Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Kyrgyzastan, żołnierska nuta…*


Do Biszkeku dotarliśmy późnym wieczorem. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do guesthousu, w którym rozstawili się Ania, Magda, Kuba i Radek. Pierwszy raz było nam wtedy dane zobaczyć naszego Tranzitozwierza – zrobił jak najlepsze wrażenie, choć pojawiły się głosy, że Transit nie da rady w Pamirze. Ja jednak czarnowidztwa nie lubię a wszelakie przeszkody traktuje jako wyzwanie i przyjemność, a poza tym widziałem na filmach i fotach, jak na tamtejszych drogach śmigają Kamazy, Moskwicze, Wołgi i Żiguli(ny) ;) Tymczasem jednak bawiliśmy się w przydomowej altanie, opowiadając o naszych przygodach do czasu spotkania oraz negocjując z gospodarzami przybytku do białego rana zamianę naszego Transita na Land-Rovera. Niestety jedynym skutkiem negocjacji były kolejne uszczerbki na naszych wątrobach ;)

Ze względu na kwestie wizowe Ani i Kuby, musieliśmy co kilka dni zjawiać się w Biszkeku, co uniemożliwiło nam wypad w kirgiski interior ;) Niemniej jednak czasu było dość, by zrobić choćby wycieczkę dookoła jeziora Issyk-Kul. Droga nad jezioro jest dosyć zatłoczona a to przez wzgląd na fakt, iż jezioro jest popularny kierunkiem wakacyjnych eskapad wśród Kirgizów, ale także i Kazachów oraz Rosjan. Pierwszy nocleg wypadł nam przed kurortem Cholpon-Ata. Rozbiliśmy się tuż nad brzegiem jeziora w całkiem miłej scenerii, lecz przyjemność z biwakowania częściowo popsuła nam natarczywa grupka pijanych/spalonych Kirgizów, którzy za wszelką cenę chcieli nas namówić na wspólne palenie zioła i ogólnie zawracali nam przysłowiową gitarę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – chłopaki mieli ze sobą konia i zachęcali do przejażdżek na nim. Skorzystaliśmy z okazji! Oczywiście zrobili małego psikusa i puścili konia w galop podczas, gdy na nim siedziałem :) Bardzo miłe doświadczenie dla kogoś, kto jechał dotychczas jeden jedyny raz na koniu i to w dodatku na małym mongolskim kucu :P Koniec końców okazało się, że Polak jest w siodle rodzony a ciało samo, naturalnie zaczyna się dostosowywać do ruchów zwierzęcia poprzez charakterystyczne bujanie w siodle (dobra, to se teraz nawlewałem jaki to ze mnie świetny dżokej :P )

Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód a celem naszym był Karakol i jego okolice, w szczególności Muzeum i Memoriał Przewalskiego oraz była radziecka baza marynarki wojennej i fabryka torped w Michajłowce oraz Przystań Przewalsk. O ile wejście do muzeum nie stanowiło najmniejszego problemu – wystarczyło zapłacić, targując oczywiście cenę biletu na legitymację z WIUT :) , to już zwiedzanie torpedowni stanowi wyższą szkołę jazdy, której mistrzami się nie okazaliśmy. Ale po kolei: w pierwszy rzędzie udaliśmy się do dawnej bazy przeładunkowej w Michajłowce. Wejść można było jedynie przez nieszczelne ogrodzenie, które jednak było opisane zniechęcającymi w zamyśle autorów napisami w stylu: „Nie wchodzić! 100% więzienia! itp. Generalnie salwy śmiechu ;) Tam zaciągnęliśmy języka u miejscowego stróża, co, gdzie i jak? Okazało się, że najwyżej położona na świecie morska baza wojenna (sic! – takim mianem jest określona w niektórych źródłach) – 1608m npm – nadal działa i jest pod kontrolą rosyjskich marynarzy! Wobec tego wejść się na jej teren nie da. Spytaliśmy więc jak się sprawa ma z byłym zakładem produkcji torped w Michajłowce. Okazało się, że zakład nie jest były i torpedy nadal wypuszcza :) Zakład strzeżony miał być przez FSB. Niezrażeni udaliśmy się jednak do tej fabryki i postanowiliśmy przeprowadzić szturm frontalny ;) Zadzwoniliśmy do bazy i powiedzieliśmy, że chcemy zwiedzić fabrykę oraz kutry sowieckiej marynarki wojennej zacumowane przy nabrzeżu. Zawołano jakąś szarżę, który jednak nie dał się nabrać, że my „miestnyje” i twardo obstawał przy swoim, że zakład jest obiektem o znaczeniu strategicznym i wejść się doń nie da. Zaproponował jednak, że kolejnego dnia jest gotów podstawić jeden z kutrów (za odpowiednim rzecz jasna wynagrodzeniem) celem odbycia kursu po jeziorze Issyk Kul. Wobec fiaska ataku frontalnego zaproponowałem zdobycie obiektu wroga od strony wroga – mianowicie przepłynięcie wpław odcinka z plaży do bazy, co jednak nie spotkało się ze zrozumieniem ze strony mych współtowarzyszy ;) Ruszyliśmy więc dalej w stronę Biszkeku, zamykając pętlę wokół Issyk Kul od strony południowej. Nocleg spędziliśmy nad jeziorem grillując na jednorazowych grillach od kolegi Rutkowskiego zakupioną wcześniej wołowinę i popijając kirgiskim winem marki „Czjornyje glaza”. Niestety mięso chyba pałucziłos’ nie do końca dopieczone, bo następnego dnia miałem taki skręt kiszek, że głowa mała!

