Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

środa, 26 sierpnia 2009

Uzbekistan, czyli Taszkentczyk wraca do domu


Uzbekistan przywitał nas ostrym trzepandem na granicy. Odprawa szła bardzo wolno, gdyż każdy samochód przechodził szczegółową kontrolę. Polegała ona na wytaszczeniu wszystkiego z auta i poddaniu prześwietleniu falami rentgenowskim, wpuszczeniu psa poszukującego narkotyków do wnętrza pojazdu oraz dokładnej rewizji maszyny przez pograniczników. W przypadku obywateli tadżyckich kontrola była poszerzona o odkręcanie po kolei wszystkich kół oraz foteli celem ich prześwietlenia (sic!). Niestety przed nami na granicę wjechał jeden pojazd na tadżyckich numerach, co istotnie wydłużyło czas naszego oczekiwania. Gdy przyszła nasza pora, troszkę się obawialiśmy, iż celnicy każą nam poodkręcać koła i też będzie mega-trzepando. Na szczęście takie „przyjemności” oferowano jedynie Tadżykom. Nam polecono „tylko” wynieść wszystkie graty – a było tego mnóstwo oraz wpuszczono owczarka niemieckiego do wnętrza auta. Podejrzenia celników wzbudziła oczywiście ziemia i krowie odchody, ale dali się przekonać, że nie zawiera ona nic podejrzanego, oraz małe pojemniki, w które zbieraliśmy owady (aaa! Bo oprócz ziemi zbieraliśmy także owady i pająki). Ostatecznie po prawie godzinnej rewizji wyruszyliśmy w stronę Taszkentu.

Sam wjazd do miasta wzbudził we mnie spore emocje, gdyż wjeżdżaliśmy od strony ulicy Fergona, którą poznałem po jadącym tramwaju nr 13 oraz autobusie nr 93! Fergona to ulica, której odcinek „dolny” przemierzałem setki razy na trasie akademik – centrum miasta. I rzeczywiście po chwili znaleźliśmy się w dobrze mi znanej okolicy: Risowyj bazar, więzienie dla kobiet, no i oczywiście widoczny z pewnego oddalenia mój akademik! Pierwsze kroki skierowaliśmy do ambasady kazachskiej, gdzie Sokoły potrzebowały wyrobić wizę tranzytową na drogę do Polski. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu taniego miejsca noclegowego. Zeszło nam na tym sporo czasu. Okazało się, że z tanich noclegowni wolne pokoje są jedynie w słynnej Hadrze. Słynnej, bo uchodzącej za największą norę w Taszkencie. W rzeczywistości pokoje nie są takie złe, natomiast łazienki pozostawiają sporo do życzenia, o obsłudze już nie wspominając! Praktycznie „na dzień dobry” pokłóciłem się z dyżurną, która sprawiała wrażenie, jakby pracę w hotelu odbywała w ramach jakiegoś wyroku.

Wieczorem umówiliśmy się natomiast na spotkanie w Elvisie z Aliną, Olgą, Julią i Zamirą. Wspaniale było odwiedzić ponownie ulubiony bar w Taszkencie. Niestety moi towarzysze ze względu na zmęczenie bądź konieczność stawienia się o godzinie 4 rano w kolejce do ambasady kazachskiej nie zechcieli mi towarzyszyć w dalszym balowaniu, wobec czego Taszkentczyk, po odprowadzeniu na lotnisko wracających już do domu Radzimów, musiał udać się sam na dalsze nocne wojaże :) Dołączyłem do Aliny i Zamiry, które bawiły już w Elipsie i tam przesiedzieliśmy praktycznie do 4 nad ranem :)



Kolejnego dnia ciężko było mi coś się podnieść, ale do 12 dałem jakoś radę ;) W pierwszym rzędzie udaliśmy się oprawić moją magisterkę a potem na uniwerek, gdzie przedłożyłem pracę. Następnie, wybraliśmy się po Alinę i na krótkie zwiedzanie Taszkentu: medresa Kulkedasz, meczet piątkowy, muzeum narodowe. W międzyczasie po małych przebojach wysłaliśmy próbki ziemi do Polski – jak się okazało ta paczka również doszła!!

Jako że powoli zbliżał się wieczór postanowiliśmy coś zjeść – najlepszym miejscem wydawała się rosyjska restauracja Jołki-Pałki. Podjeżdżając pod lokal wpadliśmy wprost w łapy GAIsznika, czyli milicjanta drogówki. Ten przyczepił się naszych zaciemnionych szyb z tyłu furki. Wydawało się to dziwne, bo przejechaliśmy już po drodze do Taszkentu kilka postów milicyjnych oraz mijaliśmy kilku milicjantów w samej stolicy i nikt nie zwrócił nam uwagi, że coś jest nie tak z naszym samochodem. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że my już praktycznie wyjeżdżamy z Uzbekistanu (co nie było prawdą) i po co nas karać. On kazał jednak ściągać folię, co bez żadnych detergentów nie było możliwe. Poza tym zapowiedział, że maszyna zostanie „aresztowana” i zabrana na „sztrafplościadkę”. Tam po ściągnięciu folii uregulujemy mandat oraz rachunek za holowanie i parking milicyjny. Byliśmy pewni, że facet chce wymusić łapówkę, więc zaproponowaliśmy, że „zapłacimy mandat na miejscu”. On z uśmiechem na twarzy odrzekł, że nie może pobierać tak wysokich mandatów. Spróbowaliśmy raz jeszcze używając magicznego zaklęcia, które zazwyczaj wypowiada strona wymuszająca łapówkę: „szto nam nada diełać?”. Odpowiedź była szokująca: „milczeć i czekać, samochód jedzie na parking”! Milicjant wyjął notes i zaczął sporządzać protokół przejęcia Tranzitozwierza. Wezwał nawet w tym celu przypadkowego przechodnia na świadka. Zaczęliśmy go wręcz prosić o zlitowanie tłumacząc, że po co mu i nam problemy – gość odrzekł z rozbrajającym uśmiechem na twarzy: „problem to wy macie, ja mam rezultat”! W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak sięgnąć po telefon i zadzwonić do konsulatu. Niestety mój telefon był rozładowany, dlatego wlazłem z nim i ładowarką do restauracji i poprosiłem o podłączenie do sieci. Przedzwoniłem do konsulatu i przedstawiłem sprawę. Jak nas poinformowano, najprawdopodobniej taki przepis, który zakazywałby zaciemniania szyb nie istnieje. Poza tym poradzono nam zagrać z GAIsznikiem „na ostro”: zażądać podania numeru służbowego, imienia i nazwiska. Podbudowany wróciłem na miejsce i żądam pokazania mi przepisu, na który powołuje się milicjant. On z uśmiechem na twarzy wyjmuje kodeks i wskazuje na któryś z artykułów. Zbity z pantałyku odpieram, że kodeks jest po uzbecku i nie rozumiem ani słowa. On proponuje zatrzymać więc przechodnia, którego mogę sobie sam wybrać i poproszenie o przetłumaczenie przepisu. Tak też czynię. Prawda jest brutalna: przechodzień potwierdza słowa milicjanta. Gdy GAIsznik na chwilę odchodzi, by kogoś zatrzymać, objaśniam przypadkowemu kierowcy, co nas spotkało i pytam, czego ów milicjant może chcieć. Kierowca przyznał, ze sytuacja jest dziwna, ale nie zawadzi jeszcze raz zaproponować dodatek do pensji. Gdy milicjant wraca chwytam się ostatniej deski ratunku i proszę go o podanie numeru służbowego, imienia oraz nazwiska a także oświadczam, że nie wydamy samochodu bez rozmowy z jego naczelnikiem. Milicjant oznajmia, że nie ma problemu i pyta się do kogo telefonowałem, gdy wyszedłem do restauracji. Nie przyznaję się. GAIsznik odchodzi na bok i po chwili woła mnie do siebie. Z niezmiennym uśmiechem na twarzy oddaje mi dokumenty wozu oraz prawo jazdy Kuby i oddala się. Dziwne to wszystko, ale chyba facet uświadomił sobie, że kontaktowaliśmy się z konsulatem i w razie zabrania maszyny być może miałby do wypisywania sporo dodatkowych raportów, więc mu się odechciało. Oczywiście, jak zawsze najśmieszniejsze jest uzasadnienie tego absurdalnego przepisu o zakazie zaciemniania szyb: przecież we wnętrzu samochodu mogą być terroryści! A co gdy samochód ma zabudowaną pakę? Tam terrorystów być już nie może? Swoją drogą ciekawe, co by wymyślili, gdyby nasz samochód miał po prostu czarne szyby a nie tylko naklejki? Kazali by wymieniać okna? :P

Po takiej przygodzie przepyszne żarcie w Jołki-Pałki jeszcze bardziej smakowało ;) Po nasyceniu głodu, gdy wychodziliśmy z restauracji zapadał już zmrok. Wyruszyliśmy w kierunku Samarkandy. Mieliśmy świadomość, że za czasów sowieckich autostrada do Samarkandy przechodziła na odcinku 20 km przez Kazachską SRR, dziś niepodległy Kazachstan, wobec czego wiedzieliśmy, iż musimy odbić w pewnym momencie na Gulistan. Jednak jazda w ciemnościach okazała się zdradziecka i po pewnym czasie dojechaliśmy do posterunku milicyjnego, gdzie panowie oznajmili nam, że tu już jest granica z Kazachstanem i bez wiz dalej jechać nie można. Wracać na trasę już nam się nie chciało, tym bardziej, że było późno. Spytaliśmy się milicjantów, którzy byli bardzo sympatyczni, czy możemy rozbić namiot przy ich posterunku. Oni wyrazili zgodę i poczęstowali nas jeszcze herbatą.

Kolejnego dnia wstaliśmy rano, wykąpaliśmy się i posililiśmy na milicyjnym posterunku i ruszyliśmy dalej do Samarkandy. Na miejsce dotarliśmy po kilku godzinach jazdy. W pierwszy rzędzie udaliśmy się na zwiedzanie obserwatorium astronomicznego Ulug-beka. Wstęp był zdecydowanie za drogi – zresztą z tego względu nie zdecydowaliśmy się zwiedzać tegoż przybytku, podczas mojej poprzedniej wizyty w Samarkandzie. Z samego obserwatorium niewiele się zachowało a pobliskie muzeum jest więcej niż skromne. Kolejną atrakcją były mauzolea Timurydów Szach-i-Zinda. (nie rozpisuję się tu więcej o samych zabytkach, uczyniłem to bowiem we wcześniejszym poście kwietniowym). Tam dołączyli do nas Elbek, Rem oraz ich kolega z Petersburga. Na parkingu spotkaliśmy Katalończyków uczestniczących w imprezie Mongol Rally. Poznać ich szło między innymi po tym, że jako Katalończycy wydrapali literkę E ze swych numerów rejestracyjnych. Mongol Rally to impreza polegająca na przejechaniu samochodem z Europy do Mongolii i podarowaniu auta miejscowym. W akcji uczestniczyły setki ekip – my sami w ciągu najbliższych kilku dni spotkaliśmy na naszej trasie co najmniej dwadzieścia samochodów oznakowanych, jako uczestniczące w Mongol Rally. Następnie pojechaliśmy na bazar i pod meczet oraz mauzoleum Bibi-Chanum. Kolejną zaś atrakcją były zabytki Registanu oraz mauzoleum Gur-i-Amir, gdzie złożone są m.in. szczątki Tamerlana. Po zwiedzaniu udaliśmy się całą grupą na piwo do pubu, gdzie dołączył do nas Zafar. Następnie ruszyliśmy nad jezioro, gdzie mieliśmy przenocować. Niestety milicja zatrzymała nas na poście i oznajmiono nam, że takie mikroautobusy, jak nasz Tranzicior nie mogą jechać dalej. Nic nie pomogło tłumaczenie, że nasz samochód jest zarejestrowany jako osobówka. Zresztą na dobrą sprawę wcale mnie to nie dziwi ;) Zafar zaproponował więc inne miejsce nad rzeką, do którego drogę znał tylko jego kuzyn. Miejsce było oddalone do Samarkandy o jakieś 30 kilometrów i niestety okazało się dużo gorsze od zapowiadanego kąpieliska. Trudno, jakoś pogodziliśmy się z tym faktem i oddaliśmy się wieczornym przyjemnościom typowym dla takich okoliczności przyrody. Po jakimś czasie Krzychu zaczął udowadniać Alinie, że wszystkie zabytki Wilna wybudowali Polacy i że Wilno to polskie miasto. Konkluzją tej całej rozmowy było stwierdzenie, że miastami polskimi jest także Berlin, Londyn, Wiedeń i Praga! :P

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Buchary. Całą trasę praktycznie przespałem, więc za dużo nie pamiętam poza tym, że na początku prowadził Kuba i średnio co kilkanaście kilometrów byliśmy zatrzymywani przez milicję za przekraczanie szybkości, co trzepało nas niestety po kieszeniach i zabierało cenny czas. Zdenerwowana już tym Ania zarządziła zmianę za kółkiem i od tego czasu nie dostaliśmy już żadnego mandatu a zatrzymywaliśmy się tylko na stałych posterunkach i nawet jak Ania przekroczyła prędkość, to i tak nam się zawszee upiekło ;)

Buchara okazała się być dla mnie najpiękniejszym uzbeckim zabytkowym miastem. Zabytki nie są bowiem tak „odpicowane” a zarazem wyobcowane z otaczającej architektury, jak w Samarkandzie. Są natomiast rozlokowane w większości w starym mieście, które jest zamieszkane w dalszym ciągu przez zwykłych ludzi. Daje to klimat większej autentyczności miejsca – podobnie, jak w Chiwie, tyle że tam cała zabytkowa strefa wyodrębnia się od reszty miasta murem obronnym. Tymczasem w Bucharze miasto tworzy niejako jeden organizm, w którym zabytki płynnie przechodzą w nowocześniejszą architekturę i nie są zapaskudzone sąsiedztwem żelbetowych potworków, jak np. samarkandzki Registan. W Bucharze w pierwszej kolejności odwiedziliśmy Ark – pałac emira, który jednak w większości jest pokryty ruinami, nie został bowiem odbudowany po ataku Armii Czerwonej z 1920 roku. Na terenie pałacu znajduje się kilka małych muzeów. Naprzeciw zaś wejścia głownego została wybudowana w 1927 roku wieża ciśnień. Konstrukcja ma 33 metry i stanowi doskonały punkt widokowy, jeśli tylko ufa się jej budowniczym i konserwatorom ;)

W dalszej kolejności udaliśmy się do centrum, na plac Lyabi-Hauz i zwiedziliśmy zabytki położone w jego okolicy oraz udaliśmy się na posiłek. Alina, licząc się z tym, że zbliża się jej przedostatni weekend w trakcie pobytu w Uzbekistanie i że Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy pojawi się w Uzbe ponownie oraz, że możemy mieć problemy z dotarciem nad Morzem Aralskie, postanowiła wracać do Taszkentu pociągiem. Kupiła bilet i odprowadziliśmy ją na marszrutkę. Myśmy zaś zdecydowali się jeszcze zwiedzić synagogę, po której oprowadził nas miejscowy rabin (w sumie to nie wiem czy był rabinem, ale wersja, że jednak był, bardziej mi się podoba :P ), opowiadając historię Żydów bucharskich. Następnie udaliśmy się jeszcze pod meczet Kalon, kończąc w ten sposób zwiedzanie Buchary.

Po odwiedzinach u wulkanizatora, ruszyliśmy w kierunku Urgenczu. Postanowiliśmy, że w pierwszej kolejności pojedziemy nad Jezioro Aralskie a właściwie to w miejsce, które kiedyś było nad brzegiem jeziora, czyli do Mojnaku, natomiast Chiwę zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. W tym celu musieliśmy jednak jeździć co najmniej do godziny 12 w nocy. Noclegi spędzaliśmy na pustyni, czyli w przepięknych okolicznościach przyrody :)

Kolejnego dnia pocisnęliśmy aż do samego Mojnaku. I tutaj ważna uwaga: za Nukusem nie uświadczy się już stacji benzynowych, wobec czego trzeba o paliwo zadbać wcześniej. Myśmy tak nie uczynili i do Mojnaku dotarliśmy na oparach, licząc że coś uda się załatwić na miejscu. Jedyna stacja benzynowa miała jednak puste dystrybutory. W tej pozornie dramatycznej sytuacji, po kilku nieudanych próbach załatwienia benzyny m.in. od kierowcy autobusu, poradziliśmy sobie jednak wyśmienicie. Miejscowy chłopak zabrał nas do sowchozu, tudzież kołchozu – nie pytaliśmy o stosunki właścicielskie tam panujące ;) – gdzie inny facet nalał nam trochę magicznego płynu do poruszania traktorów i kombajnów :P Zaspokoiwszy głód Tranzitozwierza mogliśmy udać się na cmentarzysko okrętów…



Tym terminem określa się symboliczne miejsce, w którym zgromadzono pordzewiałe kutry dawnej aralskiej floty rybackiej. Statki leżą na dawnym dnie jeziora, które dziś jest wyłącznie pustynią. Stróż, który pilnuje tego złomowiska, opowiedział historię Mojnaku. Sam doskonale pamięta czasy, gdy miasto ze wszystkich stron było otoczone wodami jeziora. Nawet nietrudno to sobie wyobrazić widząc wysokie klify, stanowiące niegdyś brzeg zbiornika. Opowiedział, jak budowano hotele i restauracje, po których dziś nie ma śladu, jak dojeżdżał do miejsca swej pracy, a zajmował się tym, czym większość mieszkańców Mojnaku – pracą na kutrach oraz przetwórstwem ryb. Opowiadał, jak brzeg jeziora w latach 60. zaczął się oddalać, by pod koniec lat 70. nie być już w ogóle widocznym z miasta i jak na początku lat 80. dano spokój wszelkim próbom przekopywania kanałów dla kutrów, by nadal mogły wypływać z Mojnaku na pełne wody jeziora, oddalonego wówczas już o kilkadziesiąt kilometrów. Dziś Mojnak znajduje się ponad 150 km od brzegu a same miasteczko pogrążone jest w marazmie, spowodowanym zapaścią gospodarczą. Rozpytaliśmy się o możliwość dotarcia na współczesny brzeg jeziora – pomysł jechania Tranziciorem „na krechę” do brzegu byłby bowiem dość niepoważny ;) A może i fatalny w skutkach przez wzgląd na ewentualne ruchome pisaki… Jak nam powiedziano dostanie się na brzeg jeziora jest możliwe, ale wyłącznie z miejscowym, który zna drogę oraz dysponuje dobrą ciężarówką. Tak czy siak udało nam się wykąpać się w „jeziorze Aralskim”, a właściwie to w takim małym przydrożnym jeziorku-bajorku, którym musieliśmy się podzielić z pasącym się obok stadem rogacizny :P

Zadowoleni z wizyty w scenerii rodem z Fallout’u, ruszyliśmy w drogę powrotną z zamiarem postoju dłuższego w Chiwie. Po drodze spotkała nas niemała atrakcja: za Nukusem dostrzegliśmy stojący na środku pustyni samolot! Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali podjechać bliżej. Na szczęście okazało się, że jest droga, a przy niej znak: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony!”. Wydaliśmy więc sobie upoważnienie i pojechaliśmy dalej, pod sam samolot. Obok samolotu stały puste budynki oraz wagony kolejowe a w oddali były widoczne kolejne zabudowania i namioty. Zrozumieliśmy, że trafiliśmy na coś w rodzaju poligonu służb specjalnych. Szybkie foty i wsteczny!

Przed Urgenczem powtórzyła się historia z paliwem. Po przejechaniu 60km na rezerwie, trafiliśmy w końcu na stację benzynową. Niestety była ona dopiero w budowie, ale majstrowie zadzwonili po odsiecz i po chwili na Iżu podjechał „benzyniarz” i zaproponował biznes. Uzgodniliśmy cenę i po chwili na kolejnym Iżu, tym razem wózkowym, podjechało dwóch chłopa z kanistrami! Tak to działa w Uzbe :)

Przekroczyliśmy most pontonowy na Amu-Darii i dotarliśmy do Chiwy, gdzie spędziliśmy kilka ładnych godzin, podziwiając zabudowę Itczan Kala. Wieczorem wyruszyliśmy w stronę Taszkentu. Wybraliśmy nieopatrznie jednak drogę, która była w złym stanie i do tego pełna Nazguli – zazwyczaj traktorów, ale i ZiŁów, z wyłączonymi światłami… Amu-Darię przekroczyliśmy na ciekawym moście drogowo-kolejowym, na którym ruch samochodowy jest zatrzymywany na czas przejazdu przezeń pociągu.

Gdy zaczął zapadać zmrok oczom naszym ukazała się dziwna poświata na horyzoncie. Początkowo myśleliśmy, że to może nisko zawieszony księżyc. Po kilkunastu minutach jednak okazało się, że musi to być wielki pożar, gdyż księżyc pojawił się obok łuny. Na jednym z posterunków spytaliśmy milicjanta cóż to za poświata na horyzoncie – odparł, że to płonie turkmeński gazociąg położony jakieś 15 kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Okazało się jednak, że milicjant nie miał najlepszych informacji. Po kilkunastu dalszych minutach jazdy – poświata pojawiła się na wprost naszego pojazdu – nie było więc już za bardzo możliwe, iż znajduje się ona na terytorium Turkmenistanu, gdyż jechaliśmy cały czas równolegle do granicy tego państwa. Po przejechaniu kolejnego odcinka drogi nie było już wątpliwości, że mamy do czynienia z pożarem, gdyż łuna wyraźnie zaczęła pulsować. Musieliśmy jeszcze przejechać ładne kilkadziesiąt kilometrów, by dojechać do źródła ognia, które okazało się być rozlokowane tuż przy naszej drodze. Pożar był na tyle potężny, że widzieliśmy go już z dystansu prawie 100 kilometrów! Płonął oczywiście gaz wydając przy tym niesamowity, huczący dźwięk. Nie udało nam się stwierdzić, czy był to pożar rurociągu czy też naturalny wyciek gazu, który został podpalony. Wynikało to z faktu, że pożar miał miejsce w małej niecce, do której krawędzi podejście nie było możliwe. Ba, nawet zbliżenie się na odległość 50 metrów było trudne ze względu na podmuchy rozgrzanego powietrza. Odjechaliśmy jakieś 20 kilometrów od pożaru i położyliśmy się spać na pustyni rozświetlanej pożarem gazu!



Kolejny dzień praktycznie cały spędziliśmy w podróży, albowiem zależało nam, by dostać się, jak najprędzej do Taszkentu. Łudziliśmy się, że może uda nam się jeszcze wykorzystać ostatni dzień dla sprzedaży samochodu. Jedyną atrakcją po drodze były kontrole milicyjne oraz pyszny obiad. Antyatrakcjami zaś upał panujący we wnętrzu wozu, gdzie odnotowaliśmy 60°C pod przednią szybą i 40°C w najbardziej przewiewnym miejscu, oraz eksplozja opony, która nie wytrzymała ze starości i upału. Do Taszkentu dotarliśmy około 22. W hotelu Hadra nie mieli miejsc, więc odesłali nas do innego przybytku. Tam jednak się okazało, że nie mogą nas zameldować, gdyż nie mieliśmy registracji. Otóż okazuje się, że w Uzbekistanie należy się rejestrować co każde trzy dni a po przekroczeniu tego terminu żaden hotel nie ma prawa przyjąć człowieka dopóki ten nie uiści mandatu! Niemniej jednak facet z recepcji był na tyle miły, że pozwolił nam rozbić namioty na tyłach hotelu i zaparkować samochód na hotelowym parkingu. Do godziny 3 nad ranem pucowaliśmy naszego Transita, mając na uwadze planowaną wizytę na giełdzie samochodowej dnia następnego. Niestety następnym dniem był poniedziałek, a giełda w poniedziałki nie działa :/ Postanowiliśmy jednak spróbować. Oddaliśmy dodatkowo do czyszczenia samochód na myjnie i udaliśmy się na avtorynok. Tam jednak wszystkie nasze nadzieje zostały rozwiane. Przez wzgląd na brak uregulowanych kwestii celnych nikt nie chciał kupić samochodu. Próbowaliśmy jeszcze pogadać z „marszrutkowcami”, ale też poza ogólnym zainteresowaniem nie było chęci zakupu z ich strony. Następnie udaliśmy się do dziewczyn do mieszkania, celem ogarnięcia się. Zajęło to oczywiście trochę czasu. Wieczorem mieliśmy plan pójść do restauracji na wieży telewizyjnej – obiecuję to sobie od początku mojego pobytu w Taszkencie, czyli od stycznia, ale ciągle jakoś mi się nie udawało i tym razem również się nie powiodło… Restauracja w poniedziałki nie pracuje :( Miejmy nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze. Na kolację wybraliśmy się ostatecznie do Sim-sim – również bardzo fajnej knajpki. Następnie pojechaliśmy do parku, gdzie dołączyliśmy do Ibrahima oraz Rema. Około 1 w nocy musieliśmy jednak przenosić się na lotnisko, skąd odlatywaliśmy z Krzysztofem do Rygi.

Tak się skończyła nasza eskapada do Azji Centralnej… Pozostała jednak siła wspomnień :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz