Nasza podróż rozpoczęła się 27 czerwca w godzinach porannych… Ale zanim do tego doszło minęło kilka tygodni „przygotowań”. Napisałem w cudzysłowie, bo był to, jak dotychczas, wyjazd na największych wariackich papierach w mej historii, co, biorąc od uwagę powagę zakładanych celów naszego wyjazdu (przede wszystkim Pik Lenina), napawało mnie sporymi obawami. Te przygotowania na łapu-capu wynikły głównie z konieczności nadrabiania zaległości na uczelni po całosemestralnej nieobecności oraz nade wszystko z konieczności napisania pracy magisterskiej na WIUT, co nie okazało się zadaniem takim łatwym (ostatecznie cały proces kompletowania i opracowania źródeł oraz napisanie pracy zajęło mi miesiąc – chyba w sumie niezły wynik :P ). W międzyczasie należało zgromadzić sprzęt potrzebny na Pik Lenina, co nie było zadaniem łatwym, gdyż należało wybrać ekwipunek o odpowiedniej relacji jakości do ceny, co wymagało pewnego rozeznania. Na szczęście kwestiom sprzętowym oddał się Krzysztof a ja zaufałem mu w tej materii całkowicie. Podobnie było z gromadzeniem informacji o samej Górze, warunkach tam panujących, zapleczu alpinistycznym itp. Ja skupiłem się na załatwianiu permitu (i przy tej okazji uwaga: Wielokrotnie szukając informacji na temat Piku natykaliśmy się na wzmianki, że permit jest wymagany, ale nikt go na miejscu nie sprawdza i jest to z tej perspektywy zbędny wydatek. Te konstatacje muszę potwierdzić – faktycznie nikt nas nie kontrolował na okoliczność posiadania permitu! Gdyby ktoś jednak chciał wyrabiać ten dokument to podaje namiary na biuro, które nam pośredniczyło: Dostuck-Trekking). Przy wcześniejszych wyjazdach zawsze miałem kilka dni wolnego, by przemyśleć spakowanie plecaka, zrobić ostatnie zakupy itp. Tym razem taki luksus nie był mi dany, więc myśl o tym, że czegoś istotnego nie uwzględniłem czy nie spakowałem troszkę mi dokuczała.
Nawał roboty był na tyle wielki, że w nocy z piątku na sobotę (26/27 czerwca) do godziny czwartej nad ranem pracowałem jeszcze nad wstępem do pracy magisterskiej (tym razem, tej na wschodo). Przy czym ta czwarta nad ranem nie była jedynie wyjątkiem – cały czerwiec tak wglądał… ;) O godzinie ósmej siedziałem już w pociągu relacji Słupca – Poznań. W Poznaniu dołączył do mnie Krzysztof i ruszyliśmy do grodu Kraka na imprezę pożegnalną Alicji i Andrzeja. Przyjął nas i ugościł w akademiku AGH Gabryś a następnie ruszyliśmy do Pubu Śródziemie, siedziby Klubu Podróżnika, na libację pożegnalną. Świetnie było spotkać ponownie znajome, podróżnicze twarze. Oczywiście, nie marnując czasu przystąpiliśmy natychmiast do niszczenia naszych wątrób, co jakoś zawsze doskonale umila długie Polaków rozmowy (sorrki Space za te zakupy w Żabce, ale zrozum biednego studenta, poza tym to Gabryś z Jaśkiem mnie zmusili - ja przecież normalnie alko nie pijam ;). Impreza trwała do białego rana, by następnie niespiesznie spacerkiem przejść na miejsce noclegu. Mimo, że powrót był lekki, przyjemny i całkowicie odnotowany w pamięci, to późniejsze dzieje są owiane eteryczną mgiełką. Rano obudziłem się na akademikowym korytarzu, a właściwie, wedle opisu Krzycha, w trzech różnych pomieszczeniach – kiblu, korytarzyku i korytarzu głównym. Widok był na tyle osobliwy, że, ponownie wedle relacji Kristofera, otaczał mnie nad rankiem „wianuszek stałych bywalców akademikowych, kiwających z uznaniem głowami”. Jakoś tam do południa zdołaliśmy się ogarnąć i ruszyliśmy na dworzec, by wsiąść do pociągu do Kijowa.
Podróż

Lotnisko im. Manasa przywitało nas niecodziennym widokiem, na który jednak bardzo liczyliśmy. Największa lotnicza baza US Air Force w tej części świata nie zawiodła, a poustawiane w równych rzędach transportowce, z ogromnymi C-5 Galaxy (jeśli się nie mylę), robiły niemałe wrażenia. Niestety próba sfotografowania tych obiektów została udaremniona przez czujny personel lotniska. Stąd jedyne zdjęcie jest byle-jakie. Po przylocie na miejsce okazało się, że ekipa X-Team, z którą byliśmy umówieni na co najmniej wspólny dojazd do base campu nie wyleciała w ogóle z Warszawy. Przyszło więc nam łatwić transport samemu, licząc się z koniecznością wyższych wydatków, niż pierwotnie planowane.


Noc spędziliśmy u rodziny naszego kierowcy, niedaleko oszskiego bazaru (o czym wtedy nie wiedzieliśmy nawet). Kolejnego dnia przenieśliśmy się na inne miejsce do człowieka, który zajmował się załatwianiem transportu do bazy pod Pikiem. Spędziliśmy tam w sumie cały dzień, wraz z dwoma Hiszpanami, którzy również wybierali się na Pik, umilając sobie czas bulderowaniem Ziła-131. Okazało się, że załatwienie transportu samochodowego wchodzi w rachubę, ale za spore pieniądze.

Rano ruszyliśmy samochodem do bazy wojskowej, w której zaparkował nasz śmigłowiec. Wtedy to nasz pilot - Afganiec rozbawił mnie tekstem „Wiertaljot’ stait, slava Bogu, nie ukrali!”. Załadowaliśmy maszynę, pyknęliśmy sobie foty w kabinie i ruszyliśmy na polanę Achik Tash. Lot był dość krótki, bo trwał około godziny, co niesamowicie kontrastuje z czasem, w jakim pokonuje się tenże odcinek jadąc Kamazem ;)
Po dotarciu na Polanę, zostawiliśmy zbędne graty w obozie kompanii Pamir Expeditions, o której coś więcej dalej i udaliśmy się troszkę wyżej, na koniec polany, gdzie rozbiliśmy nasz obóz. Godzina była młoda, więc ruszyliśmy w górę w stronę Przełęczy Podróżników. Niestety nie mieliśmy żadnej dokładnej mapy, tylko nienajlepszej jakości schematy i trudno nam było początkowo rozeznać się w otoczeniu. Jako że byliśmy kilka dni przed sezonem, na Górze praktycznie nikogo jeszcze nie było (obóz pierwszy dopiero się instalował). Nie chcieliśmy za bardzo ryzykować, nie znając szlaku i nie wiedząc czego można się spodziewać dalej, stąd czekaliśmy aż ktoś przetrze




Na czym to ja…? Aha, ruszyliśmy na „ścianę płaczu”. Oczywiście na lekko – raczki na nogi, czekan w łapę, uprząż na dupsko i heja! Wydawało się, że pójdzie łatwo a tymczasem bardzo szybko się okazało, że „wozducha nie chwatajet’” i poczułem się, jak te wszystkie zipiące ciężko Kamazy na górskich drogach… Ledwośmy podeszli na „ścianę płaczu” i myśl o tym, że następnego dnia trzeba będzie pokonać tę samą drogę niosąc 25 kilo na plecach przerażała… Do tego jeszcze konieczność przekraczania szczelin, które zwalniają tempo marszu i męczą „psychicznie” ;) Mieliśmy oczywiście linę, ale łażenie na lotnej nie należy do wielkich przyjemności, bo lina pląta się pod nogami a poza tym trzeba iść zgodnym tempem, bez wielkich możliwości na indywidualne, króciutkie przystanki… Dlatego, co zrobiliśmy? Szliśmy bez liny! ;)

Kolejnego dnia wstaliśmy o świcie, spakowaliśmy resztkę gratów, namiot i chyżo ruszyliśmy do przodu. Nasza eskapada zakończyła się jednak dosyć szybko na pierwszej zmarzniętej rzeczce. Krzysztof pokonał ją bez problemów, ja natomiast, idąc po jego śladach, zapadłem się oboma nogami. Woda w ilościach pokaźnych przelała się do wnętrza botków, co oznaczało dla nas przymusowy całodniowy postój. Podeszliśmy jeszcze jakiś kawałek do drugiej części obozu i postawiliśmy namiot. Okazało się, że był to w ogóle dzień pecha dla polskich ekip – wspomniany wcześniej Józek poparzył sobie stopę wrzątkiem i to na tyle poważnie, że zeszła mu skóra :(
Niestety kolejnego dnia nie było nam dane ruszyć ze względu na syfną pogodę. Powoli też zaczęła nam odbijać głupawa, ale nie może być inaczej, gdy pół dnia gra się w karty w Wojnę a drugie pół gotuje wodę na obiad i do termosów :P Bohaterem naszych opowieści stał się Szymon Niemiec, który urzekł mnie założeniem własnego kościoła :P Ponoć sam ogłosił się wcieleniem Chrystusa… Ma chłop fantazję :P W chwilach wolnych kłóciliśmy się o wyższość oddawania moczu na dworze (opcja, której ja zawzięcie broniłem) nad sikaniem do butelki (opcja Krzysztofowa, wypróbowana na Elbrusie i zaciekle broniona od tego czasu ;) ). Myślę, że Krzysztof jednak strzelił sobie gola do własnej bramki, gdy zdarzył mu się mały wypadek podczas oddawania się czynności fizjologicznej zgodnie z własnymi przekonaniami (więcej w tej kwestii na filmie :P ).
Kolejnego dnia nie udało nam się wyruszyć skoro świt, gdyż pogoda nie dopisywała. Wyruszyliśmy więc dość późno – około 9 rano. Do momentu podejścia pod „ścianę płaczu” szło nawet dobrze. Ale po jej przekroczeniu zaczął się dramat. Poruszaliśmy się seriami po 100 kroków (później 50), robiąc po każdej „setce” odpoczynek na dziesięć głębokich oddechów a do tego, co każde 250 kroków, zatrzymywaliśmy się na 10 minut siedzącego odpoczynku. Droga szła nam bardzo opornie. Plecak ciążył niemiłosiernie.


Kolejnego dnia noc i ranek były beznadziejne,

Następnego dnia ruszyliśmy około godziny 10, gdy troszkę się przejaśniło. Jednak dość szybko zaczęliśmy puchnąć – znowu we znaki dawały się ciężkie plecaki. Z pomocą w torowaniu przyszli jednak Pierrick i Valerie, których wtedy jednak jeszcze nie poznaliśmy ;) Po mozolnym podłażeniu dostaliśmy się wreszcie na Pik Razdelnej (6149 m npm) i zeszliśmy 100 metrów niżej w kierunku Lenina, by rozbić się na przełęczy. Znowuż okopanie namiotu zajęło sporo czasu. Były z nami jeszcze dwie ekipy, ale obie zamierzały zostać jedynie na noc i rano wracać do Dwójki. Nas na taki luksus stać nie było. Wiedzieliśmy, że kończy nam się jedzenie i benzyna. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że sytuacja wyglądała dużo gorzej. Benzyny mieliśmy na oko na trzy garnki wody (jakieś 4,5 litra) a żarcia na jeden posiłek – który trzeba jednak przygotować w oparciu o wrzącą wodę :/ Postanowiliśmy, że tego dnia nie stać nas na luksus jedzenia oraz iż eśli tylko pogoda pozwoli, to kolejnego dnia ruszamy na szczyt w akcie desperacji i rozpaczy, licząc się z tym, że szanse są nikłe. Niestety przez całą noc pogoda była fatalna i nic nie zwiastowało poprawy.


Następnego dnia zaczynamy niespiesznie się pakować. Zwinięcie namiotu okazuje się jednak nie lada sztuką.



Kolejnego dnia uderzamy do base camp’u. Droga jest daleka, ale zlatuje bardzo szybko. Gdy dochodzimy do Przełęczy Podróżników następuje czas spotkań. Najpierw Brazylijczycy, którzy zacięli zęby i po odpoczynku w bazie, postanowili po raz ostatni spróbować skopać Lenina! Strasznie mi wtedy zaimponowali wolą walki i szczerze mówiąc nikomu tak nie życzyłem pierwszego wejścia na szczyt w tym roku (do tego czasu Pik ciągle pozostawał nie zdobyty), jak właśnie im. Jako pierwsi dotarli wcześniej do Trójki, im należał się też sam szczyt. Niestety nie wiem, czy im się w końcu udało. Po chwili spotkaliśmy się z Hiszpanami, z którymi razem lecieliśmy na Polanę Ługową, a którzy również po raz drugi próbowali szczęścia. Na przełęczy poznaliśmy też Valerie i Pierricka a właściwie to tylko Valerie, z którymi mieliśmy spędzić dwa kolejne dni, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.
Po dotarciu do Polany Ługowej udaliśmy się do obozu Pamir Expeditions, w którym mieliśmy pozostawioną część naszych rzeczy. Przyjęto nas tam po królewsku, podejmując pysznym obiadkiem (10 USD) i darmową herbatą z niekończącą się dolewką! Opiekunowie tegoż obozu: Jura wraz ze swą rodziną oraz pracownikami, to przemili ludzie, którzy sporo nam pomogli a ponadto sprawili, że nasz pobyt w bazie był bardzo sympatyczny. No, ale co się dziwić? Wszyscy są Taszkentczykami!! :D Zdecydowaliśmy się również udać do bani (5 USD – czas nielimitowany), celem wyprania i wykąpania oraz popicia piwka!! :) Wydostanie się z Achik Tashu okazało się niemożliwe tego dnia ze względu na brak transportu, dlatego spędziliśmy noc w bazie.
Następnego dnia ruszyliśmy Kamazem do Oszu. Na pokładzie byli już Valerie i Pierrick. Przesympatyczne młode małżeństwo, które podróżuje dookoła świata, z tymże nie jest to zwykłe podróżowanie. Ich celem jest zdobywanie różnych szczytów o drodze. Zainteresowanych odsyłam na ich stronę oraz Picasę.

Podróż do Osz zajęła sporo czasu, szczególnie jeśli zestawi się to z wynikiem jaki osiągnęliśmy lecąc z Osz do Achik Tashu. ;) Wynika to z faktu, iż droga wiedzie przez wysokie góry (m.in. przełęcz na 3500 m npm), droga jest w stanie opłakanym a do tego na wielu kilometrach trwają prace budowlane. W Osz zamieszkaliśmy na kwaterze prywatnej (dla zainteresowanych podaję skany wizytówek naszych gospodarzy: na początku Pana, któremu bulderowaliśmy ZiŁ-a w drodze na Pik a

W Osz zwiedziliśmy sobie pobieżnie bazar, nadrobiliśmy straty w odpowiednim nasyceniu organizmu chmielem, podjedliśmy i zorganizowaliśmy sobie transport do Biszkeku na kolejny dzień. Cały kolejny dzionek spędziliśmy w samochodzie, by około 22 dotrzeć do stolicy Kirgistanu, ale to już zupełnie inna historia :P
Boże, ale elaborat wyszedł :P
http://img43.imageshack.us/img43/9467/img5120.jpg
OdpowiedzUsuńTak wygląda jablona po imprezie ;)
To nie jabłona, to kac! :P
OdpowiedzUsuńhahaha:D nawet polar jakby zmienił krój... ten asymetryczny zamek;))
OdpowiedzUsuńno tego szczegółu nawet nie dostrzgłem ;)
OdpowiedzUsuń