Atrakcją kolejnego przedpołudnia, które upłynęło nam w większości na jeździe do Biszkeku było słone jezioro Shor Kol. Zasolenie wody było na tyle duże, że można było swobodnie położyć się na tafli wody i po prostu rozkoszować się stanem „lewitacji”. Dojazd nad jezioro nie był jednak do końca jasny i trochę przypadkiem się tam dostaliśmy – trzeba więc być czujnym i pytać miejscowych! Sama droga dojazdowa też znajduje się w stanie opłakanym i po deszczach można się dostać na miejsce jedynie na 4WD. No i największy hit: jezioro jest prywatne, więc za możliwość pływania w nim a nawet jedynie popatrzenia nań trzeba płacić!

Po dotarciu do Biszkeku Sokoły udały się do ambasady rosyjskiej. Po złożeniu wniosku wizowego postanowiliśmy ruszyć w góry położone nieopodal Biszkeku a konkretnie w Kanion Alamedin. Rozbiliśmy obóz i myśleliśmy, żeby kolejnego dnia wybrać się w górę rzeki. Ostatecznie na ten krok zdecydowali się wyłącznie Radzim z Sokołem. Krzychu chciał odpocząć, mnie zaś ciągle trzymało po grillowaniu ;) Podczas gdy chłopaki wędrowali, myśmy zajęli się opalaniem, czytaniem oraz suszeniem namiotu (niestety nasz Marabut lekko stęchł :/). Poza tym skorzystaliśmy z zaproszenia miejscowych Rosjan, którzy całymi rodzinami przybyli na piknik. Gdy panowie odprawili swe małżonki i dzieci na daleki spacer, pod przykrywką przyrządzenia posiłku, zabrali się za konsumpcję alkoholu wysokoprocentowego oraz narkotyku miękkiego :P zapraszając nas do współudziału w tym niecnym procederze. Chłopaki okazali się bardzo mili i gdy zabierali się już do Biszkeku pozostawili nam swoje niewykorzystane produkty żywnościowe, jak i dwie menażki gotowego już dania!



