Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

wtorek, 25 sierpnia 2009

Tadżykistan - gdzie góry to 93% powierzchni kraju!!!


Kraj ten chodził mi po głowie już od dawna. Pierwszy raz usłyszałem o nim przy okazji oglądania w szczeniackich latach filmu pt. „Szpiedzy tacy, jak my” z Chevy Chasem i Dannym Aykroydem. W filmie tym była scena pokazująca kolumnę radzieckich wojsk, opatrzona komentarzem bohaterów, iż kolumna ta zmierza do Duszanbe. Krajo
braz jednak tam ukazany w ogóle nie był tadżycki – bardziej pasował na wschodniosyberyjskie góry w prze latniej. Od tego czasu moja wiedza o Tadżykistanie rosła a wraz z nią wprost proporcjonalnie (a może i był to przyrost w skali logarytmicznej ;) )chęć odwiedzenia tego kraju. Szczególnym magnesem stał się Pamir Highway, czyli droga z Osz w Kirgistanie do Chorogu w Tadżykistanie poprowadzona przez góry Pamiru. Trasa powstała w latach 1931-1934 początkowo jako szutrówka, by w latach 70. zyskać asfaltowy dywanik. Do tego wszystkiego dochodzi pogranicze z Afganistanem, romantyczne historie o dziewiętnastowiecznej rywalizacji brytyjsko-rosyjskiej o ten region świata oraz odrębność etniczna Tadżykistanu na tle pozostałych postradzieckich republik środkowoazjatyckich. Wystarczającym argumentem za wizytą w Tadżykistanie powinno zresztą być samo stwierdzenie, że 93% kraju pokrywają góry! ;)



Mimo iż z nazwy Pamir Highway wnioskować można, że mamy do czynienia z autostradą albo co najmniej drogą międzynarodową o dużym natężeniu ruchu, nie dajmy się temu zmylić! Ruch na trasie nie jest wielki i można zaryzykować stwierdzenie, iż 50% napotykanych na trasie pojazdów (wliczając w to rowery) ma za swymi sterami turystów-poróżników. Myśmy tylko w ciągu jednego dnia spotkali dwie ekipy rowerzystów (Niemcy i Francuzi), ekipę Francuzów podróżujących starymi Citroënami (że im nie było żal tych samochodów na tych wertepach ;) ) oraz ekipę Brytyjczyków na motocyklach enduro oraz w Defenderze.

Po upadku ZSRR szosa pamirska przestała mieć większe znaczenie gospodarcze. Kirgistanowi, handlującemu dużo intensywniej z Chinami niż niemającym wiele do zaoferowania południowym sąsiadem nie zależy na utrzymywaniu tej drogi poza odcinkiem z Osz do Sary Tash, gdzie droga odbija na przejście graniczne z ChRL na przełęczy Irkeshtam. Stąd trasa z Sary Tash do granicy w Bor Dobo utrzymywana jest ponoć przez rząd tadżycki. Utrzymywana to chyba za duże słowo – lepiej byłoby rzec, że trasa w ogóle nie jest utrzymywana przez nikogo.

Posterunek pograniczników tadżyckich znajd
uje się jakieś 20 km od posterunku kirgiskiego a oba rozdzielone są przełęczą Kyzyl-Art (4282m npm). Wjeżdżają do Tadżykistanu przez Pamir Highway należy pamiętać o posiadaniu w paszporcie permitu na GBAO, czyli Górno-Badachszański Autonomiczny Okręg, terytorium Tadżykistanu zamieszkane przez ludność pamirską, wyróżniającą się językiem oraz wiarą – większość z nich to ismailici. Przekraczając granicę samochodem należy dopełnić kilku formalności – poza standardową kontrolą paszportową oraz celną, przechodzi się odprawę u służb transportowych oraz kontrolę w "narkotrafik polis", czyli policji zajmującej się zwalczaniem przemytu narkotyków. Nasza wizyta w ich „budce” zakończyła się w sposób zupełnie wyjątkowy. Policjanci po rutynowych pytaniach zainteresowani kim jesteśmy zaproponowali herbatę i poczęstunek złożony z cukierków i chleba z masłem. Po dalszej jednak rozmowie „rozkręcili się” i zaproponowali coś ekstra. Zaprowadzili nas do kanciapy obok i spytali czy mamy ochotę na dziczyznę. Nawet nam do głowy nie przyszło odmawiać, bo głód już doskwierał. Chłopaki poinformowali, że sami upolowali koziołka. Łeb bestii spoczywał w worku obok. Gdyśmy wyjęli głowę zwierzęcia, Krzychu – naczelny przyrodnik grupy, dokonał oznaczenia zwierzęcia i oznajmił, że najprawdopodobniej przygotowujemy posiłek z owcy Marco Polo – gatunku wpisanego na światową Czerwoną Księgę. Było już jednak za późno, by zatrzymać maszynę kucharską…

Tadżykistan przywitał nas przepięknymi widokami i zaskakująco dobrą drogą. Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Okazało się, że Pamir Highway jest w większości pokryte asfaltem i to nawet nienajgorszej jakości. Oczywiście są odcinki szutrowe oraz bywa, że droga jest przerywana przez górskie strumienie – jeden taki wita już na wjeździe. Generalnie jednak jedzie się wartko i w przepięknych okolicznościach przyrody. Po pewnym czasie po prawej stronie pojawia się malownicze, sporych rozmiarów, najwyżej położone w Pamirze jezioro Kara-Kul. Dominującym kolorem jest żółć i szarość otaczających piasków i skał oraz głęboki szafirowy kolor wód jeziora. Bardzo smaczne połączenie! Kolejna atrakcja na trasie to przełęcz Ak-Baital, najwyższa na całej trasie, mierząca 4655 m npm. Są to już wysokości, na których można nabawić się choroby wysokościowej. W naszej grupie w sposób najbardziej osobliwy wysokość znosiła Magda, która początkowo na każde przekroczenie bariery 3500 reagowała głupawką, czyli niekontrolowanym napadem śmiechu :) Później niestety przyszły objawy bardziej typowe, jak ból głowy i ogólne złe samopoczucie. A nasz Transit pięknie radził sobie z wysokościami, zwiększając jednak spalanie paliwa i kopcąc, jak lokomotywa.

Pod wieczór dotarliśmy do Murgabu, gdzie chcieliśmy robić registrację – zarówno w OWIRze, jak i na miejscowym KGB. Trafiliśmy jednak w niedzielę i wszystkie urzędy były nieczynne. Udało nam się jednak uzyskać informację, że rejestracja na KGB nie jest już wymagana wbrew temu, co piszą w LP’07. Zrobiliśmy sobie więc zdjęcie pod pomnikiem Lenina, najedliśmy się w małej knajpce i udaliśmy się na poszukiwania saljarki. Jak już pisałem, stacji benzynowych w tradycyjnym tego słowa znaczeniu na tym obszarze nie uświadczysz. Trzeba więc chodzić po domach i pytać, u kogo można kupić paliwo. Natychmiast znajduje się jakiś Józef gotowy zrobić biznes. Bolączką jest jednak to, że ze względu na odludność Pamiru paliwo trzeba tutaj dostarczać z daleka i jego koszt jest bardzo wysoki! Za olej napędowy płaciliśmy tyle, co w Polsce, czyli dwa razy drożej niż normalnie w tym regionie świata! Murgab zapamiętamy jednak głównie z innego względu. Wyjeżdżając z miasta trzeba przejechać przez pierwszy posterunek milicyjny (pierwszy, bo dalej są tych posterunków dziesiątki!!). Na posterunkach dokonuje się rejestracji pojazdu oraz pasażerów, co zazwyczaj pochłania trochę czasu, ale jest też zawsze szansą na ciekawą rozmowę, papieroska oraz poczęstunek herbatą czy nawet jedzeniem! W Murgabie wszystko to było, lecz w gratisie dostaliśmy również mandat! Okazało się, że w Tadżykistanie nie można mieć w samochodzie przyciemnianych szyb. Uzasadnieniem dla tego przepisu jest to, że z ciemnymi szybami jeżdżą tylko terroryści, którzy zza zasłony strzelają do ludzi! Początkowo pan milicjant nakazał nam usunąć przyciemnienia, co okazało się być niemożliwe, gdyż folia przylgnęła na dobre. W takim przypadku nałożył na nas sztraf! Pokazał oficjalny taryfikator, z którego wynikało, że może nam nałożyć mandat w granicach 125-200 somoni. Negocjowaliśmy, żeby nie karał nas mandatem w ogóle, tłumacząc, że jesteśmy turystami, gośćmi w ich kraju, którzy i tak za kilka dni wyjadą a przyciemnienia są nam potrzebne dla komfortu podróży. Milicjant był nieugięty, ale postanowił skonsultować się ze swoim naczelnikiem. Ten miał jednak serce z kamienia i powiedział: 200 somoni, bez dyskusji. Załamało nas to strasznie, bo 200 somoni to całkiem pokaźna suma! Postanowiliśmy negocjować dalej. Poprosiłem o telefon do naczelnika, licząc na to, że uda mi się jakoś go przekonać do niższego mandatu. Początkowo w ogóle nie mogliśmy się do niego dodzwonić, ale nie był to wielki problem – milicjant częstował ajranem, chlebem, baraniną :) Naczelnik ponoć był w bani i dlatego nie odbierał. W końcu po pół godziny nacisnął zieloną słuchawkę i mogłem zacząć zanosić swoje prośby wzywające do okazania łaski. Towariszcz major jednak w pewnym momencie się rozłączył. Wydawało się, że sprawa jest pogrzebana, ale po chwili zadzwonił sam i nakazał pobrać mandat w wysokości 125 somoni. Dobre i to! Choć humor na wieczór troszkę nam przygasł, ale tylko do czasu gdy Wielki Celebrans Wielkiego Etoha nie zaczął go leczyć przy pomocy tanich: piwa, wina i szampana. Do pełni „szczęścia” brakowało jedynie jakiejś taniej wódeczki ;)

