Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

piątek, 27 marca 2009

Termez


Do Termezu wybrałem się na zaproszenie Alishera dwa dni po powrocie z Chiwy. Owe dwa dni spędziłem pracując zawzięcie nad coursework’iem z ekonomii. Termez, najdalej wysunięte na południe miasto Uzbekist
anu, zawsze budził we mnie jakiś dreszczyk emocji – przygraniczne miasto, wielka baza sowieckich wojsk podczas wojny w Afganistanie, punkt, przez który przechodziło większość środków rzucanych do Afganu, no i last but not least, słynny graniczny Most Przyjaźni między Afganistanem a Uzbekistanem – symbol radzieckiej interwencji i porażki w Afganistanie. Słynny, choćby dzięki tej fotografii:



Do Termezu z Taszkentu można dostać się autobusem (13 godzinna podróż), pociągiem (trzeba mieć wizę turkmeńską, bo linia kolejowa przechodzi przez terytorium Turkmenistanu, choć obecnie budowana jest wewnętrzna nitka) lub samolotem. Wybrałem opcję lotniczą ze względu na oszczędność czasu oraz chęć przeżycia przygody – przelotu radziecką 20-letnią maszyną :) Cena biletu również nie była odstraszająca – 40USD.

Samolot mój wylatywał o godzinie 13:15. Ze względu na pracę nad CW spać poszedłem między 6 a 7 rano. Przespałem się do godziny 11:30. Zjadłem szybkie śniadanie, spakowałem plecak i ruszyłem na lotnisko. Z szerokim bananem na gębie wkroczyłem do hali odlotów tylko po to, by zdać sobie sprawę z tego, że bilet zostawiłem w pokoju w akademiku. Banan zamienił się w figę i to z makiem. Jednocześnie krew nagła mnie zalała i pioruny siarczyste, łogniste, łułułu… Zostało 40 min. do zakończenia odprawy. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach i… w portfelu. Wyleciałem jak z procy, złapałem taksę: „Elektroaparat, bystra!” i pognaliśmy do akadamca. Na szczęście nie jest on położony daleko od lotniska, więc po 20 minutach, już z nie tak szerokim bananem, ponownie wkroczyłem na teren aeroportu. Zgodnie z rozkładem miałem lecieć Iłem-114, nienajgorsza maszyna, choć na 15+3 prototypy wyprodukowane dotychczas, dwa samoloty… jak by to powiedzieć… nie dały rady :P Jednak na płycie lotniska autobus podjechał pod An’a-24, który nie budził mojego zaufania, tym bardziej, że lista wypadków i katastrof, w której An-24 odgrywał pierwszoplanowe role jest dość długa. Wszystko jednak zakończyło się dobrze – troszkę jedynie trzęsło i głośno było na maksa. Widoki – niesamowite: nagie skaliste góry koloru żółtego i czerwonego, w wyższych partiach pokryte śniegiem! Piękno w najczystszej postaci! No i zobaczyłem Most Przyjaźni!! Próbowałem wypatrzyć lotnicza bazę Luftwaffe, która znajduje się w Termezie, niestety chyba siedziałem nie z tej strony samolotu :/

Z lotniska odebrał mnie Alisher – jak każdy obcokrajowiec przeszedłem wnikliwą kontrolę dokumentów. Temperatura w Termezie jest wyższa o kilka stopni niż w Taszkencie i nawet w marcu można poczuć, patrząc choćby na roślinność, że Termez to najgorętszy punkt kraju. Udaliśmy się na zwiedzanie miasta – najpierw muzeum archeologiczne a potem spacerem przez centrum. Termez zamieszkuje ponad 100 tysięcy ludzi i stanowi on stolicę wilajetu surchondaryjskiego, lecz czuje się tam taką bardzo przyjemną prowincjonalną atmosferę.

Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się do domu Alishera. Alisher mieszka z mamą i siostrą – Maliką. Od razu było mi dane poznać także jego ciocię, kuzynkę i jej syna, albowiem Alisher świętował tego dnia swoje urodziny i z tej okazji była mała imprezka ;)

Po kolacji udaliśmy się z Alisherem na świętowanie Navruzu a konkretnie na gotowanie sumalaku. Trafiliśmy do lokalnej społeczności, która świętowała bardziej uroczyście niż w Urgenczu. Wiele kobiet było przebranych w tradycyjne stroje, muzyka była grana i śpiewana na żywo. Całość relacjonowała afgańska telewizja, dla której udzieliliśmy z Alisherem ekskluzywnego wywiadu. :P Najwięcej śmiechu mieliśmy jednak z tego, że miejscowi brali Alishera również za obcokrajowca i przez chwilę nie wiedzieli, jak się do nas zabrać :P (BTW, jak wracaliśmy do Taszkentu, to na jednym z posterunków – milicjant, biorąc ode mnie paszporty wziął właśnie mnie za Uzbeka a Alishera za Polaka :P ) Zaoferowano nam oczywiście gotowanie sumalaku a mnie dodatkowo w gratisie małżeństwo z dziewczyną, której asystowałem przy kotle ;) Teraz tak myślę, że może trzeba pociągnąć temat... :P



Kolejnego dnia udaliśmy się na zwiedzania zabytków rozrzuconych wokół Termezu. Najpierw do Termez-Ata – starożytnego Termezu, położonego na brzegu Amu-Darii, skąd świetnie widać Afganistan. Obecnie znajduje się w tym miejscu meczet z mauzoleum Abu-Abdallah-Muhammad bini-Ali bini-Husseinal-Khakimi Termizi’ego (sami sobie ustalcie kim ów zacz był? ;) ), muzeum oraz wejście do zawalonego tunelu, który wedle legendy wiódł przed wiekami pod korytem Amu-Darii na terytorium dzisiejszego Afganistanu.

Następnie udaliśmy się do twierdzy Kyr-Kyz, całkiem nieźle zachowanego małego miasta wzniesionego około XI wieku. Całość zbudowana została z gliny i otoczona warownym murem. Niesamowity zabytek, ale oddany pod władanie dzieciarni oraz owiec ;)

Podjęliśmy oczywiście próbę dostania się na Most Przyjaźni, choć szanse na powodzenie, przyznaję, od początku były nikłe. Rzeczywiście, już na pierwszy posterunku milicjanci nas zawrócili, twierdząc, że tu nawet ministrowie nie dostają pozwolenia, żeby się swobodnie poruszać a co dopiero dwóch śmiertelników! ;) No nic, nie spróbowałbym, byłbym chory ;)

Droga powrotna do Taszkentu upłynęła nam pod znakiem dysput geopolityczno-historyczno-filozoficznych ;P oraz kontroli milicyjnych. Dzień przed naszym wyjazdem złapano Afgańczyka z 25 kilogramami stuff’u przy sobie i policja oszalała – trzepali, że aż kurz leciał!

środa, 25 marca 2009

Chiwa


Poprzedni tydzień (a nawet ciut więcej) upłynął mi pod znakiem zwiedzania Uzbekistanu oraz pisania CW z International Economy. …ale po kolei:


W połowie semestru studenci „licencjaccy” mają tydzień przerwy od szkoły, choć teoretycznie nie od nauki, w ramach tzw. „independed guided study week”* . Mimo to większość traktuje ten okres jako wakacje a akademik pustoszeje. Samorząd Studencki WIUT każdego roku organizuje w tym czasie wycieczkę krajoznawczą dla studentów – w tym roku wybór padł na Chiwę, słynącą z najlepiej zachowanego na terenie Azji Centralnej kompleksu miejskiego z czasów „przedrosyjskich” – otoczonego murami miejskim, wewnętrznego miasta Itchan Kala.

Wraz z innymi MundusamiAliną i Recepem postanowiliśmy wziąć udział w wycieczce, by przypomnieć sobie czar szkolnych wycieczek autokarowych ;) Poza naszą trójką nikt z akademika nie uczestniczył w wyjeździe i resztę blisko 30-osobowej grupy stanowili, mieszkający w Taszkencie studenci WIUT – w dużej mierze dzieci polityków, biznesmenów i oligarchów ;)

Wyjechać mieliśmy o 5 rano w niedzielę, lecz niestety mieliśmy ponad godzinną obsuwę. Naszym środkiem transportu był koreański SsangYong Istana a punktem przeznaczenia – stolica wilajetu chorezmijskiego – Urgencz. Wziąwszy te dwa fakty pod uwagę – podróż była długa i w ścisku, ale tow. jabłona potrafi spać prawie w każdych warunkach (szczególnie, jeśli zawalił poprzednią nockę pracując nad coursework’iem) i zapewnić tym samym, że czas leci szybko i w miarę przyjemnie :) Alina i Recep również wykazali się podobnymi właściwościami organizmu i cały bus nam zazdrościł. ;) Drogi w Uzbekistanie nie są najgorsze, przynajmniej w relacji do moich oczekiwań. Owszem czasami zdarzają się odcinki podziurawione, ale generalnie narzekać nie można – wózek się toczy chyżo. Jedyna niedogodność to kontrole milicyjne, które wypadają średnio co półtorej godziny jazdy. Na rogatkach większych miast oraz na granicach wilajetów zostały pobudowane stałe posterunki milicyjne, na których mundurowi sprawdzają dokumenty wozu oraz osób. Dosyć upierdliwa procedura :/ Ale przynajmniej nie ma fotoradarów co każde 10 kilometrów, jak w naszej rodzinnej ziemi!!

Do Urgenczu dotarliśmy po 16 godzinach podróży (samej jazdy pewnie było 13/14 godzin – odjąwszy przerwę obiadową, przerwy na czynności mikcyjno-defekacyjne :P i kontrole milicyjne). Widoki na trasie były przepiękne, szczególnie na zachód od Buchary, gdy wkroczyliśmy na tereny pustyni Kyzył-Kum, przewalającej się raz po raz zwałami piasku przez naszą jezdnię. Niestety Amu-Darię przekraczaliśmy około godziny 22 i ze względu na egipskie ciemności nic nie było dane nam zobaczyć.



Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do restauracji, gdzie po kolacji spotkała mnie szczególna niespodzianka – życzenia urodzinowe od całej grupy wraz z tortem :) Po zakwaterowaniu w hotelu kontynuowaliśmy imprezę – świętowanie w polskim stylu nie cieszyło się wielką popularnością – to znaczy tylko Alina towarzyszyła mi w konsumpcji półlitrowego produktu przemysłu wódczanego (BTW była to moja druga, w rankingu najtańszych, wódka w życiu i skończyła tak, jak pierwsza – wypita jedynie do połowy ;) i zostawiona dla bardziej potrzebujących). Impreza zakończyła się dosyć szybko – po krótkim spacerze zmęczeni podróżą towarzysze poszli spać, zostawiając mnie z Aliną na placu boju. Jako że wcześniej rozmawialiśmy troszkę o ciekawych projektach podróżniczych – Alina pokazała mi książkę o wyprawie Litwinów na trasie Wilno – Taszkent, drogą południową kilkoma Mercami W123, ja postanowiłem się zrewanżować moją ulubioną MotoSyberią (BTW w tym roku rusza projekt „MotoSyberia Reaktywacja”!), która, co oczywiste, się spodobała ;)

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Chiwy. Pogoda nie była naszym sojusznikiem, ale i wrogiem nazwać jej nie można. Itchan Kala zachwyciła mnie swoim pięknem i ogromem. Miasto jest świetnie zachowane i można poczuć ducha miejsca i epoki. Gdyby dorzucić do tego tradycyjne stragany (w miejsce tych z produktami „Made in China” zachwalanymi oczywiście jako „rucznaja rabota”** ) oraz wielbłądy chadzające po ulicach – byłby wypas na 14 fajerek, czy jakoś tak :P W Chiwie dominuje kolor piaskowy przetykanym mozaikami w różnych odcieniach niebieskiego, którymi pokryte są w szczególności minarety, kopuły i wnętrza portali (przepraszam, jeśli nieprawidłowo użyłem terminu). Wszystko to razem tworzy niesamowite wrażenie miasta wydartego z pustyni. Podczas zwiedzania Chiwy poszczęściło się nam tym bardziej, że trafiliśmy na wybitnie nieturystyczny okres i byliśmy praktycznie jedyną grupą zwiedzającą miasto!



Udało nam się krakowskim targiem wytargować z większością uczestników pół godziny na samodzielne zwiedzanie miasta. Dzięki temu mogliśmy podejrzeć życie zwykłych mieszkańców Itchan Kala, którzy zamieszkują, jak ich przodkowie, małe, ciasno upchane gliniane domki z wąziutkimi uliczkami. Mieliśmy możliwość odbyć bardzo ciekawą rozmowę z jednym z mieszkańców tej dzielnicy – bardzo ciekawa konfrontacja z tradycyjnym, azjatyckim i muzułmańskim postrzeganiem świata, przy tym bez żadnego zacietrzewienia i prób oceny konkurencyjnych wizji. To są takie momenty, w których ten stosunkowo najbezpieczniejszy narkotyk, jakim jest podróżowanie, bardzo silnie uderza do głowy. Poza tym udało nam się zarejestrować tradycyjny sposób wypieku lepioszki (ros. określenie na uzbecki non) – czyli uzbeckiego chleba.



Po powrocie do hotelu oddaliśmy się godzinnej drzemce, by wieczorem udać się z wizytą do uzbeckiej rodziny w Urgenczu i wziąć udział w uczcie i gotowaniu sumalaku. Sumalak to tradycyjne danie narodów Azji Centralnej przygotowywane na obchody święta Navruz. Chyba należą się tutaj dwa słowa wyjaśnienia, czym jest Navruz. Navruz to mające perskie korzenie święto Nowego Roku obchodzone przy założeniu, że ten zaczyna się wraz z pierwszym dniem wiosny, czyli w dzień równonocy wiosennej – 21 marca. Sumalak przygotowywany jest zazwyczaj przez kilka rodzin, które tworzą lokalną wspólnotę. W wielkim kotle przez 24 godziny kobiety gotują mieszaninę pszenicy, mąki, oliwy, dodając co jakiś czas wodę (co by się nie przypaliło :P ). Przy tym odprawiane są różne śpiewy, tańce, hulańce, swawole, wróżby itp. W efekcie otrzymujemy brązową, słodką maź przypominającą wyglądem, ale nie smakiem!, roztopioną czekoladę. Mnie tam to za bardzo nie podchodzi, ale cóż. Jak pisałem wcześniej przystąpiliśmy do mieszania sumalaku – obowiązkowo myśląc o jakimś życzeniu. Ledwo odeszliśmy od kotła a miejscowe kobitki podkręciły muzyczkę i heja do tańcowania :) Było wesoło :P



Po wieczerzy zapadła decyzja: udajemy się do klubu! Hmmm… czemu nie? Niestety po niecałej godzinie zabawy, która właśnie zaczynała się rozkręcać (WE temu się wymownie przysłużył) – nasi towarzysze doszli do wniosku, że „w Taszkencie są lepsze kluby, więc wracamy do hotelu” :/ Nie było nam to za bardzo w smak, więc poprosiliśmy o adres hotelu, żeby wrócić taksówką. Na to z kolei nie mogli się zgodzić nasi towarzysze, czując się za nas odpowiedzialni – było to trochę irytujące, bo traktowali nas jak dzieci… Byli jednak nieustępliwi, więc dla dobra sprawy pożegnaliśmy się z klubem, zakupując dodatkową partię WE i kontynuowaliśmy zabawę do rana w hotelu :)

Następnego dnia zdołaliśmy jedynie udać się na bazar by dokonać zakupów przed drogą powrotną a następnie przetransportowaliśmy się na dworzec kolejowy. Podróż minęła w bardzo miłej atmosferze i na ciekawych rozmowach. Do naszego przedziału dołączyła dziewczyna – córka posła do parlamentu i biznesmena – w Uzbekistanie łączenie funkcji politycznych z prowadzeniem biznesu jest również nielegalne – dziewczyna nie miała jednak żadnych problemów z tym szczerym wyznaniem ;) Najbardziej zaskoczyło mnie jednak jej podejście do kwestii założenia rodziny i małżeństwa. Spytała się o nasze plany na przyszłość i była zaskoczona, że nie wiemy kiedy wkroczymy w związki małżeńskie, kiedy założymy rodzinę itd. Potem dodała, że ona sama a 19 lat i zapewne za rok o tej porze będzie już mężatką. Spytaliśmy się czy ma już chłopaka. Odparła, że nie, ale ciągle ktoś przychodzi do jej rodziców, żeby swatać. Nie jest to jednak łatwe, bo kawaler musi być z dobrej (czyt. bogatej) rodziny, musi mieć odpowiednie pochodzenie etniczne (dziewczyna sama jest pół-Uzbeczką i pół-Tatarką), no i musi się spodobać samej pannie. Stwierdziła, że rodzice jej do niczego nie zmuszają i że ona sama dokona wyboru kawalera, ale dodała, że długo wolnością jej nacieszyć się nie dadzą. Muszę jednak podkreślić, że była ona całkowicie pogodzona ze swoim losem, ba – wręcz zadowolona z takiego obrotu sprawy i nie mogła wyjść z podziwu, jak to my w Europie szukamy sobie sami partnera na całe życie i jak sprawdzamy go nawet przez kilka lat narzeczeństwa (w Uzbekistanie, tradycyjnie, narzeczeństwo nie może trwać dłużej niż rok). Ot, różnice kulturowe.

Tak, i to by było na tyle. W następnym odcinku Termez.



* (ang.) tydzień przeznaczony na naukę niezależną, chociaż uniwersytet, jego urządzenia, jak i kadra są pozostawione do dyspozycji studentów.
** (ros.) ręczna robota.

środa, 11 marca 2009

Tyzykovka


Tyzykovka (inaczej Yangiobod) to największy pchli targ w Taszkencie. Miejsce niesamowite pod względem rozmaitości asortymentu, który podlega tam wymianie towarowo-pieniężnej. Po przejściu kilkudziesięciu metrów ma się wrażenie, że można tam kupić wszystko: od wykałaczek po granaty ręczne ;) Oczywiście wszystko przechodzone – łącznie z wykałaczkami :P


„Dziś postanowiliśmy się wybrać na Tyzykowkę”

Miejsce akcji: Bazar Tyzykovka, Taszkent
Czas akcji: niedziela, godzina 10-14.
Osoby dramatu:
- Alisher
- Recep (student z Turcji, również na wymianie w ramach programu Erasmus Mundus)
- ja
Niedoszłe osoby dramatu:
- Olga oraz Martyna (które przybyły do Taszkentu na praktyki do polskiej ambasady)
- Alina (studentka z Litwy, również na wymianie w WIUT)
- Zilola (studentka z WIUT)
Niedoszłe osoby dramatu uzyskały ten epitet przez fakt, iż czas akcji okazał się zbyt wczesny ;) Zresztą niedziela w ogóle była „dniem zaspania i przegapiania dzwoniących budzików” – trójce uczestników dramatu również się to przytrafiło, z tymże ostatecznie udało im się opanować sytuacje ;)

Podstawowe cele wycieczki na Tyzykovkę były dwa:

1. Bazar jest miejscem niesamowitym, gdzie można znaleźć w ofercie takie rzeczy, których trudno byłoby się spodziewać i dlatego można doznać tzw. zaskoczenia a ludzie przecież lubią być zaskakiwani. Chcecie kupić kota, kanarka, psa, rybkę akwariową, a może pralkę automatyczną, kuchnię elektryczną lub wielką lodówkę rzeźnicką? A może ktoś ma ochotę na maskę gazową, mundur miejscowego policjanta (w związku z kolorem zwany „ogórem”) lub najprawdziwsze syberyjskie walonki? A może znajdzie się wielbiciel literatury pięknej lub osoba ucząca się języków obcych albo elektronik-amator – dla każdego coś miłego od słowników rosyjsko-bułgarskich, przez rozprawy Sołowiowa, atlas drogowy ZSRR, podręcznik „Jak naprawić ZiŁ-a za pomocą młotka i obcęgów” po niemieckie wykroje Burdy czy katalogi jachtów dalekomorskich. A jeśli komuś potrzebna garść zardzewiałych pokrzywionych gwoździ, kawałek postrzępionej liny, kilka ogniw łańcucha lub pęknięty amortyzator od Moskwicza – proszę bardzo! Jednym zdaniem: każdy zaspokoi tutaj swoje najskrytsze potrzeby czy zboczenia ;)

2. Zanoszę się z zamiarem zakupu roweru, aby nie korzystać z zatłoczonych autobusów a poza tym, to tak dla zdrowia. Nie chce jednak kupować nowego sprzętu, bo wielocypedy tutaj drogie (w salonie sportowym ceny sięgają nawet 800-1000 USD) a poza tym ja potrzebuję rower na relatywnie krótki okres. Dlatego najlepszym wyjściem z mojego punktu widzenia jest zakup starego rowera, najlepiej rosyjskiej produkcji (bo chińskim jakoś nie ufam) w myśl starej dobrej zasady „gniotsa – nie łamiotsa”, bez przerzutek i żadnych mechanizmów, które są najbardziej wrażliwe na ewentualne usterki. Do tego cena musi być rozsądna. Niestety trudno znaleźć egzemplarze spełniające te kryteria – króluje chińszczyzna, która, mimo iż prosto zjechała z linii montażowej, nie budzi zaufania. Natomiast rosyjskie maszyny naprawdę trudno wyczaić i zazwyczaj mają jakieś usterki, które całkowicie odbierają przyjemność jazdy i znacząco zmniejszają bezpieczeństwo (np. przeskakujące pedały), co w związku z miejscowymi warunkami na jezdni nie jest bez znaczenia!

Załączam filmik z miejsca akcji:

wtorek, 10 marca 2009

Z cieciem na pieńku…


W akademiku pracuje pięciu różnych ochroniarzy. Czwórka z nich to bardzo fajne chłopaki: odpowiedzą na powitanie i pożegnanie, pogadają, podowcipkują, no po prostu: ludzie, ale jeden z ochroniarzy doskonale wpisuje się w stereotyp ciecia. Mrukliwy, wiecznie nabzdyczony, z pretensjami, niekulturalny i potrafiący zajrzeć do pokoju bez pytania. No i oczywiście od wczoraj mam z nim na pieńku… ;)


A wszystko przez to, że moje spontaniczne pozaregulaminowe powroty z miasta do akademika trafiają jakoś na jego zmiany. Teoretycznie akademik jest zamykany o godzinie 23, teoretycznie, bo zasady tej (której nigdy nie widziałem na papierze) przestrzega tylko ów upierdliwy ochroniarz. Z tego, co udało mi się odczytać z jego pełnych pasji umoralniających wywodów powinienem zgłosić fakt późniejszego powrotu przed wyjściem z akademika, tylko życie pisze własne scenariusze (można je obejrzeć w „Klanie” lub w „Plebanii”) i nie zawsze istnieje możliwość zgłoszenia takiego faktu prędzej.

W każdym razie wczoraj, gdy wracałem z restauracji, gdzie obchodziliśmy urodziny Martyny, Pan ochroniarz eksplodował i zdecydował się zwrócić mi uwagę. Była dopiero godzina 00:30 a on nie spał, tylko siedział w swojej kanciapie. Gdy zbliżyłem się do drzwi, ujrzałem przez szybę kanciapy jego chmurne lico, patrzył na mnie i się nie ruszał. Złapałem więc za klamkę, żeby dać mu do zrozumienia, że może jednak byłbym rad wejść do środka a nie przyszedłem postać sobie na ganeczku. Spojrzałem na niego ponownie, zdecydował się ruszyć, ale nie do drzwi a do okna kanciapy. Otworzył i zaczął mnie rugać, że to po raz kolejny, kiedy wracam po zamknięciu akademika. Faktycznie był to trzeci raz na jego zmianie, gdy nie zgłaszałem faktu późnego powrotu, ale nigdy nie wróciłem później niż o 1 w nocy, kiedy on i tak nie śpi! Mam wrażenie, że miał ochotę zostawić mnie na noc na zewnątrz albo, co najmniej przetrzymać chwilę, ale na szczęście byli ze mną znajomi, którzy chęć późniejszego powrotu zgłosili i ochroniarz musiał ustąpić.

Oczywiście, gdy tylko wszedłem do akademika ochroniarz kontynuował swoje wywody i „krew nagła mnie zaczęła zalewać i pioruny siarczyste łogniste... łułułu”. Strasznie miałem ochotę mu coś odrzec, bo chyba nikt nie lubi być traktowany jak smarkacz, ale po dwóch mych argumentach zobaczyłem gesty Eldora, który pokazywał, żebym dał spokój, bo to i tak nie ma sensu. Dałem więc za wygraną…

I chyba będę musiał pogodzić się z tymi śmiesznymi zasadami… Ehhh… podstawówka…

poniedziałek, 9 marca 2009

Bieżące info


Najważniejszą informacją z ostatnich dni jest przylot do Taszkentu Martyny i Olgi, które odbywają tutaj praktykę w ambasadzie. Przestałem się więc obawiać, że zapomnę rodzimego języka (ostatnio zacząłem się łapać na tym, że wieczorami to nawet myślę po angielsku lub rosyjsku ;) ). Dziewczyny spędziły w Taszkencie na Mundusie pół roku i są świetnie zorientowane co i jak w mieście piszczy. W piątek wybraliśmy się do Elvisa – fajnego pubu, którego właściciel Rudzik – Ormianin z Batumi jest na maksa tyleż ciekawą, co i przerażającą osobą – walczył w Afganie lub Czeczenii i chyba odcisnęło to na nim piętno, bo jest taki …hmmm… „nadpobudliwy” ;) Poza tym potrafi odgadnąć psychikę i charakter człowieka po rysunku jego domu :P Potem przenieśliśmy się do klubu na tańce-chulańce, gdzie dołączyliśmy do ludzi z uniwersytetu. To już kolejny klub, który było mi dane odwi
edzić i muszę rzec, że można się w nich świetnie wybawić, choć niestety jest drogo i muzyka jest bardziej „umcy-umcowa” niż "funky-funkiasta".

Zajęcia z rosyjskiego bardzo mi się podobają. Wiera Markowna sporo zadaje i nie zawsze zdążę się wyrobić na drugi dzień, ale generalnie jest bardzo ciekawie, poruszamy interesujące i kontrowersyjne tematy z różnych dziedzin. Obecnie Wiera Markowna przymierza się, żeby dać mi do czytania w oryginale Dostojewskiego oraz Bułhakowa – więc będzie ciężko. Tym bardziej, że Wiera Markowna ma zacięcie filozoficzne. Dobrze, że wystartujemy ze „Zbrodnią i karą”, więc tematyka nie będzie dla mnie aż taki problemem. Zrezygnowaliśmy natomiast z czytania Puszkina ku mej nieukrywanej radości ;) Nigdy poezja nie była moim konikiem – no taki już ze mnie troglodyta ;) Wiera Markowna poza tym hołduje zasadzie, że tak jak język literacki, równie ważny jest język mówiony, stąd poznaję troszkę rosyjskiego słownictwa nienormatywnego. Zazwyczaj dostaję do domu kilka słów do wyjaśnienia na własną rękę. W tym celu korzystam z pomocy Aliszera, który zawsze każe mi się domyślać, co oznacza dane słowo, dając przykłady zastosowań. Śmiechu przy tym jest sporawo, bo czasami mam kosmiczne domysły ;) Największe deski (a propos „slangu” ;) ) miałem, gdy Wiera Markowna podała mi określenia na funkcjonariuszy służb porządkowych i ich posterunki: określenie „менты”* znałem dość dobrze z filmu „Mentovskie voiny”, ale „ментовка”** już była czymś nowym (odpowiednik polskiej „mendowni”). Jednak prawdziwy hit stanowiły dla mnie „мусоры”*** i „мусорня”****. Z tego względu, gdy tylko widzę jakiegoś milicjanta, a w Uzbekistanie jest ich bardzo dużo na ulicach, ciężko mi się opanować od śmiechu.

W zeszłym tygodniu oddaliśmy także pierwszy coursework – był to groupwork i niestety nie zmienił mojego zdania na temat grupowych zaliczeń, lecz umocnił we mnie przekonanie, że nie ma to jak zadania indywidualne… Moi towarzysze spóźnili się ze swoją częścią zadania i musieliśmy na ostatnią chwilę spieszyć się, by nie zawalić terminu… Na szczęście udało się i całość została złożona w sekretariacie. Teraz przede mną kolejny coursework z ekonomii, polegający na przygotowaniu profilu gospodarczego wybranego kraju – nie można wybrać kraju rodzimego, więc ja się zdecydowałem, zgodnie z ojcowską sugestią, na moją „ukochaną Armenię” ;)

Wraz z Alisherem zaczęliśmy chodzić sobie na basen, żeby rozruszać zastałe po zimie cielska – za całkiem przyzwoitą cenę mamy zegarową godzinę pływania na basenie Uniwersytetu Dyplomacji a do tego jak przyjdziemy pod wieczór to jesteśmy prawie, że jedynymi osobami i mamy każdy dla siebie tor do dyspozycji. Basen jest 25-metrowy, z głębokością 4 i 2 metry na końcach, więc bardzo fajnie się skacze, się pływa :)

Widziałem dwukrotnie Nysy (różne!!)



* (ros.) mendy, pot. milicja.
** (ros.) mendownia, pot. posterunek milicji.
*** (ros.) śmieci, pot. milicja.
**** (ros.) "śmieciownia", pot. posterunek milicji.

wtorek, 3 marca 2009

Czysta magia…


A teraz coś, co uwielbiam w krajach muzułmańskich. Coś, co powoduje, że przez moje plecy przebiega dreszcz ekscytacji… Prawdziwe dotknięcie Orientu.

Taszkent, godzina 05:17 rano, widok z mojego okna (od widoku ważniejszy jednak jest dźwięk):



Strasznie żałuję, że „załapałem” się jedynie na koniec nawoływań i nagranie jest takie krótkie… Wynika to z tego, że strasznie trudno usłyszeć nawoływania muezinów w Taszkencie. Spotkałem się nawet z informacją, że nawoływanie z minaretów jest zabronione (ale kilka osób mi to już zdementowało). W każdym razie śpiew jest zazwyczaj ledwie słyszalny. Zresztą na powyższym filmie, dźwięk został przeze mnie 3-krotnie wzmocniony przy konwersji.

poniedziałek, 2 marca 2009

Jabłona Record Company


Po sukcesie, jakim okazało się nagranie z udziałem Szarafa, zdecydowaliśmy się wraz z artystami wypuścić kolejne klipy.

Gitara i wokal: Aliszer, drugi wokal: Szaraf.

Najpierw klasyka rocka – The Scorpions – „Wind of Change”:

UWAGA!! jest "oszybka" - dubel pisze się "дубль"


A teraz przepiękne rosyjskie utwory:

- Любэ – „Ты неси меня река” (polecam wszystkim zespół Lube):



- Кино – „Звезда по имени Солнце”:



-Танцы Минус – „Половинка”:



- Mr. Credo – „В этот скучный серый вечер” (wersja w aranżacji Aliszera – po tysiąckroć lepsza niż oryginał):



I na koniec dla osób zainteresowanych, jak brzmi język uzbecki:



PS. Wczoraj Aliszer słuchał jakiejś muzyki, której tekst brzmiał dziwnie... Podkradam się więc po drzwi i słyszę: "byś mnie ciągle zdejmowała i wkładała"... WTF? Okazało się, że Alisz na jakiejś płycie miał discopolowy hit zespołu Akcent pt. "Pragnienie miłości". Tłumaczenie tekstu rozbawiło nas do łez :D No, trzeba jednak przyznać, że Ali rozpoczął przygodę z polską muzą od nie najlepszej strony :P

TYLKO dla prawdziwych koneserów gatunku i zdecydowanie na własną odpowiedzialność:



niedziela, 1 marca 2009

Irygatoro-meliorator


W zeszłym tygodniu zostałem studentem Ta
szkenckiego Instytutu Irygacji i Melioracji, wobec czego powyższy tytuł pasuje do mnie jak ulał ;) A jak do tego doszło? Czyżby wynikało to z nieprzemożonej inklinacji autora do zagadnień nawadniania pól uprawnych? Posłuchajcie… (ale zaleciało Cejrowskim :P

Od jakiegoś czasu rozglądałem za się za kursami języka rosyjskiego. W wyniku przeprowadzonego dochodzenia powziąłem wiedzę operacyjną, iż kursy języka rosyjskiego dla inastrańców przeprowadza wzmiankowany wyżej tzw. Irygacjonnyj Uniwiersitiet. Udałem się na miejsce ujawnionego obiektu z mocnym postanowieniem przeprowadzeniem utajonego wywiadu pośród pracowników owej placówki na temat ich działalności na polu edukacji. Wiedziałem, że misja nie będzie łatwa oraz że dla zachowania wszelkich pozorów, to ja będę musiał udawać przesłuchiwanego w ramach tzw. egzaminu kompetencji językowych, będąc jednak w rzeczywistość przesłuchującym. Odnalezienie obiektu zajęło mi troszkę czasu i zapewne nie było zbiegiem okoliczności, lecz próbą odwrócenia mojej uwagi, dokonanie stłuczki ulicznej przy użyciu Wołgi i Nexii. Na szczęście, dzięki silnej motywacji, wynikającej ze świadomości wagi mojej misji, udało mi się zdusić w zarodku instynkt gapia i podążyć dalej.

Po dotarciu na miejsce zostałem, jak już wspomniałem, poddany przesłuchaniu przez Kierowniczkę Placówki oraz Asystentkę Wierę Markowną. Podjęto decyzję o tymczasowym zakwaterowaniu mnie w grupie wraz ze studentami z Korei i Chin. Zostałem poddany odpowiedniej obróbce ideologicznej – Pani nauczycielka w ciągu trzech dni zajęć zdążyła zacytować Marksa, Lenina oraz wytłumaczyć studentom, co miał rzeczywiście na myśli Lenin mówiąc, że „kucharka powinna się nauczyć rządzić państwem” oraz że poprzedni system zbyt pochopnie został potępiony w czambuł, choć „błędy oczywiście były”.

Kierownictwo placówki ostatecznie zadecydowało się zaproponować mi indywidualny tok nauczania i od poniedziałku mam zajęcia z Wierą Markowną, która nie prowadzi w stosunku do mnie żadnej indoktrynacji ideologicznej. Ba, musze nawet stwierdzić, że często dyskutujemy razem o historii oraz polityce i Wiera Markowna ma dość zbieżne z moimi poglądy na ZSRR i Rosję. Kurs staramy się dopasować do mych potrzeb pod kątem rosyjskiej terminologii prawniczej, ale nie jest to łatwe, bo jedyny słownik-encyklopedia prawnicza jaki posiada instytut pochodzi z 1984 roku, a więc jest przesycony "jedynie słusznymi ideami" ;) Nie najgorzej jest natomiast ze słownikami/podręcznikami do rosyjskiego ekonomicznego czy biznesowego, ale tam z kolei – jak to ekonomiści i biznesmeni – autorzy nie są zbyt konsekwentni i precyzyjni w stosowanym słownictwie… No, ale działamy… W jednym ze słowników (wydanym w 1996), w sekcji poświęconej sponsorom wydania, znalazłem taki kwiatek (kliknąć dla powiększenia):

Warto wspomnieć o tym, jak wygląda sam budynek, w którym pobieram nauki. Jeśli miałbym go określić jednym słowem to by to było: "paskud". Budynek to 9-kondygnacyjna wielkopłytowa konstrukcja wzniesiona w 1985 roku i prawdopodobnie nieremontowana od tego momentu… Zresztą budynek pewnie od samego początku nie był najwyżej jakości – wydaje się, że został zbudowany z dużym niechlujstwem – jak większość budynków z czasów radzieckich – kąt prosty to tutaj rzadkość ;) Szyby w oknach są na maksa zakurzone i zapaćkane jakąś farbą; linoleum na podłogach w wielu miejscach poprzecierane, że aż wyziera betonowa posadzka; podobnie terakota, którymi wyłożone są miejscami schody, na głównym ciągu straciła już swoją oryginalną barwę i fakturę; winda nie zatrzymuje się na wszystkich kondygnacjach; sale zajęciowe, których zdjęcia załączam, też mają swój klimacik. Najlepsza jednak jest ubikacja. Postanowiłem załączyć filmik „ze środka wnętrza niej”, ale ostrzegam: to film grozy – tylko dla ludzi o mocnych nerwach i odpornych na „widoki” – tylko na własną odpowiedzialność!! :D




Apel


Apeluję słowami mego brata o udział w „Akcji Pulpit”. Wielu z Was wykazało sporo zaangażowanie w tę* akcję w trakcie jej poprzednich edycji, za co z tego miejsca pragnę Wam serdecznie podziękować :) A teraz rzeczony apel:


„Po raz 4 rusza Akcja Pulpit i jak zwykle uprasza się Was uprzejmie o pozytywny odzew w tej sprawie!!
Na początek dla wytłumaczenia, po co, dla kogo i czy aby nie jestem pijany pisząc to…
Akcja zaczęła się 4 lata temu całkowicie przypadkowo. Wiedziałem, że mój kuzyn ma dziwne hobby i zbiera „pulpity”, więc niedużo myśląc (co w sumie nie jest niczym niezwykłym u mnie), napisałem do kilku osób, żeby przesłali mi screeny pulpitów i o dziwo przesłali… Odtąd, co roku, męczę różnych ludzi o screeny…
Jak to zrobić?
Zminimalizuj wszystko co masz włączone w danym momencie, wciśnij na klawiaturze przycisk „Print Screen” (obok F12), otwórz jakiś program do grafiki, cokolwiek (Paint, IrfanView, GIMP, ACDSee), a następnie naciśnij w nim „Wklej”, wszystko ładnie zapisz (najlepiej w formacie .jpeg), wyślij na jakikolwiek serwer pozwalający zamieszczać obrazy (np. http://www.imageshack.us/ ) i podeślij mi następnie linka do tego screenu lub po prostu wyślij plik na umpollus@gmail.com
Za udział w akcji serdecznie dziękuję :D

- wuja Yabol Jabłoński”



* Czajol, przez Ciebie słówko „tę” już chyba na zawsze będzie mi się kojarzyć z frazą „tę bluzę, tę dżinsy” a BTW moment realizacji tegoż zobowiązania honorowego się zbliża :P

Obiecanki-cacanki


Więc Bozia pozwoliła mi dziś (a właściwie to wczoraj) ukończyć mój coursework, ale zesłała na mnie pokusę imprezy, której przemóc nie mogłem ;)

Mimo to, skoro obiecałem, że wrzucę posta, to wrzucam :)

Na początek najmocniej przepraszam za tak ogromne zaległości w twórczości blogowej, ale wynika to z faktu, iż zaostrzyła mi się nauka na uniwerku – w najbliższym tygodniu mam do oddania pierwszy z courseworków – przy okazji chyba najtrudniejszy dla mnie… Tematyka strategii przedsiębiorstw jest dla mnie mało konkretna i strasznie niepewnie się czuję na tym polu… :/ (Co innego księgowość – liczy się współczynniki, koszty itd. i porównuje, zestawia, analizuje trendy… Spoko, tylko sporo wzorów do zapamiętania.)

Drugi powód zaległości, to podjęte przez mnie kursy języka rosyjskiego (o czym w następnym poście), które odbywają się w wymiarze trzech godzin zegarowych codziennie plus po jednej godzinie na dojazd/powrót…

Kolejna wymówka, choć przyznaję: najsłabsza, by nie rzec bezczelna, to fakt, iż jak już zaoszczędzę trochę czasu, to jakoś tak… ktoś zajrzy … zacznie się gadka-szmatka albo jakieś wyjście na miasto i już potem jestem nie za bardzo „do użytku zewnętrznego” ;)

W każdym razie obiecuję poprawę :)

Wcześniej dodałem na Picasę kilka nowych zdjęć. Nowych to znaczy z pobytu w górach, ale także z wcześniejszej wizyty w Muzeum Kolei Żelaznych, które posiada bardzo ciekawe zbiory. Liczyłem na to, że być może natrafię tam na ślady polskiej myśli technicznej pod postacią jakiejś przedwojennej lokomotywy, która po wojnie „przypadkiem” znalazła się na obszarze ZSRR… Niestety były tylko „trofiejne” czeskie i niemieckie lokomotywy. Gdy jednak przechodziłem obok „działu” z wagonami – w moje oczy rzucił się charakterystyczny, dobrze mi znany skrótowiec H.C.P. – H. Cegielski – Poznań :) - w końcu studiuje się już ponad pięć lat w Collegium Ceglarum :P

BTW: widziałem już drugiego Żuka! :D hehe

Z dalszych zmian: zamknęli a właściwie to zburzyli mi moją jadłodajnię, bo w sąsiedztwie córka Karimowa buduje jakieś centrum biznesowe i najwyraźniej „mój” lokal nie pasował do wizji. No trudno, znalazłem inny tani punkt żywieniowy :P