Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

środa, 26 sierpnia 2009

Uzbekistan, czyli Taszkentczyk wraca do domu


Uzbekistan przywitał nas ostrym trzepandem na granicy. Odprawa szła bardzo wolno, gdyż każdy samochód przechodził szczegółową kontrolę. Polegała ona na wytaszczeniu wszystkiego z auta i poddaniu prześwietleniu falami rentgenowskim, wpuszczeniu psa poszukującego narkotyków do wnętrza pojazdu oraz dokładnej rewizji maszyny przez pograniczników. W przypadku obywateli tadżyckich kontrola była poszerzona o odkręcanie po kolei wszystkich kół oraz foteli celem ich prześwietlenia (sic!). Niestety przed nami na granicę wjechał jeden pojazd na tadżyckich numerach, co istotnie wydłużyło czas naszego oczekiwania. Gdy przyszła nasza pora, troszkę się obawialiśmy, iż celnicy każą nam poodkręcać koła i też będzie mega-trzepando. Na szczęście takie „przyjemności” oferowano jedynie Tadżykom. Nam polecono „tylko” wynieść wszystkie graty – a było tego mnóstwo oraz wpuszczono owczarka niemieckiego do wnętrza auta. Podejrzenia celników wzbudziła oczywiście ziemia i krowie odchody, ale dali się przekonać, że nie zawiera ona nic podejrzanego, oraz małe pojemniki, w które zbieraliśmy owady (aaa! Bo oprócz ziemi zbieraliśmy także owady i pająki). Ostatecznie po prawie godzinnej rewizji wyruszyliśmy w stronę Taszkentu.

Sam wjazd do miasta wzbudził we mnie spore emocje, gdyż wjeżdżaliśmy od strony ulicy Fergona, którą poznałem po jadącym tramwaju nr 13 oraz autobusie nr 93! Fergona to ulica, której odcinek „dolny” przemierzałem setki razy na trasie akademik – centrum miasta. I rzeczywiście po chwili znaleźliśmy się w dobrze mi znanej okolicy: Risowyj bazar, więzienie dla kobiet, no i oczywiście widoczny z pewnego oddalenia mój akademik! Pierwsze kroki skierowaliśmy do ambasady kazachskiej, gdzie Sokoły potrzebowały wyrobić wizę tranzytową na drogę do Polski. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu taniego miejsca noclegowego. Zeszło nam na tym sporo czasu. Okazało się, że z tanich noclegowni wolne pokoje są jedynie w słynnej Hadrze. Słynnej, bo uchodzącej za największą norę w Taszkencie. W rzeczywistości pokoje nie są takie złe, natomiast łazienki pozostawiają sporo do życzenia, o obsłudze już nie wspominając! Praktycznie „na dzień dobry” pokłóciłem się z dyżurną, która sprawiała wrażenie, jakby pracę w hotelu odbywała w ramach jakiegoś wyroku.

Wieczorem umówiliśmy się natomiast na spotkanie w Elvisie z Aliną, Olgą, Julią i Zamirą. Wspaniale było odwiedzić ponownie ulubiony bar w Taszkencie. Niestety moi towarzysze ze względu na zmęczenie bądź konieczność stawienia się o godzinie 4 rano w kolejce do ambasady kazachskiej nie zechcieli mi towarzyszyć w dalszym balowaniu, wobec czego Taszkentczyk, po odprowadzeniu na lotnisko wracających już do domu Radzimów, musiał udać się sam na dalsze nocne wojaże :) Dołączyłem do Aliny i Zamiry, które bawiły już w Elipsie i tam przesiedzieliśmy praktycznie do 4 nad ranem :)



Kolejnego dnia ciężko było mi coś się podnieść, ale do 12 dałem jakoś radę ;) W pierwszym rzędzie udaliśmy się oprawić moją magisterkę a potem na uniwerek, gdzie przedłożyłem pracę. Następnie, wybraliśmy się po Alinę i na krótkie zwiedzanie Taszkentu: medresa Kulkedasz, meczet piątkowy, muzeum narodowe. W międzyczasie po małych przebojach wysłaliśmy próbki ziemi do Polski – jak się okazało ta paczka również doszła!!

Jako że powoli zbliżał się wieczór postanowiliśmy coś zjeść – najlepszym miejscem wydawała się rosyjska restauracja Jołki-Pałki. Podjeżdżając pod lokal wpadliśmy wprost w łapy GAIsznika, czyli milicjanta drogówki. Ten przyczepił się naszych zaciemnionych szyb z tyłu furki. Wydawało się to dziwne, bo przejechaliśmy już po drodze do Taszkentu kilka postów milicyjnych oraz mijaliśmy kilku milicjantów w samej stolicy i nikt nie zwrócił nam uwagi, że coś jest nie tak z naszym samochodem. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że my już praktycznie wyjeżdżamy z Uzbekistanu (co nie było prawdą) i po co nas karać. On kazał jednak ściągać folię, co bez żadnych detergentów nie było możliwe. Poza tym zapowiedział, że maszyna zostanie „aresztowana” i zabrana na „sztrafplościadkę”. Tam po ściągnięciu folii uregulujemy mandat oraz rachunek za holowanie i parking milicyjny. Byliśmy pewni, że facet chce wymusić łapówkę, więc zaproponowaliśmy, że „zapłacimy mandat na miejscu”. On z uśmiechem na twarzy odrzekł, że nie może pobierać tak wysokich mandatów. Spróbowaliśmy raz jeszcze używając magicznego zaklęcia, które zazwyczaj wypowiada strona wymuszająca łapówkę: „szto nam nada diełać?”. Odpowiedź była szokująca: „milczeć i czekać, samochód jedzie na parking”! Milicjant wyjął notes i zaczął sporządzać protokół przejęcia Tranzitozwierza. Wezwał nawet w tym celu przypadkowego przechodnia na świadka. Zaczęliśmy go wręcz prosić o zlitowanie tłumacząc, że po co mu i nam problemy – gość odrzekł z rozbrajającym uśmiechem na twarzy: „problem to wy macie, ja mam rezultat”! W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak sięgnąć po telefon i zadzwonić do konsulatu. Niestety mój telefon był rozładowany, dlatego wlazłem z nim i ładowarką do restauracji i poprosiłem o podłączenie do sieci. Przedzwoniłem do konsulatu i przedstawiłem sprawę. Jak nas poinformowano, najprawdopodobniej taki przepis, który zakazywałby zaciemniania szyb nie istnieje. Poza tym poradzono nam zagrać z GAIsznikiem „na ostro”: zażądać podania numeru służbowego, imienia i nazwiska. Podbudowany wróciłem na miejsce i żądam pokazania mi przepisu, na który powołuje się milicjant. On z uśmiechem na twarzy wyjmuje kodeks i wskazuje na któryś z artykułów. Zbity z pantałyku odpieram, że kodeks jest po uzbecku i nie rozumiem ani słowa. On proponuje zatrzymać więc przechodnia, którego mogę sobie sam wybrać i poproszenie o przetłumaczenie przepisu. Tak też czynię. Prawda jest brutalna: przechodzień potwierdza słowa milicjanta. Gdy GAIsznik na chwilę odchodzi, by kogoś zatrzymać, objaśniam przypadkowemu kierowcy, co nas spotkało i pytam, czego ów milicjant może chcieć. Kierowca przyznał, ze sytuacja jest dziwna, ale nie zawadzi jeszcze raz zaproponować dodatek do pensji. Gdy milicjant wraca chwytam się ostatniej deski ratunku i proszę go o podanie numeru służbowego, imienia oraz nazwiska a także oświadczam, że nie wydamy samochodu bez rozmowy z jego naczelnikiem. Milicjant oznajmia, że nie ma problemu i pyta się do kogo telefonowałem, gdy wyszedłem do restauracji. Nie przyznaję się. GAIsznik odchodzi na bok i po chwili woła mnie do siebie. Z niezmiennym uśmiechem na twarzy oddaje mi dokumenty wozu oraz prawo jazdy Kuby i oddala się. Dziwne to wszystko, ale chyba facet uświadomił sobie, że kontaktowaliśmy się z konsulatem i w razie zabrania maszyny być może miałby do wypisywania sporo dodatkowych raportów, więc mu się odechciało. Oczywiście, jak zawsze najśmieszniejsze jest uzasadnienie tego absurdalnego przepisu o zakazie zaciemniania szyb: przecież we wnętrzu samochodu mogą być terroryści! A co gdy samochód ma zabudowaną pakę? Tam terrorystów być już nie może? Swoją drogą ciekawe, co by wymyślili, gdyby nasz samochód miał po prostu czarne szyby a nie tylko naklejki? Kazali by wymieniać okna? :P

Po takiej przygodzie przepyszne żarcie w Jołki-Pałki jeszcze bardziej smakowało ;) Po nasyceniu głodu, gdy wychodziliśmy z restauracji zapadał już zmrok. Wyruszyliśmy w kierunku Samarkandy. Mieliśmy świadomość, że za czasów sowieckich autostrada do Samarkandy przechodziła na odcinku 20 km przez Kazachską SRR, dziś niepodległy Kazachstan, wobec czego wiedzieliśmy, iż musimy odbić w pewnym momencie na Gulistan. Jednak jazda w ciemnościach okazała się zdradziecka i po pewnym czasie dojechaliśmy do posterunku milicyjnego, gdzie panowie oznajmili nam, że tu już jest granica z Kazachstanem i bez wiz dalej jechać nie można. Wracać na trasę już nam się nie chciało, tym bardziej, że było późno. Spytaliśmy się milicjantów, którzy byli bardzo sympatyczni, czy możemy rozbić namiot przy ich posterunku. Oni wyrazili zgodę i poczęstowali nas jeszcze herbatą.