Kolejnego dnia chcieliśmy bardzo zobaczyć chiński grobowiec niedaleko wioski Bash Gumbaz. Po drodze do wioski spotkaliśmy miejscowego Kirgiza, który postanowił zostać naszym przewodnikiem. Po dojechaniu do osady okazało się, że czeka nas kilka atrakcji, przede wszystkim przejazd przez wąski most, który jest bardziej kładką dla pieszych i osiółków a nie dla Transitów... Na szczęście powolutku, koordynując każdy ruch kierownicą udało się z mostu nie zlecieć ;) Niestety, po kilkunastu minutach od przejazdu dobra passa się skończyła i Transit zarył się w grząskim błocku. Niestety błoto było na tyle poważne, że po kilku bezowocnych próbach wyjechania, samochód osiadł na tylnym moście i koło bezskutecznie poczęło mielić błoto. Początkowo próbowaliśmy wzmocnić podłoże pod kołem i wybudować swoisty chodnik z kamieni, po którym samochód mógłby się potoczyć. Gdyśmy jednak zdali sobie sprawę, że siedzimy na moście, należało podjąć inne środki. Nasza sytuacja wzbudziła zainteresowanie wioski i po chwili przyejchał GAZ-66, który mógłby nas wyholować z błota. Kierowca jednak nie chciał sam wjeżdżać w błoto, a innej możliwości nie było, gdyż nasz hol był stosunkowo krótki i opuścił nas w biedzie. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak mozolnie naprzemiennie unosić samochód podnośnikiem i podkładać pod niego kamienie. W ten sposób auto powoli zaczęło wędrować do góry. Gdy tylny most wydostał się ponad płaszczyznę ziemi, "wybrukowaliśmy" ponownie ścieżkę dla prawego koła. Wszyscy obecni zostali zaprzęgnięcido ciągnięcia lub pchania maszyny i po chwili Transit stanął na twardym gruncie. Konieczna była jednak wymiana koła, gdyż ukruszył się w międzyczasie wentyl. Po tej przygodzie udaliśmy się na zwiedzanie grobowca a potem jeszcze kolejnego. Nasz przewodnik zabrał nas następnie do swego brata na ajran i herbatę.

Tego samego dnia zjechaliśmy z Pamir Highway na trasę do Ishkashim, czyli w słynną dolinę wachańską. Przy tej okazji po raz drugi w życiu było mi dane zobaczyć Afganistan. Mam nadzieję, że powiedzenie „do trzech razy sztuka” spełni się i przy kolejnym przypadku moja noga stanie na afgańskim terytorium! Jeśli dotychczas trasa były przepiękna, to na opisanie tej drogi brakuje już słów. Trasa poprowadzona jest tuż nad pograniczną rzeka Pandż, czasami nad samą wodą, innym razem po stromych stokach gór jakieś kilkadziesiąt metrów ponad wzburzonym lustrem wody. Przez kilkadziesiąt kilometrów aż do wioski Langar nie spotykamy praktycznie żadnych osiedli ludzkich a droga wije się po zboczu góry dostarczając niesamowitych widoków! Od Langaru trasa całkowicie zmienia swój charakter. Jedna wioska płynnie przechodzi w kolejną a ta w następną. I tak praktycznie aż do Ishkashim. Trasa obfituje w atrakcje, co kilkanaście kilometrów jest jakiś fort lub twierdza a poza tym gorące źródełka, buddyjska stupa itd. Ale po kolei ;)

Pierwsza na trasie była forteca Ratm – położona na wysokiej skarpie, na zakolu rzeki Pandż. Z fortecy wiele nie zostało, ale widok, którego dostarcza jest niesamowity. Szczególnie gdy człek zbliży się do samej krawędzi klifu a pod nim, jakieś 100 metrów niżej, będzie już tylko rzeka! Po jej zwiedzeniu udaliśmy się na poszukiwanie miejsca noclegowego. Jako że szybko zrobiło się ciemno, zdecydowaliśmy rozbić się nad brzegiem Pandżu na kawałku płaskiego terenu. Rozbiliśmy namiotu i przystąpiliśmy do gotowania wody na kolację, gdy nagle rozległy się jakieś nawoływania w języku tadżyckim, skierowane ewidentnie do nas. Jako że nikt z nas nie rozumie tadżyckiego języka, wzięliśmy te okrzyki jako zaczepki ze strony lokalnych mieszkańców a ja nawet coś tam po polsku odkrzyknąłem. Nie minęła minuta a nagle do naszego obozowiska wkracza, słaniając się na nogach, z zakrwawioną twarzą i kałasznikowem w łapie gość w mundurze. Pyta się po rosyjsku, kim jesteśmy? W tym czasie okazuje się, że zostaliśmy otoczeni i z różnych stron zbliża się do nas jeszcze trójka żołnierzy. Wszyscy z karabinami gotowymi do strzału – mieli naboje w komorach! Po krótkim wytłumaczeniu, że jesteśmy turystami pytam się dowódcy, co mu się stało w twarz. Odpowiada krótko: „to przez was!”. Dziewczyny szybko zajmują się żołnierzem przynosząc gazę i wodę utlenioną. Dowiadujemy się, że patrol tadżycki zobaczył światła naszych latarek nad brzegiem rzeki i pomyślał, że to afgańscy przemytnicy. W tym przeczuciu żołnierzy utwierdziło to, że z daleka wzięli nasze namioty za wytaszczane na brzeg łódki czy pontony. Chłopaki okazali się być jednak bardzo w porządku, przysiedli się do nas i mogliśmy troszkę pogadać, dowiedzieć się, jak wygląda życie w Tadżykistanie itd. Wtedy też dopiero dowódca wydał rozkaz wyładować karabiny. Największy rarytas został na koniec, gdy Krzychu zapytał się czy możemy sobie z nimi zrobić zdjęcie. Chłopaki z chęcią zapozowali. Rozochocony Krzysztof spytał, i chwała mu za to, czy możemy sobie zrobić sobie zdjęcie z ich kałachami w naszych rękach. I tak zyskałem pierwsze w moim życiu zdjęcie „na watażkę” :P

Kolejnego dnia wybraliśmy się do twierdzy Abrashim Qala, z której roztacza się niesamowity widok na całą dolinę Pandżu! Mieliśmy także okazję odwiedzić tradycyjny pamirski dom. Kolejnym naszym celem była miejscowość Vrang, słynąca z buddyjskiej stupy. Przy okazji miejscowy chłopak oprowadził nas po wiosce – największą atrakcją był napędzany wodą z rzeki młyn, wyposażony w automatyczny podajnik ziarna i to wszystko bez elektryczności! :) W dalszej kolejności odwiedziliśmy wioskę Yamg, w której znajduje się dom-muzeum XIX-wiecznego sufickiego mistyka, astronoma, muzyka Mubaraka Kadam Wakhaniego. Można tam zobaczyć typowy dom badachszański z bardzo sympatycznymi luksferami w dachu oraz bogatą kolekcję instrumentów muzycznych np. ciekawe „gitary”! Dalszą atrakcją dnia było sanatorium Bibi Fatima z gorącymi wodami. Początkowo nas te gorące wody przerażały, bo wystarczająco gorąco było na zewnątrz, ale kąpiel okazała się bardzo przyjemna. Same kąpielisko jest urządzone w przemyślny sposób a najciekawsza jest mała wnęka skalna, w którą trzeba wejść, następnie w niej zanurkować, wydobywając z dna kamienie, wypowiedzieć magiczne zaklęcie po arabsku a następnie, nie gubiąc kamieni, wydostać się bez niczyjej pomocy z wnęki – spełnienie wszystkich tych warunków gwarantuje bogactwo mężczyznom i płodność kobietom! No więc ja już czekam na te miliony dularów :) Obok sanatorium znajduje się najlepiej zachowana w dolinie twierdza – Yamchun z XII wieku. Dzień zakończyliśmy zwiedzaniem kolejnego fortu – Khakha z III w. pne, na podejściu pod który po raz kolejny przejawił się krzysztofowy pierwiastek autodestrukcji – Wielki Celebrans wspiął się bowiem po kilkudziesięciometrowej, niezbyt łatwej ścianie bez zabezpieczenia! Na szczęście udało mu się, choć mówi, że w pewnym momencie miał ochotę wołać pomocy ;)



Kolejnego dnia wjechaliśmy w końcu do Ishkashim, w którym dokonaliśmy niezbędnych zakupów oraz naprawy ogumienia samochodu a także definitywnie wyjaśniliśmy kwestię registracji w OWIRze – okazuje się, że nie jest już ona Polakom potrzebna! Następnie skierowaliśmy się w stronę Chorogu, stolicy Górnego Badachszanu. Opuszczając miasto przejeżdża się obok mostu, na którym funkcjonuje przejście graniczne z Afganistanem. Na skale, po drugiej stronie Pandżu został ułożony z białych kamieni napis „Welcome to Afghanistan

Kilka kilometrów za Ishkashimem spotkała nas jedna z najdziwniejszych historii całego wyjazdu. W poprzek drogi stał Lexus a jego pasażerowie, młodzi chłopacy, zatrzymali nas prosząc o pomoc w wypchnięciu samochodu. Samochód przednimi kołami stał bowiem na poboczu, które jednak znajdowało się całkowicie w płas
zczyźnie jezdni. Goście oznajmili, że maszyna im się popsuła. Pomogliśmy więc wytoczyć auto na asfalt. Jeden z chłopaków podszedł do Krzycha, by mu podziękować i przy uściśnięciu ręki wsunął mu w dłoń „ładunek specjalny”, którym okazała się być malutka kostka haszyszu. Co najdziwniejsze jednak, o czym zdaliśmy sobie sprawę dopiero po jakimś czasie – goście natychmiast po wejściu do samochodu, odpalili go i odjechali! Cała ta sytuacja wydała nam się później lekko śmierdząca i bynajmniej nieprzypadkowa, biorąc pod uwagę, że tego samego Lexusa co najmniej dwukrotnie mijaliśmy w Ishkashimie – to znaczy dwa razy w zupełnie różnych miejscach i w innym czasie odnotowałem, jak mijał nas Lexus. Nie ma szans zbyt wielu, by było tam więcej Lexusów. Samochód ewidentnie wyróżniał się na tle aut, które dominują w regionie, nie pozostawiając za dużo pola do domysłów, czym parają się jego właściciele, biorąc pod uwagę bliskie sąsiedztwo Afganistanu.

Około 30km za Ishkashimem jest kolejne sanatorium, którego nazwy niestety teraz zapomniałem, a w którym ponoć jest taka cudowna woda, c
o leczy wzrok. Szczególnie mi to polecali – należy zanurzyć głowę i otworzyć oczy pod wodą, by poddać się cudownym właściwościom wody. Po tych kąpielach mój wzrok na pewno się nie poprawił a ryzyko przywiezienia ze sobą grzyba wzrosło ;) Mimo to polecam kąpiel w tym sanatorium! :) Dużo większym kurortem jest położone ciut dalej sanatorium w Garam Chashma, które oferuje kąpiele w gorącej „wodzie jajecznej” ;) Muł z dna basenu dobrze działa na cebulki włosów. Przynajmniej tak musimy sobie wmawiać po tym, jak wszyscy zaczęliśmy się tym błockiem okładać ;)

Pod wieczór udało nam się dotrzeć do Chorogu. Miasto robi naprawdę dobre wrażenie. Mimo, że przebywaliśmy tam jedynie chwilę, to wszystkim się spodobało, albowiem ma jakiś taki klimacik – pięknie położone i chyba nienajgorzej pomyślane. Duże wrażenie robi miejscowe lotnisko – nie dziwota, że za czasów ZSRR piloci Aerofłotu, latający na trasie Duszanbe-Chorog, jako jedyni w kraju otrzymywali dodatek do pensji za loty w ryzykownym terenie!

