Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

niedziela, 25 października 2009

Polska złota jesień…


No to jutro mijają dwa tygodnie
mojego pobytu w Taszkencie. :) Bardzo szybko zeszło… Za szybko… Aż strach się bać, że pozostały czas również może zlecieć tak prędko…

To chyba wynik tego, że w pracy tutaj sporo czasu spędzam a poza tym, jak człowiek szczęśliwy, to czas mu błyskawicznie leci… Tak – świetnie jest być znów w Taszkencie… Już samo to nastraja człowieka optymistycznie do życia a jak do tego dodamy fajną atmosferę w pracy, świetne warunki życia oraz rewelacyjną pogodę na zewnątrz, to czego chcieć od życia więcej – no może imprez troszku brakuje… ;)

Ale po kolei – o praktyce w ambasadzie nie będę się rozpisywać, bo będąc na służbie Najjaśniejszej obwiązuje mnie tajemnica ;) To oczywiście żart, bo jako student nie jestem przecież dopuszczany do żadnych sekretów. Moje „stanowisko”, to asystent szefa placówki. Radca jest wymagający i surowy w ocenie dokonań podwładnych, ale nie przeszkadza mi to – wręcz przeciwnie :) W pracy dużo przebywam – od rana do 5 popołudniu lub nawet dłużej. Poza tym często zdarza się zabierać robotę do rezydencji, gdzie jeszcze, w luźniejszej atmosferze, pracujemy po godzinach. Ponadto zdarza się pracować w weekend. Dotychczas były dwa weekendy i w każdy spędziłem jeden dzień w ambasadzie. Niestety zadań nie mam tak dużo, jak myślałem i jakbym chciał… Czasami po prostu się nudzę – przynajmniej moje przygotowania do magisterki o Karabachu ruszyły żwawiej, bo w wolnych chwilach opracowuję sobie zabrane z domu materiały ;) Moje zadania sprowadzają się do pisania clarisów, czyli robienia tzw. prasówki na potrzeby MSZ. Poza tym wyszukuję potrzebnych info w sieci oraz notuję to, co szef każe… Mieszkam wraz z szefem i jego żoną w rezydencji. Warunki są wyśmienite a poza tym atmosfera w domu jest bardzo fajna. Niemniej jednak jutro zmieniam lokal na okres jednego tygodnia – będę mieszkał sam w mieszkaniu wynajmowanym przez ambasadę. Następnie, w związku z przylotem aplikantki na staż, wracam do rezydencji. Wot, takije roszady…

Jest spora szansa, że 1 listopada pojadę do Tadżykistanu w związku z toczącymi się tam rozmowami między delegacją polskiego MSZ a MSZ Tadżykistanu. Nie żebym w nich uczestniczył… nawet w charakterze asystenta radcy ;) Jadę bardziej dla towarzystwa i dzięki uprzejmości radcy. Cieszę się, bo będę miał czas pozwiedzać sobie dokładniej Duszanbe a może i coś w okolicach ;) Po drodze przewidziane jest zwiedzanie polskich cmentarzy w Szachrisabz i Guzarze – są one pokłosiem ewakuacji Armii Polskiej gen. Andersa z ZSRR. W drodze powrotnej przewidziano zaś spotkanie z Polonią w Samarkandzie. Strasznie jestem ciekaw tych spotkań. Bowiem podczas dotychczasowych wyjazdów do b. ZSRR nie udało mi się spotkać wielu osiadłych tam Polaków (no może poza Lwowem i jednym przypadkiem w Karabachu oraz Taszkencie). A tutaj taka gratka – możliwość spotkania z Polakami świadomymi swej narodowości, zrzeszonymi nawet w organizacje :) A propos organizacji polonijnych… Jak mówi pagaworka – „gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie” – w Uzbekistanie działa pięć organizacji polonijnych, które oczywiście nie żyją ze sobą w najlepszych stosunkach ;) To jest chyba najlepszy dowód, że organizacje skupiają najprawdziwszych Polaków :P BTW trwają starania o powołanie organizacji polonijnej w Tadżykistanie – ciekawe ile czasu mienie zanim pojawi się „opozycja” dla niej ;)