Kolejnego dnia wstaliśmy rano, wykąpaliśmy się i posililiśmy na milicyjnym posterunku i ruszyliśmy dalej do Samarkandy. Na miejsce dotarliśmy po kilku godzinach jazdy. W pierwszy rzędzie udaliśmy się na zwiedzanie obserwatorium astronomicznego Ulug-beka. Wstęp był zdecydowanie za drogi – zresztą z tego względu nie zdecydowaliśmy się zwiedzać tegoż przybytku, podczas mojej poprzedniej wizyty w Samarkandzie. Z samego obserwatorium niewiele się zachowało a pobliskie muzeum jest więcej niż skromne. Kolejną atrakcją były mauzolea Timurydów Szach-i-Zinda. (nie rozpisuję się tu więcej o samych zabytkach, uczyniłem to bowiem we wcześniejszym poście kwietniowym). Tam dołączyli do nas Elbek, Rem oraz ich kolega z Petersburga. Na parkingu spotkaliśmy Katalończyków uczestniczących w imprezie Mongol Rally. Poznać ich szło między innymi po tym, że jako Katalończycy wydrapali literkę E ze swych numerów rejestracyjnych. Mongol Rally to impreza polegająca na przejechaniu samochodem z Europy do Mongolii i podarowaniu auta miejscowym. W akcji uczestniczyły setki ekip – my sami w ciągu najbliższych kilku dni spotkaliśmy na naszej trasie co najmniej dwadzieścia samochodów oznakowanych, jako uczestniczące w Mongol Rally. Następnie pojechaliśmy na bazar i pod meczet oraz mauzoleum Bibi-Chanum. Kolejną zaś atrakcją były zabytki Registanu oraz mauzoleum Gur-i-Amir, gdzie złożone są m.in. szczątki Tamerlana. Po zwiedzaniu udaliśmy się całą grupą na piwo do pubu, gdzie dołączył do nas Zafar. Następnie ruszyliśmy nad jezioro, gdzie mieliśmy przenocować. Niestety milicja zatrzymała nas na poście i oznajmiono nam, że takie mikroautobusy, jak nasz Tranzicior nie mogą jechać dalej. Nic nie pomogło tłumaczenie, że nasz samochód jest zarejestrowany jako osobówka. Zresztą na dobrą sprawę wcale mnie to nie dziwi ;) Zafar zaproponował więc inne miejsce nad rzeką, do którego drogę znał tylko jego kuzyn. Miejsce było oddalone do Samarkandy o jakieś 30 kilometrów i niestety okazało się dużo gorsze od zapowiadanego kąpieliska. Trudno, jakoś pogodziliśmy się z tym faktem i oddaliśmy się wieczornym przyjemnościom typowym dla takich okoliczności przyrody. Po jakimś czasie Krzychu zaczął udowadniać Alinie, że wszystkie zabytki Wilna wybudowali Polacy i że Wilno to polskie miasto. Konkluzją tej całej rozmowy było stwierdzenie, że miastami polskimi jest także Berlin, Londyn, Wiedeń i Praga! :P

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Buchary. Całą trasę praktycznie przespałem, więc za dużo nie pamiętam poza tym, że na początku prowadził Kuba i średnio co kilkanaście kilometrów byliśmy zatrzymywani przez milicję za przekraczanie szybkości, co trzepało nas niestety po kieszeniach i zabierało cenny czas. Zdenerwowana już tym Ania zarządziła zmianę za kółkiem i od tego czasu nie dostaliśmy już żadnego mandatu a zatrzymywaliśmy się tylko na stałych posterunkach i nawet jak Ania przekroczyła prędkość, to i tak nam się zawszee upiekło ;)

Buchara okazała się być dla mnie najpiękniejszym uzbeckim zabytkowym miastem. Zabytki nie są bowiem tak „odpicowane” a zarazem wyobcowane z otaczającej architektury, jak w Samarkandzie. Są natomiast rozlokowane w większości w starym mieście, które jest zamieszkane w dalszym ciągu przez zwykłych ludzi. Daje to klimat większej autentyczności miejsca – podobnie, jak w Chiwie, tyle że tam cała zabytkowa strefa wyodrębnia się od reszty miasta murem obronnym. Tymczasem w Bucharze miasto tworzy niejako jeden organizm, w którym zabytki płynnie przechodzą w nowocześniejszą architekturę i nie są zapaskudzone sąsiedztwem żelbetowych potworków, jak np. samarkandzki Registan. W Bucharze w pierwszej kolejności odwiedziliśmy Ark – pałac emira, który jednak w większości jest pokryty ruinami, nie został bowiem odbudowany po ataku Armii Czerwonej z 1920 roku. Na terenie pałacu znajduje się kilka małych muzeów. Naprzeciw zaś wejścia głownego została wybudowana w 1927 roku wieża ciśnień. Konstrukcja ma 33 metry i stanowi doskonały punkt widokowy, jeśli tylko ufa się jej budowniczym i konserwatorom ;)

W dalszej kolejności udaliśmy się do centrum, na plac Lyabi-Hauz i zwiedziliśmy zabytki położone w jego okolicy oraz udaliśmy się na posiłek. Alina, licząc się z tym, że zbliża się jej przedostatni weekend w trakcie pobytu w Uzbekistanie i że Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy pojawi się w Uzbe ponownie oraz, że możemy mieć problemy z dotarciem nad Morzem Aralskie, postanowiła wracać do Taszkentu pociągiem. Kupiła bilet i odprowadziliśmy ją na marszrutkę. Myśmy zaś zdecydowali się jeszcze zwiedzić synagogę, po której oprowadził nas miejscowy rabin (w sumie to nie wiem czy był rabinem, ale wersja, że jednak był, bardziej mi się podoba :P ), opowiadając historię Żydów bucharskich. Następnie udaliśmy się jeszcze pod meczet Kalon, kończąc w ten sposób zwiedzanie Buchary.

Po odwiedzinach u wulkanizatora, ruszyliśmy w kierunku Urgenczu. Postanowiliśmy, że w pierwszej kolejności pojedziemy nad Jezioro Aralskie a właściwie to w miejsce, które kiedyś było nad brzegiem jeziora, czyli do Mojnaku, natomiast Chiwę zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. W tym celu musieliśmy jednak jeździć co najmniej do godziny 12 w nocy. Noclegi spędzaliśmy na pustyni, czyli w przepięknych okolicznościach przyrody :)

Kolejnego dnia pocisnęliśmy aż do samego Mojnaku. I tutaj ważna uwaga: za Nukusem nie uświadczy się już stacji benzynowych, wobec czego trzeba o paliwo zadbać wcześniej. Myśmy tak nie uczynili i do Mojnaku dotarliśmy na oparach, licząc że coś uda się załatwić na miejscu. Jedyna stacja benzynowa miała jednak puste dystrybutory. W tej pozornie dramatycznej sytuacji, po kilku nieudanych próbach załatwienia benzyny m.in. od kierowcy autobusu, poradziliśmy sobie jednak wyśmienicie. Miejscowy chłopak zabrał nas do sowchozu, tudzież kołchozu – nie pytaliśmy o stosunki właścicielskie tam panujące ;) – gdzie inny facet nalał nam trochę magicznego płynu do poruszania traktorów i kombajnów :P Zaspokoiwszy głód Tranzitozwierza mogliśmy udać się na cmentarzysko okrętów…



Tym terminem określa się symboliczne miejsce, w którym zgromadzono pordzewiałe kutry dawnej aralskiej floty rybackiej. Statki leżą na dawnym dnie jeziora, które dziś jest wyłącznie pustynią. Stróż, który pilnuje tego złomowiska, opowiedział historię Mojnaku. Sam doskonale pamięta czasy, gdy miasto ze wszystkich stron było otoczone wodami jeziora. Nawet nietrudno to sobie wyobrazić widząc wysokie klify, stanowiące niegdyś brzeg zbiornika. Opowiedział, jak budowano hotele i restauracje, po których dziś nie ma śladu, jak dojeżdżał do miejsca swej pracy, a zajmował się tym, czym większość mieszkańców Mojnaku – pracą na kutrach oraz przetwórstwem ryb. Opowiadał, jak brzeg jeziora w latach 60. zaczął się oddalać, by pod koniec lat 70. nie być już w ogóle widocznym z miasta i jak na początku lat 80. dano spokój wszelkim próbom przekopywania kanałów dla kutrów, by nadal mogły wypływać z Mojnaku na pełne wody jeziora, oddalonego wówczas już o kilkadziesiąt kilometrów. Dziś Mojnak znajduje się ponad 150 km od brzegu a same miasteczko pogrążone jest w marazmie, spowodowanym zapaścią gospodarczą. Rozpytaliśmy się o możliwość dotarcia na współczesny brzeg jeziora – pomysł jechania Tranziciorem „na krechę” do brzegu byłby bowiem dość niepoważny ;) A może i fatalny w skutkach przez wzgląd na ewentualne ruchome pisaki… Jak nam powiedziano dostanie się na brzeg jeziora jest możliwe, ale wyłącznie z miejscowym, który zna drogę oraz dysponuje dobrą ciężarówką. Tak czy siak udało nam się wykąpać się w „jeziorze Aralskim”, a właściwie to w takim małym przydrożnym jeziorku-bajorku, którym musieliśmy się podzielić z pasącym się obok stadem rogacizny :P

Zadowoleni z wizyty w scenerii rodem z Fallout’u, ruszyliśmy w drogę powrotną z zamiarem postoju dłuższego w Chiwie. Po drodze spotkała nas niemała atrakcja: za Nukusem dostrzegliśmy stojący na środku pustyni samolot! Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali podjechać bliżej. Na szczęście okazało się, że jest droga, a przy niej znak: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony!”. Wydaliśmy więc sobie upoważnienie i pojechaliśmy dalej, pod sam samolot. Obok samolotu stały puste budynki oraz wagony kolejowe a w oddali były widoczne kolejne zabudowania i namioty. Zrozumieliśmy, że trafiliśmy na coś w rodzaju poligonu służb specjalnych. Szybkie foty i wsteczny!

Przed Urgenczem powtórzyła się historia z paliwem. Po przejechaniu 60km na rezerwie, trafiliśmy w końcu na stację benzynową. Niestety była ona dopiero w budowie, ale majstrowie zadzwonili po odsiecz i po chwili na Iżu podjechał „benzyniarz” i zaproponował biznes. Uzgodniliśmy cenę i po chwili na kolejnym Iżu, tym razem wózkowym, podjechało dwóch chłopa z kanistrami! Tak to działa w Uzbe :)

Przekroczyliśmy most pontonowy na Amu-Darii i dotarliśmy do Chiwy, gdzie spędziliśmy kilka ładnych godzin, podziwiając zabudowę Itczan Kala. Wieczorem wyruszyliśmy w stronę Taszkentu. Wybraliśmy nieopatrznie jednak drogę, która była w złym stanie i do tego pełna Nazguli – zazwyczaj traktorów, ale i ZiŁów, z wyłączonymi światłami… Amu-Darię przekroczyliśmy na ciekawym moście drogowo-kolejowym, na którym ruch samochodowy jest zatrzymywany na czas przejazdu przezeń pociągu.

Gdy zaczął zapadać zmrok oczom naszym ukazała się dziwna poświata na horyzoncie. Początkowo myśleliśmy, że to może nisko zawieszony księżyc. Po kilkunastu minutach jednak okazało się, że musi to być wielki pożar, gdyż księżyc pojawił się obok łuny. Na jednym z posterunków spytaliśmy milicjanta cóż to za poświata na horyzoncie – odparł, że to płonie turkmeński gazociąg położony jakieś 15 kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Okazało się jednak, że milicjant nie miał najlepszych informacji. Po kilkunastu dalszych minutach jazdy – poświata pojawiła się na wprost naszego pojazdu – nie było więc już za bardzo możliwe, iż znajduje się ona na terytorium Turkmenistanu, gdyż jechaliśmy cały czas równolegle do granicy tego państwa. Po przejechaniu kolejnego odcinka drogi nie było już wątpliwości, że mamy do czynienia z pożarem, gdyż łuna wyraźnie zaczęła pulsować. Musieliśmy jeszcze przejechać ładne kilkadziesiąt kilometrów, by dojechać do źródła ognia, które okazało się być rozlokowane tuż przy naszej drodze. Pożar był na tyle potężny, że widzieliśmy go już z dystansu prawie 100 kilometrów! Płonął oczywiście gaz wydając przy tym niesamowity, huczący dźwięk. Nie udało nam się stwierdzić, czy był to pożar rurociągu czy też naturalny wyciek gazu, który został podpalony. Wynikało to z faktu, że pożar miał miejsce w małej niecce, do której krawędzi podejście nie było możliwe. Ba, nawet zbliżenie się na odległość 50 metrów było trudne ze względu na podmuchy rozgrzanego powietrza. Odjechaliśmy jakieś 20 kilometrów od pożaru i położyliśmy się spać na pustyni rozświetlanej pożarem gazu!



Kolejny dzień praktycznie cały spędziliśmy w podróży, albowiem zależało nam, by dostać się, jak najprędzej do Taszkentu. Łudziliśmy się, że może uda nam się jeszcze wykorzystać ostatni dzień dla sprzedaży samochodu. Jedyną atrakcją po drodze były kontrole milicyjne oraz pyszny obiad. Antyatrakcjami zaś upał panujący we wnętrzu wozu, gdzie odnotowaliśmy 60°C pod przednią szybą i 40°C w najbardziej przewiewnym miejscu, oraz eksplozja opony, która nie wytrzymała ze starości i upału. Do Taszkentu dotarliśmy około 22. W hotelu Hadra nie mieli miejsc, więc odesłali nas do innego przybytku. Tam jednak się okazało, że nie mogą nas zameldować, gdyż nie mieliśmy registracji. Otóż okazuje się, że w Uzbekistanie należy się rejestrować co każde trzy dni a po przekroczeniu tego terminu żaden hotel nie ma prawa przyjąć człowieka dopóki ten nie uiści mandatu! Niemniej jednak facet z recepcji był na tyle miły, że pozwolił nam rozbić namioty na tyłach hotelu i zaparkować samochód na hotelowym parkingu. Do godziny 3 nad ranem pucowaliśmy naszego Transita, mając na uwadze planowaną wizytę na giełdzie samochodowej dnia następnego. Niestety następnym dniem był poniedziałek, a giełda w poniedziałki nie działa :/ Postanowiliśmy jednak spróbować. Oddaliśmy dodatkowo do czyszczenia samochód na myjnie i udaliśmy się na avtorynok. Tam jednak wszystkie nasze nadzieje zostały rozwiane. Przez wzgląd na brak uregulowanych kwestii celnych nikt nie chciał kupić samochodu. Próbowaliśmy jeszcze pogadać z „marszrutkowcami”, ale też poza ogólnym zainteresowaniem nie było chęci zakupu z ich strony. Następnie udaliśmy się do dziewczyn do mieszkania, celem ogarnięcia się. Zajęło to oczywiście trochę czasu. Wieczorem mieliśmy plan pójść do restauracji na wieży telewizyjnej – obiecuję to sobie od początku mojego pobytu w Taszkencie, czyli od stycznia, ale ciągle jakoś mi się nie udawało i tym razem również się nie powiodło… Restauracja w poniedziałki nie pracuje :( Miejmy nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze. Na kolację wybraliśmy się ostatecznie do Sim-sim – również bardzo fajnej knajpki. Następnie pojechaliśmy do parku, gdzie dołączyliśmy do Ibrahima oraz Rema. Około 1 w nocy musieliśmy jednak przenosić się na lotnisko, skąd odlatywaliśmy z Krzysztofem do Rygi.

Tak się skończyła nasza eskapada do Azji Centralnej… Pozostała jednak siła wspomnień :)


wtorek, 25 sierpnia 2009

Tadżykistan - gdzie góry to 93% powierzchni kraju!!!


Kraj ten chodził mi po głowie już od dawna. Pierwszy raz usłyszałem o nim przy okazji oglądania w szczeniackich latach filmu pt. „Szpiedzy tacy, jak my” z Chevy Chasem i Dannym Aykroydem. W filmie tym była scena pokazująca kolumnę radzieckich wojsk, opatrzona komentarzem bohaterów, iż kolumna ta zmierza do Duszanbe. Krajo
braz jednak tam ukazany w ogóle nie był tadżycki – bardziej pasował na wschodniosyberyjskie góry w prze latniej. Od tego czasu moja wiedza o Tadżykistanie rosła a wraz z nią wprost proporcjonalnie (a może i był to przyrost w skali logarytmicznej ;) )chęć odwiedzenia tego kraju. Szczególnym magnesem stał się Pamir Highway, czyli droga z Osz w Kirgistanie do Chorogu w Tadżykistanie poprowadzona przez góry Pamiru. Trasa powstała w latach 1931-1934 początkowo jako szutrówka, by w latach 70. zyskać asfaltowy dywanik. Do tego wszystkiego dochodzi pogranicze z Afganistanem, romantyczne historie o dziewiętnastowiecznej rywalizacji brytyjsko-rosyjskiej o ten region świata oraz odrębność etniczna Tadżykistanu na tle pozostałych postradzieckich republik środkowoazjatyckich. Wystarczającym argumentem za wizytą w Tadżykistanie powinno zresztą być samo stwierdzenie, że 93% kraju pokrywają góry! ;)



Mimo iż z nazwy Pamir Highway wnioskować można, że mamy do czynienia z autostradą albo co najmniej drogą międzynarodową o dużym natężeniu ruchu, nie dajmy się temu zmylić! Ruch na trasie nie jest wielki i można zaryzykować stwierdzenie, iż 50% napotykanych na trasie pojazdów (wliczając w to rowery) ma za swymi sterami turystów-poróżników. Myśmy tylko w ciągu jednego dnia spotkali dwie ekipy rowerzystów (Niemcy i Francuzi), ekipę Francuzów podróżujących starymi Citroënami (że im nie było żal tych samochodów na tych wertepach ;) ) oraz ekipę Brytyjczyków na motocyklach enduro oraz w Defenderze.

Po upadku ZSRR szosa pamirska przestała mieć większe znaczenie gospodarcze. Kirgistanowi, handlującemu dużo intensywniej z Chinami niż niemającym wiele do zaoferowania południowym sąsiadem nie zależy na utrzymywaniu tej drogi poza odcinkiem z Osz do Sary Tash, gdzie droga odbija na przejście graniczne z ChRL na przełęczy Irkeshtam. Stąd trasa z Sary Tash do granicy w Bor Dobo utrzymywana jest ponoć przez rząd tadżycki. Utrzymywana to chyba za duże słowo – lepiej byłoby rzec, że trasa w ogóle nie jest utrzymywana przez nikogo.

Posterunek pograniczników tadżyckich znajd
uje się jakieś 20 km od posterunku kirgiskiego a oba rozdzielone są przełęczą Kyzyl-Art (4282m npm). Wjeżdżają do Tadżykistanu przez Pamir Highway należy pamiętać o posiadaniu w paszporcie permitu na GBAO, czyli Górno-Badachszański Autonomiczny Okręg, terytorium Tadżykistanu zamieszkane przez ludność pamirską, wyróżniającą się językiem oraz wiarą – większość z nich to ismailici. Przekraczając granicę samochodem należy dopełnić kilku formalności – poza standardową kontrolą paszportową oraz celną, przechodzi się odprawę u służb transportowych oraz kontrolę w "narkotrafik polis", czyli policji zajmującej się zwalczaniem przemytu narkotyków. Nasza wizyta w ich „budce” zakończyła się w sposób zupełnie wyjątkowy. Policjanci po rutynowych pytaniach zainteresowani kim jesteśmy zaproponowali herbatę i poczęstunek złożony z cukierków i chleba z masłem. Po dalszej jednak rozmowie „rozkręcili się” i zaproponowali coś ekstra. Zaprowadzili nas do kanciapy obok i spytali czy mamy ochotę na dziczyznę. Nawet nam do głowy nie przyszło odmawiać, bo głód już doskwierał. Chłopaki poinformowali, że sami upolowali koziołka. Łeb bestii spoczywał w worku obok. Gdyśmy wyjęli głowę zwierzęcia, Krzychu – naczelny przyrodnik grupy, dokonał oznaczenia zwierzęcia i oznajmił, że najprawdopodobniej przygotowujemy posiłek z owcy Marco Polo – gatunku wpisanego na światową Czerwoną Księgę. Było już jednak za późno, by zatrzymać maszynę kucharską…

Tadżykistan przywitał nas przepięknymi widokami i zaskakująco dobrą drogą. Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Okazało się, że Pamir Highway jest w większości pokryte asfaltem i to nawet nienajgorszej jakości. Oczywiście są odcinki szutrowe oraz bywa, że droga jest przerywana przez górskie strumienie – jeden taki wita już na wjeździe. Generalnie jednak jedzie się wartko i w przepięknych okolicznościach przyrody. Po pewnym czasie po prawej stronie pojawia się malownicze, sporych rozmiarów, najwyżej położone w Pamirze jezioro Kara-Kul. Dominującym kolorem jest żółć i szarość otaczających piasków i skał oraz głęboki szafirowy kolor wód jeziora. Bardzo smaczne połączenie! Kolejna atrakcja na trasie to przełęcz Ak-Baital, najwyższa na całej trasie, mierząca 4655 m npm. Są to już wysokości, na których można nabawić się choroby wysokościowej. W naszej grupie w sposób najbardziej osobliwy wysokość znosiła Magda, która początkowo na każde przekroczenie bariery 3500 reagowała głupawką, czyli niekontrolowanym napadem śmiechu :) Później niestety przyszły objawy bardziej typowe, jak ból głowy i ogólne złe samopoczucie. A nasz Transit pięknie radził sobie z wysokościami, zwiększając jednak spalanie paliwa i kopcąc, jak lokomotywa.

Pod wieczór dotarliśmy do Murgabu, gdzie chcieliśmy robić registrację – zarówno w OWIRze, jak i na miejscowym KGB. Trafiliśmy jednak w niedzielę i wszystkie urzędy były nieczynne. Udało nam się jednak uzyskać informację, że rejestracja na KGB nie jest już wymagana wbrew temu, co piszą w LP’07. Zrobiliśmy sobie więc zdjęcie pod pomnikiem Lenina, najedliśmy się w małej knajpce i udaliśmy się na poszukiwania saljarki. Jak już pisałem, stacji benzynowych w tradycyjnym tego słowa znaczeniu na tym obszarze nie uświadczysz. Trzeba więc chodzić po domach i pytać, u kogo można kupić paliwo. Natychmiast znajduje się jakiś Józef gotowy zrobić biznes. Bolączką jest jednak to, że ze względu na odludność Pamiru paliwo trzeba tutaj dostarczać z daleka i jego koszt jest bardzo wysoki! Za olej napędowy płaciliśmy tyle, co w Polsce, czyli dwa razy drożej niż normalnie w tym regionie świata! Murgab zapamiętamy jednak głównie z innego względu. Wyjeżdżając z miasta trzeba przejechać przez pierwszy posterunek milicyjny (pierwszy, bo dalej są tych posterunków dziesiątki!!). Na posterunkach dokonuje się rejestracji pojazdu oraz pasażerów, co zazwyczaj pochłania trochę czasu, ale jest też zawsze szansą na ciekawą rozmowę, papieroska oraz poczęstunek herbatą czy nawet jedzeniem! W Murgabie wszystko to było, lecz w gratisie dostaliśmy również mandat! Okazało się, że w Tadżykistanie nie można mieć w samochodzie przyciemnianych szyb. Uzasadnieniem dla tego przepisu jest to, że z ciemnymi szybami jeżdżą tylko terroryści, którzy zza zasłony strzelają do ludzi! Początkowo pan milicjant nakazał nam usunąć przyciemnienia, co okazało się być niemożliwe, gdyż folia przylgnęła na dobre. W takim przypadku nałożył na nas sztraf! Pokazał oficjalny taryfikator, z którego wynikało, że może nam nałożyć mandat w granicach 125-200 somoni. Negocjowaliśmy, żeby nie karał nas mandatem w ogóle, tłumacząc, że jesteśmy turystami, gośćmi w ich kraju, którzy i tak za kilka dni wyjadą a przyciemnienia są nam potrzebne dla komfortu podróży. Milicjant był nieugięty, ale postanowił skonsultować się ze swoim naczelnikiem. Ten miał jednak serce z kamienia i powiedział: 200 somoni, bez dyskusji. Załamało nas to strasznie, bo 200 somoni to całkiem pokaźna suma! Postanowiliśmy negocjować dalej. Poprosiłem o telefon do naczelnika, licząc na to, że uda mi się jakoś go przekonać do niższego mandatu. Początkowo w ogóle nie mogliśmy się do niego dodzwonić, ale nie był to wielki problem – milicjant częstował ajranem, chlebem, baraniną :) Naczelnik ponoć był w bani i dlatego nie odbierał. W końcu po pół godziny nacisnął zieloną słuchawkę i mogłem zacząć zanosić swoje prośby wzywające do okazania łaski. Towariszcz major jednak w pewnym momencie się rozłączył. Wydawało się, że sprawa jest pogrzebana, ale po chwili zadzwonił sam i nakazał pobrać mandat w wysokości 125 somoni. Dobre i to! Choć humor na wieczór troszkę nam przygasł, ale tylko do czasu gdy Wielki Celebrans Wielkiego Etoha nie zaczął go leczyć przy pomocy tanich: piwa, wina i szampana. Do pełni „szczęścia” brakowało jedynie jakiejś taniej wódeczki ;)

Kolejnego dnia chcieliśmy bardzo zobaczyć chiński grobowiec niedaleko wioski Bash Gumbaz. Po drodze do wioski spotkaliśmy miejscowego Kirgiza, który postanowił zostać naszym przewodnikiem. Po dojechaniu do osady okazało się, że czeka nas kilka atrakcji, przede wszystkim przejazd przez wąski most, który jest bardziej kładką dla pieszych i osiółków a nie dla Transitów... Na szczęście powolutku, koordynując każdy ruch kierownicą udało się z mostu nie zlecieć ;) Niestety, po kilkunastu minutach od przejazdu dobra passa się skończyła i Transit zarył się w grząskim błocku. Niestety błoto było na tyle poważne, że po kilku bezowocnych próbach wyjechania, samochód osiadł na tylnym moście i koło bezskutecznie poczęło mielić błoto. Początkowo próbowaliśmy wzmocnić podłoże pod kołem i wybudować swoisty chodnik z kamieni, po którym samochód mógłby się potoczyć. Gdyśmy jednak zdali sobie sprawę, że siedzimy na moście, należało podjąć inne środki. Nasza sytuacja wzbudziła zainteresowanie wioski i po chwili przyejchał GAZ-66, który mógłby nas wyholować z błota. Kierowca jednak nie chciał sam wjeżdżać w błoto, a innej możliwości nie było, gdyż nasz hol był stosunkowo krótki i opuścił nas w biedzie. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak mozolnie naprzemiennie unosić samochód podnośnikiem i podkładać pod niego kamienie. W ten sposób auto powoli zaczęło wędrować do góry. Gdy tylny most wydostał się ponad płaszczyznę ziemi, "wybrukowaliśmy" ponownie ścieżkę dla prawego koła. Wszyscy obecni zostali zaprzęgnięcido ciągnięcia lub pchania maszyny i po chwili Transit stanął na twardym gruncie. Konieczna była jednak wymiana koła, gdyż ukruszył się w międzyczasie wentyl. Po tej przygodzie udaliśmy się na zwiedzanie grobowca a potem jeszcze kolejnego. Nasz przewodnik zabrał nas następnie do swego brata na ajran i herbatę.

Tego samego dnia zjechaliśmy z Pamir Highway na trasę do Ishkashim, czyli w słynną dolinę wachańską. Przy tej okazji po raz drugi w życiu było mi dane zobaczyć Afganistan. Mam nadzieję, że powiedzenie „do trzech razy sztuka” spełni się i przy kolejnym przypadku moja noga stanie na afgańskim terytorium! Jeśli dotychczas trasa były przepiękna, to na opisanie tej drogi brakuje już słów. Trasa poprowadzona jest tuż nad pograniczną rzeka Pandż, czasami nad samą wodą, innym razem po stromych stokach gór jakieś kilkadziesiąt metrów ponad wzburzonym lustrem wody. Przez kilkadziesiąt kilometrów aż do wioski Langar nie spotykamy praktycznie żadnych osiedli ludzkich a droga wije się po zboczu góry dostarczając niesamowitych widoków! Od Langaru trasa całkowicie zmienia swój charakter. Jedna wioska płynnie przechodzi w kolejną a ta w następną. I tak praktycznie aż do Ishkashim. Trasa obfituje w atrakcje, co kilkanaście kilometrów jest jakiś fort lub twierdza a poza tym gorące źródełka, buddyjska stupa itd. Ale po kolei ;)

Pierwsza na trasie była forteca Ratm – położona na wysokiej skarpie, na zakolu rzeki Pandż. Z fortecy wiele nie zostało, ale widok, którego dostarcza jest niesamowity. Szczególnie gdy człek zbliży się do samej krawędzi klifu a pod nim, jakieś 100 metrów niżej, będzie już tylko rzeka! Po jej zwiedzeniu udaliśmy się na poszukiwanie miejsca noclegowego. Jako że szybko zrobiło się ciemno, zdecydowaliśmy rozbić się nad brzegiem Pandżu na kawałku płaskiego terenu. Rozbiliśmy namiotu i przystąpiliśmy do gotowania wody na kolację, gdy nagle rozległy się jakieś nawoływania w języku tadżyckim, skierowane ewidentnie do nas. Jako że nikt z nas nie rozumie tadżyckiego języka, wzięliśmy te okrzyki jako zaczepki ze strony lokalnych mieszkańców a ja nawet coś tam po polsku odkrzyknąłem. Nie minęła minuta a nagle do naszego obozowiska wkracza, słaniając się na nogach, z zakrwawioną twarzą i kałasznikowem w łapie gość w mundurze. Pyta się po rosyjsku, kim jesteśmy? W tym czasie okazuje się, że zostaliśmy otoczeni i z różnych stron zbliża się do nas jeszcze trójka żołnierzy. Wszyscy z karabinami gotowymi do strzału – mieli naboje w komorach! Po krótkim wytłumaczeniu, że jesteśmy turystami pytam się dowódcy, co mu się stało w twarz. Odpowiada krótko: „to przez was!”. Dziewczyny szybko zajmują się żołnierzem przynosząc gazę i wodę utlenioną. Dowiadujemy się, że patrol tadżycki zobaczył światła naszych latarek nad brzegiem rzeki i pomyślał, że to afgańscy przemytnicy. W tym przeczuciu żołnierzy utwierdziło to, że z daleka wzięli nasze namioty za wytaszczane na brzeg łódki czy pontony. Chłopaki okazali się być jednak bardzo w porządku, przysiedli się do nas i mogliśmy troszkę pogadać, dowiedzieć się, jak wygląda życie w Tadżykistanie itd. Wtedy też dopiero dowódca wydał rozkaz wyładować karabiny. Największy rarytas został na koniec, gdy Krzychu zapytał się czy możemy sobie z nimi zrobić zdjęcie. Chłopaki z chęcią zapozowali. Rozochocony Krzysztof spytał, i chwała mu za to, czy możemy sobie zrobić sobie zdjęcie z ich kałachami w naszych rękach. I tak zyskałem pierwsze w moim życiu zdjęcie „na watażkę” :P

Kolejnego dnia wybraliśmy się do twierdzy Abrashim Qala, z której roztacza się niesamowity widok na całą dolinę Pandżu! Mieliśmy także okazję odwiedzić tradycyjny pamirski dom. Kolejnym naszym celem była miejscowość Vrang, słynąca z buddyjskiej stupy. Przy okazji miejscowy chłopak oprowadził nas po wiosce – największą atrakcją był napędzany wodą z rzeki młyn, wyposażony w automatyczny podajnik ziarna i to wszystko bez elektryczności! :) W dalszej kolejności odwiedziliśmy wioskę Yamg, w której znajduje się dom-muzeum XIX-wiecznego sufickiego mistyka, astronoma, muzyka Mubaraka Kadam Wakhaniego. Można tam zobaczyć typowy dom badachszański z bardzo sympatycznymi luksferami w dachu oraz bogatą kolekcję instrumentów muzycznych np. ciekawe „gitary”! Dalszą atrakcją dnia było sanatorium Bibi Fatima z gorącymi wodami. Początkowo nas te gorące wody przerażały, bo wystarczająco gorąco było na zewnątrz, ale kąpiel okazała się bardzo przyjemna. Same kąpielisko jest urządzone w przemyślny sposób a najciekawsza jest mała wnęka skalna, w którą trzeba wejść, następnie w niej zanurkować, wydobywając z dna kamienie, wypowiedzieć magiczne zaklęcie po arabsku a następnie, nie gubiąc kamieni, wydostać się bez niczyjej pomocy z wnęki – spełnienie wszystkich tych warunków gwarantuje bogactwo mężczyznom i płodność kobietom! No więc ja już czekam na te miliony dularów :) Obok sanatorium znajduje się najlepiej zachowana w dolinie twierdza – Yamchun z XII wieku. Dzień zakończyliśmy zwiedzaniem kolejnego fortu – Khakha z III w. pne, na podejściu pod który po raz kolejny przejawił się krzysztofowy pierwiastek autodestrukcji – Wielki Celebrans wspiął się bowiem po kilkudziesięciometrowej, niezbyt łatwej ścianie bez zabezpieczenia! Na szczęście udało mu się, choć mówi, że w pewnym momencie miał ochotę wołać pomocy ;)



Kolejnego dnia wjechaliśmy w końcu do Ishkashim, w którym dokonaliśmy niezbędnych zakupów oraz naprawy ogumienia samochodu a także definitywnie wyjaśniliśmy kwestię registracji w OWIRze – okazuje się, że nie jest już ona Polakom potrzebna! Następnie skierowaliśmy się w stronę Chorogu, stolicy Górnego Badachszanu. Opuszczając miasto przejeżdża się obok mostu, na którym funkcjonuje przejście graniczne z Afganistanem. Na skale, po drugiej stronie Pandżu został ułożony z białych kamieni napis „Welcome to Afghanistan

Kilka kilometrów za Ishkashimem spotkała nas jedna z najdziwniejszych historii całego wyjazdu. W poprzek drogi stał Lexus a jego pasażerowie, młodzi chłopacy, zatrzymali nas prosząc o pomoc w wypchnięciu samochodu. Samochód przednimi kołami stał bowiem na poboczu, które jednak znajdowało się całkowicie w płas
zczyźnie jezdni. Goście oznajmili, że maszyna im się popsuła. Pomogliśmy więc wytoczyć auto na asfalt. Jeden z chłopaków podszedł do Krzycha, by mu podziękować i przy uściśnięciu ręki wsunął mu w dłoń „ładunek specjalny”, którym okazała się być malutka kostka haszyszu. Co najdziwniejsze jednak, o czym zdaliśmy sobie sprawę dopiero po jakimś czasie – goście natychmiast po wejściu do samochodu, odpalili go i odjechali! Cała ta sytuacja wydała nam się później lekko śmierdząca i bynajmniej nieprzypadkowa, biorąc pod uwagę, że tego samego Lexusa co najmniej dwukrotnie mijaliśmy w Ishkashimie – to znaczy dwa razy w zupełnie różnych miejscach i w innym czasie odnotowałem, jak mijał nas Lexus. Nie ma szans zbyt wielu, by było tam więcej Lexusów. Samochód ewidentnie wyróżniał się na tle aut, które dominują w regionie, nie pozostawiając za dużo pola do domysłów, czym parają się jego właściciele, biorąc pod uwagę bliskie sąsiedztwo Afganistanu.