Tego dnia Krzychu wyznaczył tez swoją pierwszą drogę wspinaczkową, którą nazwał "Sabo nie idźcie tą drogą!" :)

Noc spędziliśmy w małej wiosce położonej nieopodal Rushanu. Mieszkańcy okazali się bardzo gościnni, zapraszając nas na herbatę skromny poczęstunek, który tak na prawdę przypominał bardziej małą ucztę owocową :)



Kolejnego dnia dotarliśmy do miejscowości Qalakhum. Od tego czasu droga uległa dramatycznemu pogorszeniu, wzrosła również ilość posterunków policyjnych i wojskowych na trasie, które opóźniają podróż przez konieczność rejestrowania się za każdym razem. W Qalakhum spotkaliśmy też milicjantów-oszustów, którzy wmawiali nam, że krótsza droga do Duszanbe jest zamknięta z powodu zawalonego mostu i należy jechać objazdem przez Kulab. Mieli w tym swój interes, bowiem jeden z nich chciał jechać w kierunku na Kulab i zabrać się z nami. Nie z nami te numery, Bruner! Gość musiał szukać innych frajerów… Od tego momentu cały dzień minął nam jeździe w stronę Duszanbe, przerywany raz po raz zbieraniem ziemi oraz sesjami zdjęciowymi, dla których tłem były głównie zniszczone pojazdy opancerzone oraz gdzieniegdzie pola minowe – czyli generalnie pozostałości wojny domowej toczonej w latach 1992-1997. W przydrożnej wiosce spędziliśmy noc, która została urozmaicona nocnym nalotem policji antynarkotykowej. Chłopaki sprawdzili nam paszporty i poinformowali, iż znajdujemy się na ważnym szlaku przemytniczym. A to ci nowość… :P



Dnia kolejnego ranek przywitał nas najcięższą przeprawą rzeczną, jaką dotychczas mieliśmy. Przez drogę przelewała się dość poważnie wyglądająca rzeka. Transit nie jest specjalnie wysoko zawieszony, więc były obawy, że rady nie damy. Tym bardziej, że na brzegu stała już rozwalona Łada Samara i jej kierowcy, którzy dnia poprzedniego rady nie dali i teraz błagali wszystkich napotkanych „kamazowców” o odholowanie do najbliższej osady. Na szczęście Sokół wykazał się szóstym zmysłem i wyczuł wszystkie podwodne przeszkody, przeprowadzając Tranzitozwierza na drugi brzeg nietkniętego! Główną atrakcją tego dnia miała być zapora nurecka – czyli najwyższa tego typu konstrukcja na świecie – całość ma wysokość 300 metrów. Niestety nie udało nam się, mimo próśb dostać do środka hydroelektrowni bądź na wierzch tamy a wszystko przez panów Rachmona, Miedwiediewa, Karimowa i Nazarbajewa, którzy w jej pobliżu wyznaczyli sobie spotkanie na szczycie. Bardzo liczyliśmy, że chociaż przy tej okazji będzie nam dane spotkać/zobaczyć prezydentów w myśl reguły zgodnie, z którą od trzech lat każdego roku udawało nam się na wakacjach zobaczyć którąś z głów odwiedzanych państw. Szczęścia byliśmy już bardzo blisko, gdy jadąc z Nureka do Duszanbe podczas przelewania ropy z kanistra do baku, minęła nas kolumna prezydencka na sygnale. Niestety była to kolumna puszczona jedynie dla zmyłki – albowiem przez przyciemnione szyby można było jednak dostrzec, że samochody jadą puste :/ Szkoda…



Pod wieczór dotarliśmy do stolicy kraju. Pierwszą rzeczą, za którą się zabraliśmy było wysłanie ziemi do Polski. Niestety powtórzyła się śpiewka z Biszkeku – bez pozwolenia instytutu geologii na wywóz ziemi nikt naszej przesyłki nie odprawi. Mimo późnej popołudniowej godziny (a był to piątek) pojechaliśmy na ów instytut, licząc że może ktoś będzie jeszcze w pracy. Poszczęściło nam się – był bardzo sympatyczny profesor, który jednak z rozbr
ajającą szczerością stwierdził, iż obiektem badań geologii nie jest ziemia (gleba) a już tym bardziej krowie odchody. Sama idea widać jednak mu się spodobała, tym bardziej, gdy dowiedział się, że ziemi do badań nie zbierają biolodzy, lecz prawnicy i inżynierowie! Obiecał pomoc i umówił się z nami na dzień kolejny na spotkanie. W takim stanie rzeczy postanowiliśmy wyjechać poza Duszanbe, a konkretnie do Hissar. Noc spędziliśmy w malutkiej „fabryce cegieł”. Rano zwiedziliśmy zabytki – fort i medresy i pognaliśmy na spotkanie z profesorem do Duszanbe. Wedle jego słów miał na nas czekać ktoś w Tadżyckiej Akademii Nauk, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że nikt nic nie wie. Udało nam się jednak przy tej okazji spotkać doktorantkę z Polski na kontrakcie w akademii. Próbki postanowiliśmy zawieść do Taszkentu. Po zwiedzeniu muzeów antycznego i narodowego ruszyliśmy na północ – kierunek Chodżent.

Droga jest w trakcie remontu generalnego/bu
dowy i wiele jej odcinków jest w stanie opłakanym. Na trasie jest także sporo objazdów. Ale malownicza przy tym jest jak diabli! Po prostu przepiękna trasa! A jaka będzie po zakończeniu remontu!! Ulala!



Tego dnia udało nam się dojechać na wysokość Ayni, po to by kolejnego ruszyć w stronę Chodżentu. Był to błąd. Nie mogliśmy jednak wiedzieć, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów okaże się, że chińscy budowniczowie zamkną drogę na cały dzień, a konkretnie od 7 rano do 7 wieczorem. Dodam tylko, że na miejsce „blokady” przyjechaliśmy o 9 rano :/ Wizja dziesięciu godzin oczekiwania wydawała się początkowo niewiarygodna, zresztą nie tylko nam – miejscowym, którzy dostali się w tę pułapkę również. Wydawało się, że sprawę uda się załatwić jakąś drobną gratyfikacją pieniężną, jednak Chińczycy pozostawali nieugięci. Znaczy BHP u nich dużo znaczy :) W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak się zrelaksować: czytając książkę, śpiąc, czy finalnie oddając się p
iciu browara, kurzeniu oraz rozmowie z poznanym na trasie Polakiem – Łukaszem. Gdy w końcu pozwolono nam ruszyć, nie posiadaliśmy się z radości. Jednocześnie droga dalej aż do granicy była super! Zatrzymaliśmy się na krótkie zwiedzanie w Istarawszanie. Dzięki temu Radzimy, którzy kolejnego dnia wylatywali już do kraju, mieli tak naprawdę architektoniczną namiastkę Uzbekistanu.

Na przejście graniczne w Oybek dotarliśmy późno w nocy. Udało nam się odprawić po stronie tadżyckiej, unikając płacenia opłat wyjazdowych, o których mówiono nam przy wjeździe, jak i łapówki, której domagał się uporczywie milicjant na pierwszej bramce. Od razu poznaliśmy też, na czym polega „miłość wzajemna” między Tadżykami a Uzbekami. Ci pierwsi ostrzegali nas, że Uzbecy przetrzepią nas na granicy za wszystkie czasy. Ci drudzy powitali nas słowy: „Opuściliście właśnie Azję i wjechaliście do Europy”. Trzeba przyznać, że Tadżycy mięli jednak dużo więcej racji ;) Ale to już kolejna opowieść. Nockę spędziliśmy na tzw. „ziemi niczyjej”, gdyż Uzbecy otwierali granicę dopiero rano.

1 komentarz:

  1. przygoda życia, cos wspanialego, pozdrawiam i gratuluje takiej wyprawy, tylko pozazdroscic!!!!!

    Tomek

    marusieek@poczta.onet.pl

    p.s jesli macie jakies ciekawe linki to bardzo prosze ;-)

    OdpowiedzUsuń