi (nie wiem jednak dlaczego drogą okrężną??). Ostatecznie wylądowaliśmy pod Chaszuri w hotelu, który szybko okazał się być przydrożnym domem publicznym. Spędzić noc w burdelu, w „gabinecie przyjęć” – bezcenne :P BTW: W zeszłym roku Krzychowi i mi pani o niepewnej konduicie postawiła herbatę, w tym roku córy Koryntu wykosztowały się na obiad i całą imprezę! Strach się bać co będzie za rok :P

Dalsza nasza trasa przebiegała przez Turcję, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację. Od Trabzonu podróżowaliśmy wyłącznie TIR-ami, trafiając na świetnych kierowców – najpierw Turków, potem rewelacyjnych Polaków. Uwielbiam rozmowy przez CB :P :)

No i tak to było...