Około 30km za Ishkashimem jest kolejne sanatorium, którego nazwy niestety teraz zapomniałem, a w którym ponoć jest taka cudowna woda, c
o leczy wzrok. Szczególnie mi to polecali – należy zanurzyć głowę i otworzyć oczy pod wodą, by poddać się cudownym właściwościom wody. Po tych kąpielach mój wzrok na pewno się nie poprawił a ryzyko przywiezienia ze sobą grzyba wzrosło ;) Mimo to polecam kąpiel w tym sanatorium! :) Dużo większym kurortem jest położone ciut dalej sanatorium w Garam Chashma, które oferuje kąpiele w gorącej „wodzie jajecznej” ;) Muł z dna basenu dobrze działa na cebulki włosów. Przynajmniej tak musimy sobie wmawiać po tym, jak wszyscy zaczęliśmy się tym błockiem okładać ;)

Pod wieczór udało nam się dotrzeć do Chorogu. Miasto robi naprawdę dobre wrażenie. Mimo, że przebywaliśmy tam jedynie chwilę, to wszystkim się spodobało, albowiem ma jakiś taki klimacik – pięknie położone i chyba nienajgorzej pomyślane. Duże wrażenie robi miejscowe lotnisko – nie dziwota, że za czasów ZSRR piloci Aerofłotu, latający na trasie Duszanbe-Chorog, jako jedyni w kraju otrzymywali dodatek do pensji za loty w ryzykownym terenie!

Tego dnia Krzychu wyznaczył tez swoją pierwszą drogę wspinaczkową, którą nazwał "Sabo nie idźcie tą drogą!" :)

Noc spędziliśmy w małej wiosce położonej nieopodal Rushanu. Mieszkańcy okazali się bardzo gościnni, zapraszając nas na herbatę skromny poczęstunek, który tak na prawdę przypominał bardziej małą ucztę owocową :)



Kolejnego dnia dotarliśmy do miejscowości Qalakhum. Od tego czasu droga uległa dramatycznemu pogorszeniu, wzrosła również ilość posterunków policyjnych i wojskowych na trasie, które opóźniają podróż przez konieczność rejestrowania się za każdym razem. W Qalakhum spotkaliśmy też milicjantów-oszustów, którzy wmawiali nam, że krótsza droga do Duszanbe jest zamknięta z powodu zawalonego mostu i należy jechać objazdem przez Kulab. Mieli w tym swój interes, bowiem jeden z nich chciał jechać w kierunku na Kulab i zabrać się z nami. Nie z nami te numery, Bruner! Gość musiał szukać innych frajerów… Od tego momentu cały dzień minął nam jeździe w stronę Duszanbe, przerywany raz po raz zbieraniem ziemi oraz sesjami zdjęciowymi, dla których tłem były głównie zniszczone pojazdy opancerzone oraz gdzieniegdzie pola minowe – czyli generalnie pozostałości wojny domowej toczonej w latach 1992-1997. W przydrożnej wiosce spędziliśmy noc, która została urozmaicona nocnym nalotem policji antynarkotykowej. Chłopaki sprawdzili nam paszporty i poinformowali, iż znajdujemy się na ważnym szlaku przemytniczym. A to ci nowość… :P



Dnia kolejnego ranek przywitał nas najcięższą przeprawą rzeczną, jaką dotychczas mieliśmy. Przez drogę przelewała się dość poważnie wyglądająca rzeka. Transit nie jest specjalnie wysoko zawieszony, więc były obawy, że rady nie damy. Tym bardziej, że na brzegu stała już rozwalona Łada Samara i jej kierowcy, którzy dnia poprzedniego rady nie dali i teraz błagali wszystkich napotkanych „kamazowców” o odholowanie do najbliższej osady. Na szczęście Sokół wykazał się szóstym zmysłem i wyczuł wszystkie podwodne przeszkody, przeprowadzając Tranzitozwierza na drugi brzeg nietkniętego! Główną atrakcją tego dnia miała być zapora nurecka – czyli najwyższa tego typu konstrukcja na świecie – całość ma wysokość 300 metrów. Niestety nie udało nam się, mimo próśb dostać do środka hydroelektrowni bądź na wierzch tamy a wszystko przez panów Rachmona, Miedwiediewa, Karimowa i Nazarbajewa, którzy w jej pobliżu wyznaczyli sobie spotkanie na szczycie. Bardzo liczyliśmy, że chociaż przy tej okazji będzie nam dane spotkać/zobaczyć prezydentów w myśl reguły zgodnie, z którą od trzech lat każdego roku udawało nam się na wakacjach zobaczyć którąś z głów odwiedzanych państw. Szczęścia byliśmy już bardzo blisko, gdy jadąc z Nureka do Duszanbe podczas przelewania ropy z kanistra do baku, minęła nas kolumna prezydencka na sygnale. Niestety była to kolumna puszczona jedynie dla zmyłki – albowiem przez przyciemnione szyby można było jednak dostrzec, że samochody jadą puste :/ Szkoda…



Pod wieczór dotarliśmy do stolicy kraju. Pierwszą rzeczą, za którą się zabraliśmy było wysłanie ziemi do Polski. Niestety powtórzyła się śpiewka z Biszkeku – bez pozwolenia instytutu geologii na wywóz ziemi nikt naszej przesyłki nie odprawi. Mimo późnej popołudniowej godziny (a był to piątek) pojechaliśmy na ów instytut, licząc że może ktoś będzie jeszcze w pracy. Poszczęściło nam się – był bardzo sympatyczny profesor, który jednak z rozbr
ajającą szczerością stwierdził, iż obiektem badań geologii nie jest ziemia (gleba) a już tym bardziej krowie odchody. Sama idea widać jednak mu się spodobała, tym bardziej, gdy dowiedział się, że ziemi do badań nie zbierają biolodzy, lecz prawnicy i inżynierowie! Obiecał pomoc i umówił się z nami na dzień kolejny na spotkanie. W takim stanie rzeczy postanowiliśmy wyjechać poza Duszanbe, a konkretnie do Hissar. Noc spędziliśmy w malutkiej „fabryce cegieł”. Rano zwiedziliśmy zabytki – fort i medresy i pognaliśmy na spotkanie z profesorem do Duszanbe. Wedle jego słów miał na nas czekać ktoś w Tadżyckiej Akademii Nauk, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że nikt nic nie wie. Udało nam się jednak przy tej okazji spotkać doktorantkę z Polski na kontrakcie w akademii. Próbki postanowiliśmy zawieść do Taszkentu. Po zwiedzeniu muzeów antycznego i narodowego ruszyliśmy na północ – kierunek Chodżent.

Droga jest w trakcie remontu generalnego/bu
dowy i wiele jej odcinków jest w stanie opłakanym. Na trasie jest także sporo objazdów. Ale malownicza przy tym jest jak diabli! Po prostu przepiękna trasa! A jaka będzie po zakończeniu remontu!! Ulala!



Tego dnia udało nam się dojechać na wysokość Ayni, po to by kolejnego ruszyć w stronę Chodżentu. Był to błąd. Nie mogliśmy jednak wiedzieć, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów okaże się, że chińscy budowniczowie zamkną drogę na cały dzień, a konkretnie od 7 rano do 7 wieczorem. Dodam tylko, że na miejsce „blokady” przyjechaliśmy o 9 rano :/ Wizja dziesięciu godzin oczekiwania wydawała się początkowo niewiarygodna, zresztą nie tylko nam – miejscowym, którzy dostali się w tę pułapkę również. Wydawało się, że sprawę uda się załatwić jakąś drobną gratyfikacją pieniężną, jednak Chińczycy pozostawali nieugięci. Znaczy BHP u nich dużo znaczy :) W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak się zrelaksować: czytając książkę, śpiąc, czy finalnie oddając się p
iciu browara, kurzeniu oraz rozmowie z poznanym na trasie Polakiem – Łukaszem. Gdy w końcu pozwolono nam ruszyć, nie posiadaliśmy się z radości. Jednocześnie droga dalej aż do granicy była super! Zatrzymaliśmy się na krótkie zwiedzanie w Istarawszanie. Dzięki temu Radzimy, którzy kolejnego dnia wylatywali już do kraju, mieli tak naprawdę architektoniczną namiastkę Uzbekistanu.

Na przejście graniczne w Oybek dotarliśmy późno w nocy. Udało nam się odprawić po stronie tadżyckiej, unikając płacenia opłat wyjazdowych, o których mówiono nam przy wjeździe, jak i łapówki, której domagał się uporczywie milicjant na pierwszej bramce. Od razu poznaliśmy też, na czym polega „miłość wzajemna” między Tadżykami a Uzbekami. Ci pierwsi ostrzegali nas, że Uzbecy przetrzepią nas na granicy za wszystkie czasy. Ci drudzy powitali nas słowy: „Opuściliście właśnie Azję i wjechaliście do Europy”. Trzeba przyznać, że Tadżycy mięli jednak dużo więcej racji ;) Ale to już kolejna opowieść. Nockę spędziliśmy na tzw. „ziemi niczyjej”, gdyż Uzbecy otwierali granicę dopiero rano.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Kyrgyzastan, żołnierska nuta…*


Do Biszkeku dotarliśmy późnym wieczorem. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do guesthousu, w którym rozstawili się Ania, Magda, Kuba i Radek. Pierwszy raz było nam wtedy dane zobaczyć naszego Tranzitozwierza – zrobił jak najlepsze wrażenie, choć pojawiły się głosy, że Transit nie da rady w Pamirze. Ja jednak czarnowidztwa nie lubię a wszelakie przeszkody traktuje jako wyzwanie i przyjemność, a poza tym widziałem na filmach i fotach, jak na tamtejszych drogach śmigają Kamazy, Moskwicze, Wołgi i Żiguli(ny) ;) Tymczasem jednak bawiliśmy się w przydomowej altanie, opowiadając o naszych przygodach do czasu spotkania oraz negocjując z gospodarzami przybytku do białego rana zamianę naszego Transita na Land-Rovera. Niestety jedynym skutkiem negocjacji były kolejne uszczerbki na naszych wątrobach ;)

Ze względu na kwestie wizowe Ani i Kuby, musieliśmy co kilka dni zjawiać się w Biszkeku, co uniemożliwiło nam wypad w kirgiski interior ;) Niemniej jednak czasu było dość, by zrobić choćby wycieczkę dookoła jeziora Issyk-Kul. Droga nad jezioro jest dosyć zatłoczona a to przez wzgląd na fakt, iż jezioro jest popularny kierunkiem wakacyjnych eskapad wśród Kirgizów, ale także i Kazachów oraz Rosjan. Pierwszy nocleg wypadł nam przed kurortem Cholpon-Ata. Rozbiliśmy się tuż nad brzegiem jeziora w całkiem miłej scenerii, lecz przyjemność z biwakowania częściowo popsuła nam natarczywa grupka pijanych/spalonych Kirgizów, którzy za wszelką cenę chcieli nas namówić na wspólne palenie zioła i ogólnie zawracali nam przysłowiową gitarę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – chłopaki mieli ze sobą konia i zachęcali do przejażdżek na nim. Skorzystaliśmy z okazji! Oczywiście zrobili małego psikusa i puścili konia w galop podczas, gdy na nim siedziałem :) Bardzo miłe doświadczenie dla kogoś, kto jechał dotychczas jeden jedyny raz na koniu i to w dodatku na małym mongolskim kucu :P Koniec końców okazało się, że Polak jest w siodle rodzony a ciało samo, naturalnie zaczyna się dostosowywać do ruchów zwierzęcia poprzez charakterystyczne bujanie w siodle (dobra, to se teraz nawlewałem jaki to ze mnie świetny dżokej :P )

Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód a celem naszym był Karakol i jego okolice, w szczególności Muzeum i Memoriał Przewalskiego oraz była radziecka baza marynarki wojennej i fabryka torped w Michajłowce oraz Przystań Przewalsk. O ile wejście do muzeum nie stanowiło najmniejszego problemu – wystarczyło zapłacić, targując oczywiście cenę biletu na legitymację z WIUT :) , to już zwiedzanie torpedowni stanowi wyższą szkołę jazdy, której mistrzami się nie okazaliśmy. Ale po kolei: w pierwszy rzędzie udaliśmy się do dawnej bazy przeładunkowej w Michajłowce. Wejść można było jedynie przez nieszczelne ogrodzenie, które jednak było opisane zniechęcającymi w zamyśle autorów napisami w stylu: „Nie wchodzić! 100% więzienia! itp. Generalnie salwy śmiechu ;) Tam zaciągnęliśmy języka u miejscowego stróża, co, gdzie i jak? Okazało się, że najwyżej położona na świecie morska baza wojenna (sic! – takim mianem jest określona w niektórych źródłach) – 1608m npm – nadal działa i jest pod kontrolą rosyjskich marynarzy! Wobec tego wejść się na jej teren nie da. Spytaliśmy więc jak się sprawa ma z byłym zakładem produkcji torped w Michajłowce. Okazało się, że zakład nie jest były i torpedy nadal wypuszcza :) Zakład strzeżony miał być przez FSB. Niezrażeni udaliśmy się jednak do tej fabryki i postanowiliśmy przeprowadzić szturm frontalny ;) Zadzwoniliśmy do bazy i powiedzieliśmy, że chcemy zwiedzić fabrykę oraz kutry sowieckiej marynarki wojennej zacumowane przy nabrzeżu. Zawołano jakąś szarżę, który jednak nie dał się nabrać, że my „miestnyje” i twardo obstawał przy swoim, że zakład jest obiektem o znaczeniu strategicznym i wejść się doń nie da. Zaproponował jednak, że kolejnego dnia jest gotów podstawić jeden z kutrów (za odpowiednim rzecz jasna wynagrodzeniem) celem odbycia kursu po jeziorze Issyk Kul. Wobec fiaska ataku frontalnego zaproponowałem zdobycie obiektu wroga od strony wroga – mianowicie przepłynięcie wpław odcinka z plaży do bazy, co jednak nie spotkało się ze zrozumieniem ze strony mych współtowarzyszy ;) Ruszyliśmy więc dalej w stronę Biszkeku, zamykając pętlę wokół Issyk Kul od strony południowej. Nocleg spędziliśmy nad jeziorem grillując na jednorazowych grillach od kolegi Rutkowskiego zakupioną wcześniej wołowinę i popijając kirgiskim winem marki „Czjornyje glaza”. Niestety mięso chyba pałucziłos’ nie do końca dopieczone, bo następnego dnia miałem taki skręt kiszek, że głowa mała!

Atrakcją kolejnego przedpołudnia, które upłynęło nam w większości na jeździe do Biszkeku było słone jezioro Shor Kol. Zasolenie wody było na tyle duże, że można było swobodnie położyć się na tafli wody i po prostu rozkoszować się stanem „lewitacji”. Dojazd nad jezioro nie był jednak do końca jasny i trochę przypadkiem się tam dostaliśmy – trzeba więc być czujnym i pytać miejscowych! Sama droga dojazdowa też znajduje się w stanie opłakanym i po deszczach można się dostać na miejsce jedynie na 4WD. No i największy hit: jezioro jest prywatne, więc za możliwość pływania w nim a nawet jedynie popatrzenia nań trzeba płacić!

Po dotarciu do Biszkeku Sokoły udały się do ambasady rosyjskiej. Po złożeniu wniosku wizowego postanowiliśmy ruszyć w góry położone nieopodal Biszkeku a konkretnie w Kanion Alamedin. Rozbiliśmy obóz i myśleliśmy, żeby kolejnego dnia wybrać się w górę rzeki. Ostatecznie na ten krok zdecydowali się wyłącznie Radzim z Sokołem. Krzychu chciał odpocząć, mnie zaś ciągle trzymało po grillowaniu ;) Podczas gdy chłopaki wędrowali, myśmy zajęli się opalaniem, czytaniem oraz suszeniem namiotu (niestety nasz Marabut lekko stęchł :/). Poza tym skorzystaliśmy z zaproszenia miejscowych Rosjan, którzy całymi rodzinami przybyli na piknik. Gdy panowie odprawili swe małżonki i dzieci na daleki spacer, pod przykrywką przyrządzenia posiłku, zabrali się za konsumpcję alkoholu wysokoprocentowego oraz narkotyku miękkiego :P zapraszając nas do współudziału w tym niecnym procederze. Chłopaki okazali się bardzo mili i gdy zabierali się już do Biszkeku pozostawili nam swoje niewykorzystane produkty żywnościowe, jak i dwie menażki gotowego już dania!



Kolejnego dnia czekała nas ponowna i ostatnia już wizyta w Biszkeku, związana z odbiorem wiz przez Anię i Kubę, a którą wykorzystaliśmy dodatkowo na zwiedzanie muzeów Biszkeku. Osobliwym okazało się muzeum narodowe, a to poprzez fakt, iż z dwóch pięter jakie posiada, pierwsze w całości jest poświęcone Leniowi! Można się naocznie przekonać, jak to losy Wodza Rewolucji splatają się nierozerwalnym, być może niedostrzegalnym w normalnym życiu, węzłem z losami narodu kirgiskiego! ;) Ponadto niesamowity klimat tworzą freski na sufitach muzeum. Hitem jest Teuton dzierżący ubroczony krwią miecz z wyobrażeniem swastyki na rękojeści, pędzący na rozszalałym byku przyobleczonym w naszyjnik z ludzkich czaszek! A na przeciw niego stoi ubrana w białe szaty dziewica (w sumie to nie wiem czy dziewica - tym bardziej, że to alegoria Matuszki, Matuszki Rassiji, ale niech jej będzie :P ), również z mieczem w ręku. Ahhh poezja! Drugi fajny fresk to Reagan w przebraniu kowboja ujeżdżający rakietę Pershing! Kolejnym ciekawym „zabytkiem” jest znajdujący się za muzeum pomnik, ale nie chodzi o pomnik Włodzimierza Ilijcza, bo te już mnie nie podniecają, jak kilka lat temu, lecz o pomnik-Order Lenina, który otrzymała Kirgiska SRR w roku bodajże 1956 za wspaniałe wyniki, jakie osiągnęła na polu gospodarczym, a które to są wyszczególnione na pamiątkowej tablicy. Dla przykładu wymienić można zbiory 321.466 kwintali pszenicy, 34.893 ton wołowiny itd. :P (Niestety strzelam z tymi liczbami, bo gdzieś zdjęcie pomnika wcięło :( ) Był to jednak majstersztyk i perełka, jakich mało! W dalszej kolejności udaliśmy się do Muzeum – Domu Michała Frunze, bolszewickiego generała, który pochodził z Biszkeku (wtedy jeszcze Piszpeku) i po rewolucji październikowej podbijał dla komunistów Azję Centralną. W Kirgistanie ma ciągle status bohatera. Nie ma co się temu dziwić – gdyby nie było ZSRR, to Kirgistan dzisiejszy byłby dużo mniej rozwinięty. W końcu to Rosja a później ZSRR modernizowała kraje tego regionu, stąd i nostalgia za dawnymi czasami jest tu większa niż np. w Armenii czy Gruzji, nie wspominając już europejskich byłych republikach!

Istotnym elementem pobytu w Biszkeku było wysłanie do Polski gromadzonych po drodze próbek ziemi oraz gówienek krowich. Jak już wspominałem, ważnym motywem naszego wyjazdu było exegi monumentum. Mianowicie Krzychu, jako przyrodnik z zamiłowania, zaoferował pomoc Wydziałowi Biologii UAM w gromadzeniu próbek ziemi, celem przeanalizowania ich pod kątem obecności nowych gatunków roztoczy. Naukowcy z uniwersytetu przyjęli tę ofertę z radością i tak wyposażeni w worki strunowe na całej naszej trasie zbieraliśmy (a właściwe to głównie Krzysztof zbierał) potrzebne próbki. Ale wracając do Biszkeku... Pojawiła się konieczność wysłania zgromadzonego materiału badawczego do Polski. Albowiem, jak nam powiedziano, po 10 dniach od pobrania roztocza znajdujące się w próbkach, obumierają i natychmiast podlegają procesom gnilnym, stając się tym samym bezwartościowymi dla nauki. Pełni nadziei, ale i mając świadomość, że pewne problemy być mogą, udaliśmy się do DHL. Niestety okazało się, że bez zgody na wywóz ziemi wydanego przez miejscowy instytut geologii nie mamy nawet co marzyć o wysłaniu paczki. Na załatwianie zezwolenia było już za późno, a poza tym, niestety to też kosztuje. No, ale że Polak znany jest z kombinatorstwa zapakowaliśmy worki z ziemią do kartonu, który szczelnie zakleiliśmy i udaliśmy do FedEx’u, podając że chcemy wysłać… książki! Pani zaczęła pytać o ilość książek, ich tematykę oraz wartość przesyłki. Musieliśmy szklić na miejscu, ale wszystko ładnie przeszło. Mieliśmy pietra, że kobieta lub celnicy rozpakują paczkę i ta nie dojdzie. W Duszanbe sprawdziliśmy, że przesyłka dotarła jednak do Poznania!

Poza załatwieniu wszystkich kwestii byliśmy gotowi, by wyruszyć dalej, a więc do Tadżykistanu. Wskoczyliśmy na trasę do Osz i rozkoszując się pięknymi widokami mknęliśmy na pierwszą przełęcz – ponad 3,5km npm. Transit ciągnął nie najgorzej, czasami jednak wymagając na podjazdach redukcji do dwójki. Wtedy to rozpoczęliśmy też pracę laboratoryjną nad stworzeniem ciała doskonale czarnego, które powoli kondensowało się na wylocie naszej rury wydechowej a Transit poprzez zostawianą za sobą chmurę czarnego dymu upodabniać zaczął się do Kamazów! Do Osz dotarliśmy kolejnego dnia wieczorem. Wynajęliśmy mieszkanie u naszej starej znajomej, u której wynajmowaliśmy wcześniej pokój wracając z Piku Lenina, zakupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy świętowanie imienin Ani, Kuby i Krzycha, które zbiegały się w jednym czasie, zagryzając sałatką Kubowej produkcji ;) Kolejnego dnia udaliśmy się na zwiedzanie Osz, a konkretnie oszskiego bazaru i muszę powiedzieć, że jestem rozczarowany. Strasznie dużo słyszałem o tym bazarze: że największy, że wszystko można kupić, że tradycyjny itd. A tymczasem, jak mam wrażenie, jest dużo mniejszy niż taszkenckie Chorsu a gama produktów nie jest wcale bogatsza :/ Pozostaje jeszcze możliwość, choć jeno teoretyczna, że nie widziałem całego bazaru… Po dokonaniu niezbędnych zakupów, w tym tradycyjnych kirgiskich męskich nakryć głowy – kalpaków, udaliśmy się na avtorynok, celem doposażenia naszego samochodu w terenową oponę, sztuk: jeden oraz łańcuchy, a także dokonania ostatnich napraw wulkanizacyjnych przed wjazdem do Tadżykistanu. Przygotowani na najciekawszą część naszej trasy, ruszyliśmy na południe. Kilkadziesiąt kilometrów za Osz droga stała się jednym wielkim placem budowy, gdzie asfaltu nie uświadczysz, a jeśli już to w postaci wysepek na morzu piachu. Droga wiedzie przez wysokie góry, więc ku radości nas wszystkich praca nad ciałem doskonale czarnym postępowała. Trasa ta była niezwykle frustrująca dla kierowców przez wzgląd na konieczność pozostawania w ciągłym skupieniu i gotowości na walkę z drogą. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy w końcu do Sary Tash, oddalonego jakieś 40km od granicy kirgisko-tadżyckiej i tam po raz pierwszy poczuliśmy, że czasy dobrze wyposażonych stacji benzynowych, czy w ogóle stacji benzynowych, się skończyły. W Sary Tash była akurat „święta benzyniarnia”, ale benzyny nie było. Kilka minut zajęło nam przetłumaczenie żonie "benzyniarza", który wyruszył wtedy akurat po paliwo, że nam benzyna nie jest potrzebna, jeno ropa. Wtedy nauczyliśmy się chyba kluczowego dla nas słowa „saljarka” bardziej rozpowszechnionego niż „dizel”. Saljarka na stacji była, więc dotankowaliśmy maszynę, zalaliśmy kanistry i ruszyliśmy na nocleg. Ostatnią noc w Kirgistanie spędziliśmy na stepie rozciągającym się u podnóża Pamiru. Wczesnym rankiem ruszyliśmy na granicę. Tam zaspany celnik poprosił „starszego grupy” na rozmowę do gabinetu. Wydawało się początkowo, że będzie chciał wyłudzić łapówkę, ale nic z tych rzeczy! Chłopaki mają na granicy bardzo niewielki ruch i dlatego każdą okazję wykorzystują, żeby się do woli nagadać! Celnik okazał się mieć szerokie horyzonty i był nawet doskonale zorientowany w sprawach polskich. Wiedział wręcz, że Kaczyńscy za młodu zagrali w filmie! :D Z innych polskich akcentów, wypytał się co tam teraz prezydent Kwaśniewski porabia, dlaczego Kaczyński tak bardzo nie lubi Rosjan, czy ciągle w Polsce można zobaczyć „Czterech pancernych i psa” czy też film został zakazany za wymowę „prokomunistyczną, proradziecką i antypolską”? ;) Widać, że buszuje w mediach nieprzychylnych do końca naszemu krajowi ;) Poza tym pytał się czy ciągle produkujemy Żuka i Nysę :) Jako mundurowy rozpytywał się o wyposażenie polskiej armii itd. ;) Potem z kolei sprawdzał moją wiedzą o Kirgistanie a na koniec, gdy przyszedł zaniepokojony, co to tak długo trwa, Sokół, wypytał nas o nasze wrażenia z pobytu ze szczególnym naciskiem na to, co nam się nie podobało – „po to, żebyśmy wiedzieli co musimy zmienić” – jak mówił!

Ostatecznie po kilku dodatkowych kontrolach wjechaliśmy na 20-kilometrowy pas „ziemi niczyjej” i udaliśmy się w stronę posterunku tadżyckich pograniczników. Pamir Highway zaczęło się na dobre!



* piosenka na znaną melodię, która towarzyszyła nam podczas podróżowania po Kirgistanie. Z innych hitów wyjazdowych warto wspomnieć o "Żarka było w Biszkeke" oraz "Tryumfy człona wszetecznego".