Pogoda tutaj jest wprost rewelacyjna – typowa polska złota jesień. Słoneczko grzeje, na niebie ni jednej chmurki, a zielony Taszkent nabiera złoto-czerwonych barw!! Szczególnie to raduje, jak człowiek widzi w TV, że w PL atak zimy – kraj sparaliżowany a kilka tysięcy gospodarstw jeszcze kilka dni po ataku pozostawało odciętych od energii elektrycznej… A tutaj z prądem problemów nie ma!! No może poza paroma króciutkimi blackout’ami. I gdzie jest Trzeci Świat? :P


Aha: Gulnara zakończyła budowę swego monumentalnego „pałacu”. Oto efekt:


piątek, 2 października 2009

Zgubiony bagaż, wizyta w mieście-widmie i quasi-państwie, skradziony telefon i noc w burdelu… czyli standardowa wizyta na Zakaukaziu


Taszkentczyk ostatnie ponad dwa tygodnie spędził na magicznym Zakaukaziu – jednym z ciekawszych regionów naszej planety. Punktem docelowym był oczywiście Górski Karabach, stanowiący temat mojej p
racy magisterskiej. Fajnie się złożyło, że w tym czasie na Kaukaz Południowy wybierali się także moi odnokursnicy – Ania i Kuba, a więc podróżowaliśmy sobie razem :)

Wyjazd obfitował w przygody. Pierwsza nastąpiła prawie że zaraz po opuszczeniu Polski. Udałem się do Berlina skąd miałem samolot do Erywania przez Rygę. Po odprawieniu bagaż
u, oczekiwałem w spokoju na podstawienie aeroplanu. Okazało się jednak, że paskud jest poważnie opóźniony i że nie ma szans bym zdążył na rejs Ryga – Erywań. W tej sytuacji zaproponowano mi nocleg w hotelu w Berlinie i lot następnego dnia przez Wiedeń. Poinformowano mnie też, że dla usprawnienia sprawy, bagaż odbiorę sobie kolejnego dnia na urzędzie celnym i nadam na nowy lot. Rano gdy jednak udawałem się na lotnisko przeszła mi przez głowa myśl: „Będą jaja, jeśli mój bagaż poleciał jednak do Rygi”. Wydawało mi się to mało prawdopodobne, ale gdy facet z urzędu celnego nie miał mojego plecaka na magazynie, to już wiedziałem, że prawa Murphy'ego weszły w życie :P Pani z lost&found’u jedynie potwierdziła moje obawy, informując że bagażu na pewno nie ma w Berlinie, nie ma informacji czy jest w Rydze i żebym zgłosił się do lost&found po przylocie do Erywania. Tak też zrobiłem, gdzie poinformowano mnie że bagaż jest najpewniej w Rydze i przyleci najbliższym lotem. Niestety najbliższy lot był za trzy dni. Cóż czynić… Przewidziawszy taki scenariusz już wcześniej, decyzję miałem już podjętą – jadę do Karabachu z portfelem i telefonem w kieszeni oraz bagażem podręcznym, w którym miałem aparat, książkę, zeszyt, długopis i zabrany z samolotu koc, który miał mi służyć za bluzę, kurtkę przeciwdeszczową i śpiwór ;)

Z Anią i Kubą spotkałem się w Khor Virap
w cieniu przepięknego Araratu. Widok ten utwierdził mnie w powziętej kiedyś idei, że trzeba będzie stanąć na szczycie, gdzie przycumowała Arka Noego ;) Jeszcze wieczorem dostaliśmy się szybkim stopem do Stepanakertu, stolicy Górskiego Karabachu. Wysiedliśmy na głównym placu pod pomnikiem Stepana Szaumiana i nagle słyszę „Privet Lukas” – fuksem wpadliśmy na Borysa, którego poznałem podczas pobytu w zeszłym roku. Co prawda pisałem do niego wcześniej, że przyjeżdżam do Karabachu, ale nie precyzowałem terminu oraz nie zdążyłem odebrać od niego maila z jego numerem telefonu. Boria zabrał nas na kawę i ciasto do siebie na chatę, a wieczorem, gdy rozłożyliśmy się pod pomnikiem Tatika i Papika dokarmił nas dalej.

Nockę spędziliśmy pod pomnikiem w namiocie (namiot był mały, ale było przynajmniej ciepło ;) ), a kolejnego dnia ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Udaliśmy się do Muzeum Narodowego oraz do Muzeum Ofiar Wojny w GK. Szczególnie polecam tę drugą placówkę, prezentującą bogatą kolekcję broni (w tym wielu samopałów) i innego wyposażenia ormiańskich fedainów: zaczynając od książeczek wojskowych przez grzebienie na mundurach kończąc. W muzeum spotkaliśmy panią dyrektor, która po krótkiej rozmowie wręczyła mi książkę-przewodnik po muzeum, zawierającą kalendarium wojennych wydarzeń, zdjęcia ekspozycji oraz skany wpisów do księgi pamiątkowej. I tu niespodzianka: podczas przeglądania książki Kuba zauważył, że zamieszczono w niej mój i Krzycha wpis z zeszłorocznej wizyty! Fajnie, nie? :)

Po południu ruszyliśmy do Szuszy, gdzie po odwiedzeniu meczetu górnego zostaliśmy skierowani na koncert, który odbywał się w pobliskim Centrum Kultury, finansowanym ze środków przedstawiciela ormiańskiej Diaspory, który zresztą gościł na koncernie. Zresztą nie był on jedynym Ormianinem z JuEsEndEj, który był tam obecny. Oprócz nich była jeszcze grupka endżiosów”, czyli ludzi z różnych NGO oraz Ormianka z Montany, która przyjechała uczyć się ormiańskiego języka na miejscu. Po koncercie zaprosiła nas na bankiet i załatwiła nam nocleg! Koncert sam w sobie był ciekawy, z urozmaiconą muzyką i tańcami :)



Następnego dnia zwiedziliśmy resztę Szuszy na czele z meczetem dolnym i kilkoma zrujnowanymi blokami (co nie bardzo podobało się Anii ;) ). Niestety nie udało nam się odwiedzić szuszyńskiego muzeum, gdyż 2 września to święto niepodległości Karabachu i dzień wolny – przy tej okazji trafiliśmy na kolejny koncert poświęcony tym razem 18. rocznicy secesji Karabachu od Azerbejdżanu.


Wieczorem przedostaliśmy się Karmir Shuki, gdzie spotkaliśmy owco-ptaka: czyli zwierza, który z powierzchności wyglądał jak owca, lecz ruszał się tak gwałtownie, jak ptak :P Nockę spędziliśmy u Dawida – strażaka poznanego poprzedniego lata. Jego mały synek – rojber jakich mało po chwili nieśmiałości przypomniał sobie, że dzikie zabawy to jego żywioł ;) Okazało się, że mój list ze zdjęciami z zeszłego roku dotarł do nich :)

Karmir
Shuka to doskonała baza wypadowa do Amarasu, gdzie pochowany jest św. Grzegorz Oświeciciel – czyli człek, który dokonał chrystianizacji Armenii. W drodze powrotnej rozegraliśmy mecz siatkówki z miejscowymi chłopakami i spotkaliśmy trzyosobową grupkę bratanów, którzy zademonstrowali nam urządzenie zwane bulbulatorem ;)



W dalszej kolejności udaliśmy się pod słynnego, liczącego ponad dwa tysiące lat platana i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy do Azoch, gdzie znajduje się jaskinia. Okazuje się, że zaczęto budować drogę prowa
dzącą pod samą pieczarę a wejście do niej zastawiono kratami. Obawiam się, że niedługo nie będzie można już jej zwiedzać na dziko i cały jej autentyzm zanikinie :/

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Tug – ta wioska przed wojną była zamieszkana przez Ormian i Azerbejdżan. Było wiele rodzin mieszanych i wszyscy żyli w zgodzie. Gdy zaczęły się pierwsze wystąpienia ormiańskie w Stepankercie na początku 1988, po których nastąpiły starcia w Askeranie i pogrom w Sumgaicie, ludzie w Tug mówili, że ta sprawa ich nie dotyczy – oni żyją ze sobą od wielu lat i narodowość nie ma dla nich znaczenia. Pół roku później wioskę dzieliła już jednak sztucznie wytyczona granica. Ostatecznie zaś skończyło się na regularnych walkach między sąsiadami. Dziś połowa domostw w Tug leży w ruinach. Smutny obraz, lecz nawet tam życie wraca do normy a tylnymi drzwiami wkrada się nowoczesność: Karabakh Telecom otworzył biuro z jednym komputerem podłączonym do Internetu, pojawiła się budka telefoniczna w środku wioski, szkoła została odnowiona przez Diasporę itd.

Wieczorem postopowaliśmy do Hadrutu, by st
amtąd ruszyć przez Fizuli, Martuni i Agdam do Mardakertu. Właściwym celem był właśnie Agdam. Z Hadrutu ciężko nam było się wydostać, gdyż dopadła nas zgraja na wpół spalonych, na wpół pijanych bratanów, którzy na siłę chcieli nas zaprosić na kajf. Podjąłem się negocjacji, podczas gdy Kuba i Ania udawali że nie mówią po rosyjsku i próbowali złapać stopa. Efektem negocjacji było to, iż bratany dały sobie ostatecznie spokój a ponadto wyposażyły nas w paczkę cigaretów :) Z Hadrutu zabraliśmy się z przemiłymi paniami prokurator, które wywiozły nas aż do skrzyżowania, gdzie odbija droga na Martuni oraz do granicy z Iranem na Araksie. Tam pobawiliśmy się milicyjnym sprzętem, a gdy zapadł zmrok udaliśmy się rozbić namiot i rozpracować butelczynę tutovki, czyli ormiańskiego bimberku pędzonego na morwach. Smaczna wódka, szczególnie biorąc po uwagę nietęgi woltaż!



Ledwośmy rano wstali a tu drogą przejeżdża konwój wojsk karabachskich – kilkadziesiąt ciężarówek wyładowanych żołnierzami – robiło to niezłe wrażenie. Zacząłem oczywiście nagrywać – co było jednym z powodów uzyskania przeze mnie ksywki szpion ;) Po półtorej minuty wypatrzył mnie jednak jakiś żandarm i ruchem ręki nakazał zakończyć nagranie. Następnie zarządził kontrolę aparatu i kazał film usunąć – jak się jednak ma menu po polsku i nieobytego z elektroniką żandarma, to można usunąć, nie usuwając ;) Niestety żandarm zarządził kontrolę dokumentów słusznie zauważając, że znajdujemy się na terytorium okupowanym. Po pół godziny przybył patrol milicjantów, którzy jednak również nie bardzo wiedzieli, co z nami począć… W międzyczasie zjawił się burmistrz Hadrutu, który poprzedniego dnia obiecał nam transport do Agdamu. Niestety nie zamierzał wchodzić w paradę milicjantom i zostaliśmy na miejscu. Dopiero po jakimś czasie przybył oficer, człowiek gładki jak Putin i stosując delikatną perswazję słowną wyłożył nam co i jak i nakazał powrót do Hadrutu. Mimo, iż było jasne, że nie możemy się sprzeciwić, to Putin ciągle mówił o swojej "uprzejmej propozycji". W Hadrucie nawet nam podziękował za skorzystanie z niej. Nie pozostało nam nic innego jak spróbować dostać się do Agdamu ze Stepanakertu. Po jakimś czasie dostopowaliśmy do stolicy i próbowaliśmy się wyrwać do Agdamu. Zatrzymał się jednak Pan, który zaproponował nam podwózkę do Drmbonu, który i tak był w planach, tyle że późniejszych. Po furze było od razu widać, że facet jedzie do Drmbonu w związku ze znajdującą się tam fabryką Base Metals. Nie wiele myśląc powiedziałem o swoim przeczuciu i okazało się, że jedziemy razem z wicedyrektorem BM!! Rozmawiając dalej okazało się, że Samvel widział „mój” film na YT ze śpiewającym górnikiem z kopalni w Drmbonie. Proszę, proszę jaki ze mnie sławny reżyser :P Po odwiezieniu nas nad Sarsang zaproponował nam na kolejny dzień zwiedzanie fabryki. Super opcja! Planowaliśmy początkowo rozbić się pod dębem, który okupowaliśmy w zeszłym roku z Krzychem, ale wiał silny wiatr i przenieśliśmy się dalej od brzegu zbiornika. Po jakiejś chwili przybyło trzech bratanów. Początkowo jedynie rozmawialiśmy – jeden z nich miał kilkanaście lat w czasach wojny i jako nastolatek sam walczył z Azerbejdżanami. Opowiedział przy tej okazji kilka wstrząsających historii, których nie będę tu jednak przytaczał. Potem chłopaki przywiozły dodatkową porcję ETOH-a oraz pyszne szaszłyczki i przystąpiliśmy do imprezy w rytm muzyki puszczanej z samochodu. Były różne songi, ale wszystkie świetnie komponowały się z okrzykami „Dżana”, „Łop” i „Łoba” :P

Kolejny dzień rozpoczął się odwiedzinami bratanów, którzy jechali do Madagiz. Potem przyszła kolejna grupka bratanów – tym razem karabachskich komandosów. Gdyśmy się już "wyzwolili" z ich rąk, co nie jest łatwe w Karabachu, gdzie dosłownie co druga napotkana osoba chce cię ugościć (co jest zresztą najcudowniejsze w tym kraju, choć trzeba się liczyć z tym, że wszystkie plany może zawsze trafić szlag, gdyż opcja zabalowania z bratanami zawsze gdzieś wisi w powietrzu ;) ), ruszyliśmy prosto do BM. Zostaliśmy oprowadzeni po całym zakładzie, niestety bez kopalni. Zresztą sam zakład jest okryty pewną mgiełką tajemnicy – Arsen, nasz przewodnik na pytanie czy można robić zdjęcia poprosił, żeby jednak nie robić. Poza tym nie chciał zdradzić ile kopalni, punktów wydobycia rudy znajduje się pod zarządem BM. Sam zakład zajmuje się pozyskiwaniem minerałów z rudy. Na początku jest poddawana ona rozdrobnieniu a następnie mieszana z wodą i w specjalnych kotłach wirowana i filtrowana w celu oddzielenia cząstek metali od nieprzedstawiającego większej wartości ośrodka. Pod koniec odsączana jest woda i pozyskiwany jest półprodukt, czyli minerały w sporym skupieniu zawieszone w masie „błota” (no w każdym razie jakoś tak) :P Taki półprodukt wędruje już do huty, gdzie w procesie elektrolizy jest oczyszczany. Po zwiedzaniu okazało się, że w „pakiecie wycieczkowym” był wyśmienity obiad w stołówce firmy, gdzie spędziliśmy czas na miłych pogawędkach. Próbowaliśmy jeszcze tego samego dnia wydostać się do Mardakertu, ale potwierdził się zeszłoroczny scenariusz: ruch był znikomy :/ Wzięliśmy się więc za czytanie książek, co Ruda kwitowała swoim „Nuuuuudnoooo!!!” Wieczorem udaliśmy się na nocleg do Arsena, który mieszkał niedaleko drogi. Okazał się, że Arsen wraz z kolegą budują w Drmbonie restaurację i mini-hotel. Zaprosili nas kolację a następnie spędziliśmy kilka godzin na długich rozmowach o Karabachu, wojnie, Polsce i bigosie ;)

Kolejnego dnia odpuściliśmy sobie kierunek mardakercki, który tak naprawdę był nam potrzebny jako droga do Agdamu i ruszyliśmy z powrotem na trasę Stepanakert – Askeran. Dostopowaliśmy do Askeranu – w sumie pierwszy raz zwiedziłem ruin
y twierdzy i poszliśmy na obiad. Tam spotkała nas kobieta, która żyła z mężem kilka lat w Polsce – mąż bowiem stacjonował w Brzegu jako żołnierz Armii Radzieckiej. Miała bardzo dobre wspomnienia z naszego kraju i była bardzo szczęśliwa, że nas spotkała. Zaprosiła nas do siebie do domu na poczęstunek i na noc na działkę. Zanim jednak skorzystaliśmy z jej oferty spróbowaliśmy ponownie dostać się do Agdamu. Niestety, gdy staliśmy na wylocie z Askeranu zatrzymała nas policja. Dość niemiły pan inspektor zabrał nas na komisariat. Po chwili przyszedł młody oficer, który spisał protokół oraz przejrzał nasze fotografie. Mnie najbardziej zaskoczyło, że facet wiedział, iż jestem w Karabchu już po raz drugi (oficjalnie rzeczywiście byłem po raz drugi ;P ) - znak, że służba bezpieczeństwa działa sprawnie. Widać było, że chłop jest „życiowy”, więc wytłumaczyliśmy mu dlaczego chcemy się dostać do Agdamu, że w gruncie rzeczy to nie pierwszy raz i że żadne z nas szpiony, lecz wschodoznawcy. Było widać, że rozumiał nasze cele i nawet chciał nam pomóc, lecz jego przełożeni nie wyrazili zgody na naszą wizytę w Agdamie. Gdy nas więc zwolnili wróciliśmy do byłej mieszkanki Brzegu. Jej mąż zabrał nas na działkę, która jest, trzeba przyznać, niezwykle malownicza – ze sporym stawem na środku, w którym można spokojnie pływać i łowić ryby.

Rankiem ustaliliśmy, że tak łatwo nie odpuścimy i podejmiemy ostatnią próbę dostania się do Agdamu – marszrutką lub taxi. Doczłapaliśmy do Askeranu i tu… niespodzianka! Jak już kiedyś zapewne pisałem – każdego roku przy wyjeździe wakacyjnym na Wschód było nam dane spotkać jakąś głowę państwa. Dwa posty wcześniej informowa
łem (w poście o Tadżykistanie), że w tym roku o mały włos a spotkalibyśmy aż czterech prezydentów w Nureku. No, ale wracam do Askeranu. Idziemy sobie główną ulicą i nagle jakiś taki tłum kłębi się przed nami, sporo policji, oficjalna impreza. Okazuje się, że jest otwierana szkoła wybudowana za pieniądze Diaspory. Nagle wpadła mi w oko rejestracja jednego z zaparkowanych samochodów, na której widniała flaga Republiki Górskiego Karabachu i numer 001 – w tej chwili stało się jasne, że gdzieś tam w tłumie musi być Bako Saakjan! Niestety policja nie pozwoliła nam podejść bliżej :( W ogóle byliśmy pod ich czujnym okiem, jakbyśmy byli jakimiś groźnymi terrorystami. Kazali nam usunąć plecaki i cofnąć się dość daleko od samochodów, choć to udało nam się wykłócić, gdyż zwykłym mieszkańcom Karabachu pozwolono stać bliżej. Przyszło nam trochę poczekać na samego prezydenta, ale widzieliśmy go , choć niestety przez krótki czas. Spotkaliśmy też „naszego” pana oficera, który dzień wcześniej spisywał raport. Na nasz widok uśmiechnął się – chyba przeczuwał, że nie odpuściliśmy sobie Agdamu tak łatwo ;)

Po dotarciu do Stepanakertu udaliśmy się na dworzec autobusowy, aby pokirjać taksiarzy na wyjazd do Agdamu. Kto jak kto, ale taksiarz zawsze zwęszy kasę i weźmie człeka nawet na linię frontu, byle mu tylko zapłacić. Tym bardziej, że przy po poprzednim pobycie wprost ciężko było się opędzić od taksiarzy, którzy proponowali kursy do Agdamu. Okazało się jednak, że władze Karabachu musiały ukrócić ten proceder – pewnie kilka licencji zostało odebranych – i nikt nie chciał nas zabrać bez specjalnego zezwolenia. Została więc opcja mniej bezpieczna, ale i dalece tańsza: marszruta do Martuni bądź Mardakertu jadąca przez Agdam. Opcja ta była mniej bezpieczna, ponieważ wymagała wydostania się z marszrutki na rogatkach Agdamu i przejście pieszo do centrum miasta. Istniała więc realna możliwość zostania zauważonym przez jakichś przedstawicieli służb bezpieczeństwa. Na szczęście marszruta na Martuni, a taką jechaliśmy jedzie bliżej centrum niż ta do Mardakertu i nie musieliśmy odbywać kilkukilometrowego spaceru. Wysiedliśmy przy pomniku bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej – przynajmniej tak te ruiny wyglądały, choć nie było żadnych elementów dekoracji, choćby fragmentu daty 1941-1945, które mogłyby wskazywać w stu procentach na taki charakter pomnika. Myślę jednak, że przeczucie nas nie myliło ;) Ruszyliśmy spiesznie w stronę meczetu. Meczet a raczej widok z jego minaretu wywarł porażające wrażenie na moich towarzyszach – co nie stanowi chyba dla nikogo, kto wie, czym jest Agdam najmniejszego zaskoczenia. Pod nami roztaczał się widok tego, co kiedyś było sporym jak na miejscowe warunki, bo ponad 30-tysięcznym, według relacji świadków – kwitnącym, pełnym orientalnego uroku, miastem. Dzisiaj to potężne morze ruin, którym zawładnęła dziko rosnąca roślinność. W krajobrazie dominują dwa kolory – szarość gruzu, cofająca się pod naporem zieleni (Boże, ale grafomańśtwo!! :P ) Miasto nie ucierpiało w wyniku regularnych działań wojennych, ale zostało poddane metodycznym, planowym wyburzeniom po tym, gdy zostało zdobyte przez Ormian w toku letniej ofensywy 1993 roku. Wcześniej opuścili je oczywiście wszyscy azerbejdżańscy mieszkańcy. Agdam potraktowano jak ogromny magazyn materiałów budowlanych, którymi posłużono się dla odbudowy zrujnowanego azerbejdżańskim ostrzałem artyleryjskim z Szuszy oraz nalotami bombowymi Stepanakertu. Z Agdamu wywożono okna, drzwi, wyposażenie wnętrz, rozbierano domy by pozyskać cegły (to akurat robi się i dziś) a nawet rozkopano ulice, by wydobyć rury kanalizacyjne! Wot, recykling! W ten sposób powstało największe na świecie, obok Prypeci, ghost town.

Padła idea, by dostać się do przemysłowej części miasta, położonej bliżej linii frontu, lecz zabrakło w narodzie ochoty i fantazji – zwiększyłoby to szanse dostania się w łapy funkcjonariuszy bezpieczeństwa publicznego ;) Udaliśmy się więc jedynie na „spacer” po centrum. Trafiliśmy na dziwny budynek przypominający wyglądem klasztor, medresę czy starą szkołę – o ile dwie pierwsze wersje są praktycznie niemożliwe, to ostatnia jest prawdopodobna. Spenetrowanie zabudowań okazało się jednak niemożliwe, przez wzgląd na fakt, iż są obecnie zamieszkane! W drodze powrotnej skupiłem się na poszukiwaniu słynnej mozai
ki na ścianie jednego z domów, która wprowadza jedyne kolory do „morza ruin” (według ustaleń Kuby mozaika znajdowała się przed wojną na budynku Muzeum Chleba!) oraz pomnika Prometeusza. Obie „atrakcje” udało mi się znaleźć i jedynie przy pomniku moi towarzysze zadali mi słuszne pytanie – skąd wiem, że te wystające z postumentu nogi należały do Prometeusza? Pytanie ze wszech miar słuszne, argumentów niepodważalnych z mej strony brak, ale od swej wersji nie odstąpię! To był pomnik Prometeusza :P

Po „zaliczeniu” Agdamu nie pozostało nam już nic innego jak wycofać się z Karabachu i rozpocząć powrót do domu. Jeszcze wieczorem znaleźliśmy się na trasie Stepanakert – Goris i zaczęliśmy stopować do Armenii. Było już późno, zapadał zmrok i nie szło nam to najlepiej. Gdy zapadły już pełne ciemności postanowiliśmy rozbić namiot. Ostatni fajka na burtniku i ostatnie machnięcie ręką na przejeżdżającego Kamaza i… jedziemy do Goris! Kierowca – Albert okazał się przemiłym człowiekiem, który postanowił nas ug
ościć w swoim domu w Goris, nie zważając na to, że całej rodzinie będzie bardzo niewygodnie ze względu na toczący się w domu remont. Dostaliśmy nawet do własnej dyspozycji łoże małżeńskie Alberta i jego żony – Melanii.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem stopowania do Erywania oraz znajdowania rzeczy zgubionych: w mym przypadku był to dzień odbioru bagażu z lotniska, w przypadku Kuby skompletowanie od bratanów zagubionej karty pamięci ze zdjęciami. Nade wszystko jednak dla mnie był to dzień kradzieży mojego telefonu. Nie było to żadne cudo techniki komórczanej, ale maszyna służyła mi dobrze i byłem do niej przywiązany, poza tym miała pamięć pełną kontaktów, których nie miałem na polskiej simkarcie (która, na całe szczęście, nie znajdowała się w chwili zajumania w telefonie). W ten sposób pozbawiłem się wszystkich mych uzbeckich kontaktów :/ Krew nagła zalewa…

Następnego dnia dostopowaliśmy do granicy gruzińskiej, przekroczyliśmy ją i ruszyliśmy do Achałkalaki. Miasto jest istotnym ośrodkiem
mniejszość ormiańskiej w Gruzji i na naszej drodze stanęli oczywiście gruzińscy Ormianie, w tym ich największy przedstawiciel – Samuel Chaczaturian – wnuk (a dokładniej pra-bratanek – jeśli takie słowo istnieje) słynnego kompozytora Arama Chaczaturiana. Samuel, znajdujący się pod ewidentnym wpływem Wielkiego ETOH-a, zaprosił nas do swojej pracowni artystycznej – zajmuje się odzwierciedlaniem wizerunków zmarłych na kamieniach nagrobnych – i zaproponował kolacjo-libację. Takim atrakcjom nie mogliśmy odmówić! To, co działo się dalej, jest trudne do wytłumaczenia – dość powiedzieć, że Samuel wraz ze swym pomocnikiem i bratem-taksówkarzem postanowili nas odwieźć do Achałcyche a następnie do Batumi (nie wiem jednak dlaczego drogą okrężną??). Ostatecznie wylądowaliśmy pod Chaszuri w hotelu, który szybko okazał się być przydrożnym domem publicznym. Spędzić noc w burdelu, w „gabinecie przyjęć” – bezcenne :P BTW: W zeszłym roku Krzychowi i mi pani o niepewnej konduicie postawiła herbatę, w tym roku córy Koryntu wykosztowały się na obiad i całą imprezę! Strach się bać co będzie za rok :P

Dalsza nasza trasa przebiegała przez Turcję, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację. Od Trabzonu podróżowaliśmy wyłącznie TIR-ami, trafiając na świetnych kierowców – najpierw Turków, potem rewelacyjnych Polaków. Uwielbiam rozmowy przez CB :P :)

No i tak to było...