Kolejnego dnia czekała nas ponowna i ostatnia już wizyta w Biszkeku, związana z odbiorem wiz przez Anię i Kubę, a którą wykorzystaliśmy dodatkowo na zwiedzanie muzeów Biszkeku. Osobliwym okazało się muzeum narodowe, a to poprzez fakt, iż z dwóch pięter jakie posiada, pierwsze w całości jest poświęcone Leniowi! Można się naocznie przekonać, jak to losy Wodza Rewolucji splatają się nierozerwalnym, być może niedostrzegalnym w normalnym życiu, węzłem z losami narodu kirgiskiego! ;) Ponadto niesamowity klimat tworzą freski na sufitach muzeum. Hitem jest Teuton dzierżący ubroczony krwią miecz z wyobrażeniem swastyki na rękojeści, pędzący na rozszalałym byku przyobleczonym w naszyjnik z ludzkich czaszek! A na przeciw niego stoi ubrana w białe szaty dziewica (w sumie to nie wiem czy dziewica - tym bardziej, że to alegoria Matuszki, Matuszki Rassiji, ale niech jej będzie :P ), również z mieczem w ręku. Ahhh poezja! Drugi fajny fresk to Reagan w przebraniu kowboja ujeżdżający rakietę Pershing! Kolejnym ciekawym „zabytkiem” jest znajdujący się za muzeum pomnik, ale nie chodzi o pomnik Włodzimierza Ilijcza, bo te już mnie nie podniecają, jak kilka lat temu, lecz o pomnik-Order Lenina, który otrzymała Kirgiska SRR w roku bodajże 1956 za wspaniałe wyniki, jakie osiągnęła na polu gospodarczym, a które to są wyszczególnione na pamiątkowej tablicy. Dla przykładu wymienić można zbiory 321.466 kwintali pszenicy, 34.893 ton wołowiny itd. :P (Niestety strzelam z tymi liczbami, bo gdzieś zdjęcie pomnika wcięło :( ) Był to jednak majstersztyk i perełka, jakich mało! W dalszej kolejności udaliśmy się do Muzeum – Domu Michała Frunze, bolszewickiego generała, który pochodził z Biszkeku (wtedy jeszcze Piszpeku) i po rewolucji październikowej podbijał dla komunistów Azję Centralną. W Kirgistanie ma ciągle status bohatera. Nie ma co się temu dziwić – gdyby nie było ZSRR, to Kirgistan dzisiejszy byłby dużo mniej rozwinięty. W końcu to Rosja a później ZSRR modernizowała kraje tego regionu, stąd i nostalgia za dawnymi czasami jest tu większa niż np. w Armenii czy Gruzji, nie wspominając już europejskich byłych republikach!

Istotnym elementem pobytu w Biszkeku było wysłanie do Polski gromadzonych po drodze próbek ziemi oraz gówienek krowich. Jak już wspominałem, ważnym motywem naszego wyjazdu było exegi monumentum. Mianowicie Krzychu, jako przyrodnik z zamiłowania, zaoferował pomoc Wydziałowi Biologii UAM w gromadzeniu próbek ziemi, celem przeanalizowania ich pod kątem obecności nowych gatunków roztoczy. Naukowcy z uniwersytetu przyjęli tę ofertę z radością i tak wyposażeni w worki strunowe na całej naszej trasie zbieraliśmy (a właściwe to głównie Krzysztof zbierał) potrzebne próbki. Ale wracając do Biszkeku... Pojawiła się konieczność wysłania zgromadzonego materiału badawczego do Polski. Albowiem, jak nam powiedziano, po 10 dniach od pobrania roztocza znajdujące się w próbkach, obumierają i natychmiast podlegają procesom gnilnym, stając się tym samym bezwartościowymi dla nauki. Pełni nadziei, ale i mając świadomość, że pewne problemy być mogą, udaliśmy się do DHL. Niestety okazało się, że bez zgody na wywóz ziemi wydanego przez miejscowy instytut geologii nie mamy nawet co marzyć o wysłaniu paczki. Na załatwianie zezwolenia było już za późno, a poza tym, niestety to też kosztuje. No, ale że Polak znany jest z kombinatorstwa zapakowaliśmy worki z ziemią do kartonu, który szczelnie zakleiliśmy i udaliśmy do FedEx’u, podając że chcemy wysłać… książki! Pani zaczęła pytać o ilość książek, ich tematykę oraz wartość przesyłki. Musieliśmy szklić na miejscu, ale wszystko ładnie przeszło. Mieliśmy pietra, że kobieta lub celnicy rozpakują paczkę i ta nie dojdzie. W Duszanbe sprawdziliśmy, że przesyłka dotarła jednak do Poznania!

Poza załatwieniu wszystkich kwestii byliśmy gotowi, by wyruszyć dalej, a więc do Tadżykistanu. Wskoczyliśmy na trasę do Osz i rozkoszując się pięknymi widokami mknęliśmy na pierwszą przełęcz – ponad 3,5km npm. Transit ciągnął nie najgorzej, czasami jednak wymagając na podjazdach redukcji do dwójki. Wtedy to rozpoczęliśmy też pracę laboratoryjną nad stworzeniem ciała doskonale czarnego, które powoli kondensowało się na wylocie naszej rury wydechowej a Transit poprzez zostawianą za sobą chmurę czarnego dymu upodabniać zaczął się do Kamazów! Do Osz dotarliśmy kolejnego dnia wieczorem. Wynajęliśmy mieszkanie u naszej starej znajomej, u której wynajmowaliśmy wcześniej pokój wracając z Piku Lenina, zakupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy świętowanie imienin Ani, Kuby i Krzycha, które zbiegały się w jednym czasie, zagryzając sałatką Kubowej produkcji ;) Kolejnego dnia udaliśmy się na zwiedzanie Osz, a konkretnie oszskiego bazaru i muszę powiedzieć, że jestem rozczarowany. Strasznie dużo słyszałem o tym bazarze: że największy, że wszystko można kupić, że tradycyjny itd. A tymczasem, jak mam wrażenie, jest dużo mniejszy niż taszkenckie Chorsu a gama produktów nie jest wcale bogatsza :/ Pozostaje jeszcze możliwość, choć jeno teoretyczna, że nie widziałem całego bazaru… Po dokonaniu niezbędnych zakupów, w tym tradycyjnych kirgiskich męskich nakryć głowy – kalpaków, udaliśmy się na avtorynok, celem doposażenia naszego samochodu w terenową oponę, sztuk: jeden oraz łańcuchy, a także dokonania ostatnich napraw wulkanizacyjnych przed wjazdem do Tadżykistanu. Przygotowani na najciekawszą część naszej trasy, ruszyliśmy na południe. Kilkadziesiąt kilometrów za Osz droga stała się jednym wielkim placem budowy, gdzie asfaltu nie uświadczysz, a jeśli już to w postaci wysepek na morzu piachu. Droga wiedzie przez wysokie góry, więc ku radości nas wszystkich praca nad ciałem doskonale czarnym postępowała. Trasa ta była niezwykle frustrująca dla kierowców przez wzgląd na konieczność pozostawania w ciągłym skupieniu i gotowości na walkę z drogą. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy w końcu do Sary Tash, oddalonego jakieś 40km od granicy kirgisko-tadżyckiej i tam po raz pierwszy poczuliśmy, że czasy dobrze wyposażonych stacji benzynowych, czy w ogóle stacji benzynowych, się skończyły. W Sary Tash była akurat „święta benzyniarnia”, ale benzyny nie było. Kilka minut zajęło nam przetłumaczenie żonie "benzyniarza", który wyruszył wtedy akurat po paliwo, że nam benzyna nie jest potrzebna, jeno ropa. Wtedy nauczyliśmy się chyba kluczowego dla nas słowa „saljarka” bardziej rozpowszechnionego niż „dizel”. Saljarka na stacji była, więc dotankowaliśmy maszynę, zalaliśmy kanistry i ruszyliśmy na nocleg. Ostatnią noc w Kirgistanie spędziliśmy na stepie rozciągającym się u podnóża Pamiru. Wczesnym rankiem ruszyliśmy na granicę. Tam zaspany celnik poprosił „starszego grupy” na rozmowę do gabinetu. Wydawało się początkowo, że będzie chciał wyłudzić łapówkę, ale nic z tych rzeczy! Chłopaki mają na granicy bardzo niewielki ruch i dlatego każdą okazję wykorzystują, żeby się do woli nagadać! Celnik okazał się mieć szerokie horyzonty i był nawet doskonale zorientowany w sprawach polskich. Wiedział wręcz, że Kaczyńscy za młodu zagrali w filmie! :D Z innych polskich akcentów, wypytał się co tam teraz prezydent Kwaśniewski porabia, dlaczego Kaczyński tak bardzo nie lubi Rosjan, czy ciągle w Polsce można zobaczyć „Czterech pancernych i psa” czy też film został zakazany za wymowę „prokomunistyczną, proradziecką i antypolską”? ;) Widać, że buszuje w mediach nieprzychylnych do końca naszemu krajowi ;) Poza tym pytał się czy ciągle produkujemy Żuka i Nysę :) Jako mundurowy rozpytywał się o wyposażenie polskiej armii itd. ;) Potem z kolei sprawdzał moją wiedzą o Kirgistanie a na koniec, gdy przyszedł zaniepokojony, co to tak długo trwa, Sokół, wypytał nas o nasze wrażenia z pobytu ze szczególnym naciskiem na to, co nam się nie podobało – „po to, żebyśmy wiedzieli co musimy zmienić” – jak mówił!

Ostatecznie po kilku dodatkowych kontrolach wjechaliśmy na 20-kilometrowy pas „ziemi niczyjej” i udaliśmy się w stronę posterunku tadżyckich pograniczników. Pamir Highway zaczęło się na dobre!



* piosenka na znaną melodię, która towarzyszyła nam podczas podróżowania po Kirgistanie. Z innych hitów wyjazdowych warto wspomnieć o "Żarka było w Biszkeke" oraz "Tryumfy człona wszetecznego".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz