Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

środa, 25 marca 2009

Chiwa


Poprzedni tydzień (a nawet ciut więcej) upłynął mi pod znakiem zwiedzania Uzbekistanu oraz pisania CW z International Economy. …ale po kolei:


W połowie semestru studenci „licencjaccy” mają tydzień przerwy od szkoły, choć teoretycznie nie od nauki, w ramach tzw. „independed guided study week”* . Mimo to większość traktuje ten okres jako wakacje a akademik pustoszeje. Samorząd Studencki WIUT każdego roku organizuje w tym czasie wycieczkę krajoznawczą dla studentów – w tym roku wybór padł na Chiwę, słynącą z najlepiej zachowanego na terenie Azji Centralnej kompleksu miejskiego z czasów „przedrosyjskich” – otoczonego murami miejskim, wewnętrznego miasta Itchan Kala.

Wraz z innymi MundusamiAliną i Recepem postanowiliśmy wziąć udział w wycieczce, by przypomnieć sobie czar szkolnych wycieczek autokarowych ;) Poza naszą trójką nikt z akademika nie uczestniczył w wyjeździe i resztę blisko 30-osobowej grupy stanowili, mieszkający w Taszkencie studenci WIUT – w dużej mierze dzieci polityków, biznesmenów i oligarchów ;)

Wyjechać mieliśmy o 5 rano w niedzielę, lecz niestety mieliśmy ponad godzinną obsuwę. Naszym środkiem transportu był koreański SsangYong Istana a punktem przeznaczenia – stolica wilajetu chorezmijskiego – Urgencz. Wziąwszy te dwa fakty pod uwagę – podróż była długa i w ścisku, ale tow. jabłona potrafi spać prawie w każdych warunkach (szczególnie, jeśli zawalił poprzednią nockę pracując nad coursework’iem) i zapewnić tym samym, że czas leci szybko i w miarę przyjemnie :) Alina i Recep również wykazali się podobnymi właściwościami organizmu i cały bus nam zazdrościł. ;) Drogi w Uzbekistanie nie są najgorsze, przynajmniej w relacji do moich oczekiwań. Owszem czasami zdarzają się odcinki podziurawione, ale generalnie narzekać nie można – wózek się toczy chyżo. Jedyna niedogodność to kontrole milicyjne, które wypadają średnio co półtorej godziny jazdy. Na rogatkach większych miast oraz na granicach wilajetów zostały pobudowane stałe posterunki milicyjne, na których mundurowi sprawdzają dokumenty wozu oraz osób. Dosyć upierdliwa procedura :/ Ale przynajmniej nie ma fotoradarów co każde 10 kilometrów, jak w naszej rodzinnej ziemi!!

Do Urgenczu dotarliśmy po 16 godzinach podróży (samej jazdy pewnie było 13/14 godzin – odjąwszy przerwę obiadową, przerwy na czynności mikcyjno-defekacyjne :P i kontrole milicyjne). Widoki na trasie były przepiękne, szczególnie na zachód od Buchary, gdy wkroczyliśmy na tereny pustyni Kyzył-Kum, przewalającej się raz po raz zwałami piasku przez naszą jezdnię. Niestety Amu-Darię przekraczaliśmy około godziny 22 i ze względu na egipskie ciemności nic nie było dane nam zobaczyć.



Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do restauracji, gdzie po kolacji spotkała mnie szczególna niespodzianka – życzenia urodzinowe od całej grupy wraz z tortem :) Po zakwaterowaniu w hotelu kontynuowaliśmy imprezę – świętowanie w polskim stylu nie cieszyło się wielką popularnością – to znaczy tylko Alina towarzyszyła mi w konsumpcji półlitrowego produktu przemysłu wódczanego (BTW była to moja druga, w rankingu najtańszych, wódka w życiu i skończyła tak, jak pierwsza – wypita jedynie do połowy ;) i zostawiona dla bardziej potrzebujących). Impreza zakończyła się dosyć szybko – po krótkim spacerze zmęczeni podróżą towarzysze poszli spać, zostawiając mnie z Aliną na placu boju. Jako że wcześniej rozmawialiśmy troszkę o ciekawych projektach podróżniczych – Alina pokazała mi książkę o wyprawie Litwinów na trasie Wilno – Taszkent, drogą południową kilkoma Mercami W123, ja postanowiłem się zrewanżować moją ulubioną MotoSyberią (BTW w tym roku rusza projekt „MotoSyberia Reaktywacja”!), która, co oczywiste, się spodobała ;)

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Chiwy. Pogoda nie była naszym sojusznikiem, ale i wrogiem nazwać jej nie można. Itchan Kala zachwyciła mnie swoim pięknem i ogromem. Miasto jest świetnie zachowane i można poczuć ducha miejsca i epoki. Gdyby dorzucić do tego tradycyjne stragany (w miejsce tych z produktami „Made in China” zachwalanymi oczywiście jako „rucznaja rabota”** ) oraz wielbłądy chadzające po ulicach – byłby wypas na 14 fajerek, czy jakoś tak :P W Chiwie dominuje kolor piaskowy przetykanym mozaikami w różnych odcieniach niebieskiego, którymi pokryte są w szczególności minarety, kopuły i wnętrza portali (przepraszam, jeśli nieprawidłowo użyłem terminu). Wszystko to razem tworzy niesamowite wrażenie miasta wydartego z pustyni. Podczas zwiedzania Chiwy poszczęściło się nam tym bardziej, że trafiliśmy na wybitnie nieturystyczny okres i byliśmy praktycznie jedyną grupą zwiedzającą miasto!



Udało nam się krakowskim targiem wytargować z większością uczestników pół godziny na samodzielne zwiedzanie miasta. Dzięki temu mogliśmy podejrzeć życie zwykłych mieszkańców Itchan Kala, którzy zamieszkują, jak ich przodkowie, małe, ciasno upchane gliniane domki z wąziutkimi uliczkami. Mieliśmy możliwość odbyć bardzo ciekawą rozmowę z jednym z mieszkańców tej dzielnicy – bardzo ciekawa konfrontacja z tradycyjnym, azjatyckim i muzułmańskim postrzeganiem świata, przy tym bez żadnego zacietrzewienia i prób oceny konkurencyjnych wizji. To są takie momenty, w których ten stosunkowo najbezpieczniejszy narkotyk, jakim jest podróżowanie, bardzo silnie uderza do głowy. Poza tym udało nam się zarejestrować tradycyjny sposób wypieku lepioszki (ros. określenie na uzbecki non) – czyli uzbeckiego chleba.



Po powrocie do hotelu oddaliśmy się godzinnej drzemce, by wieczorem udać się z wizytą do uzbeckiej rodziny w Urgenczu i wziąć udział w uczcie i gotowaniu sumalaku. Sumalak to tradycyjne danie narodów Azji Centralnej przygotowywane na obchody święta Navruz. Chyba należą się tutaj dwa słowa wyjaśnienia, czym jest Navruz. Navruz to mające perskie korzenie święto Nowego Roku obchodzone przy założeniu, że ten zaczyna się wraz z pierwszym dniem wiosny, czyli w dzień równonocy wiosennej – 21 marca. Sumalak przygotowywany jest zazwyczaj przez kilka rodzin, które tworzą lokalną wspólnotę. W wielkim kotle przez 24 godziny kobiety gotują mieszaninę pszenicy, mąki, oliwy, dodając co jakiś czas wodę (co by się nie przypaliło :P ). Przy tym odprawiane są różne śpiewy, tańce, hulańce, swawole, wróżby itp. W efekcie otrzymujemy brązową, słodką maź przypominającą wyglądem, ale nie smakiem!, roztopioną czekoladę. Mnie tam to za bardzo nie podchodzi, ale cóż. Jak pisałem wcześniej przystąpiliśmy do mieszania sumalaku – obowiązkowo myśląc o jakimś życzeniu. Ledwo odeszliśmy od kotła a miejscowe kobitki podkręciły muzyczkę i heja do tańcowania :) Było wesoło :P



Po wieczerzy zapadła decyzja: udajemy się do klubu! Hmmm… czemu nie? Niestety po niecałej godzinie zabawy, która właśnie zaczynała się rozkręcać (WE temu się wymownie przysłużył) – nasi towarzysze doszli do wniosku, że „w Taszkencie są lepsze kluby, więc wracamy do hotelu” :/ Nie było nam to za bardzo w smak, więc poprosiliśmy o adres hotelu, żeby wrócić taksówką. Na to z kolei nie mogli się zgodzić nasi towarzysze, czując się za nas odpowiedzialni – było to trochę irytujące, bo traktowali nas jak dzieci… Byli jednak nieustępliwi, więc dla dobra sprawy pożegnaliśmy się z klubem, zakupując dodatkową partię WE i kontynuowaliśmy zabawę do rana w hotelu :)

Następnego dnia zdołaliśmy jedynie udać się na bazar by dokonać zakupów przed drogą powrotną a następnie przetransportowaliśmy się na dworzec kolejowy. Podróż minęła w bardzo miłej atmosferze i na ciekawych rozmowach. Do naszego przedziału dołączyła dziewczyna – córka posła do parlamentu i biznesmena – w Uzbekistanie łączenie funkcji politycznych z prowadzeniem biznesu jest również nielegalne – dziewczyna nie miała jednak żadnych problemów z tym szczerym wyznaniem ;) Najbardziej zaskoczyło mnie jednak jej podejście do kwestii założenia rodziny i małżeństwa. Spytała się o nasze plany na przyszłość i była zaskoczona, że nie wiemy kiedy wkroczymy w związki małżeńskie, kiedy założymy rodzinę itd. Potem dodała, że ona sama a 19 lat i zapewne za rok o tej porze będzie już mężatką. Spytaliśmy się czy ma już chłopaka. Odparła, że nie, ale ciągle ktoś przychodzi do jej rodziców, żeby swatać. Nie jest to jednak łatwe, bo kawaler musi być z dobrej (czyt. bogatej) rodziny, musi mieć odpowiednie pochodzenie etniczne (dziewczyna sama jest pół-Uzbeczką i pół-Tatarką), no i musi się spodobać samej pannie. Stwierdziła, że rodzice jej do niczego nie zmuszają i że ona sama dokona wyboru kawalera, ale dodała, że długo wolnością jej nacieszyć się nie dadzą. Muszę jednak podkreślić, że była ona całkowicie pogodzona ze swoim losem, ba – wręcz zadowolona z takiego obrotu sprawy i nie mogła wyjść z podziwu, jak to my w Europie szukamy sobie sami partnera na całe życie i jak sprawdzamy go nawet przez kilka lat narzeczeństwa (w Uzbekistanie, tradycyjnie, narzeczeństwo nie może trwać dłużej niż rok). Ot, różnice kulturowe.

Tak, i to by było na tyle. W następnym odcinku Termez.



* (ang.) tydzień przeznaczony na naukę niezależną, chociaż uniwersytet, jego urządzenia, jak i kadra są pozostawione do dyspozycji studentów.
** (ros.) ręczna robota.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz