Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

środa, 19 sierpnia 2009

Bogo-Lenin


Nasza podróż rozpoczęła się 27 czerwca w godzinach porannych… Ale zanim do tego doszło minęło kilka tygodni „przygotowań”. Napisałem w cudzysłowie, bo był to, j
ak dotychczas, wyjazd na największych wariackich papierach w mej historii, co, biorąc od uwagę powagę zakładanych celów naszego wyjazdu (przede wszystkim Pik Lenina), napawało mnie sporymi obawami. Te przygotowania na łapu-capu wynikły głównie z konieczności nadrabiania zaległości na uczelni po całosemestralnej nieobecności oraz nade wszystko z konieczności napisania pracy magisterskiej na WIUT, co nie okazało się zadaniem takim łatwym (ostatecznie cały proces kompletowania i opracowania źródeł oraz napisanie pracy zajęło mi miesiąc – chyba w sumie niezły wynik :P ). W międzyczasie należało zgromadzić sprzęt potrzebny na Pik Lenina, co nie było zadaniem łatwym, gdyż należało wybrać ekwipunek o odpowiedniej relacji jakości do ceny, co wymagało pewnego rozeznania. Na szczęście kwestiom sprzętowym oddał się Krzysztof a ja zaufałem mu w tej materii całkowicie. Podobnie było z gromadzeniem informacji o samej Górze, warunkach tam panujących, zapleczu alpinistycznym itp. Ja skupiłem się na załatwianiu permitu (i przy tej okazji uwaga: Wielokrotnie szukając informacji na temat Piku natykaliśmy się na wzmianki, że permit jest wymagany, ale nikt go na miejscu nie sprawdza i jest to z tej perspektywy zbędny wydatek. Te konstatacje muszę potwierdzić – faktycznie nikt nas nie kontrolował na okoliczność posiadania permitu! Gdyby ktoś jednak chciał wyrabiać ten dokument to podaje namiary na biuro, które nam pośredniczyło: Dostuck-Trekking). Przy wcześniejszych wyjazdach zawsze miałem kilka dni wolnego, by przemyśleć spakowanie plecaka, zrobić ostatnie zakupy itp. Tym razem taki luksus nie był mi dany, więc myśl o tym, że czegoś istotnego nie uwzględniłem czy nie spakowałem troszkę mi dokuczała.

Nawał roboty był na tyle wielki, że w nocy z piątku na sobotę (26/27 czerwca) do godziny czwartej nad ranem pracowałem jeszcze nad wstępem do pracy magisterskiej (tym razem, tej na wschodo). Przy czym ta czwarta nad ranem nie była jedynie wyjątkiem – cały czerwiec tak wglądał… ;) O godzinie ósmej siedziałem już w pociągu relacji Słupca – Poznań. W Poznaniu dołączył do mnie Krzysztof i ruszyliśmy do grodu Kraka na imprezę pożegnalną Alicji i Andrzeja. Przyjął nas i ugościł w akademiku AGH Gabryś a następnie ruszyliśmy do Pubu Śródziemie, siedziby Klubu Podróżnika, na libację pożegnalną. Świetnie było spotkać ponownie znajome, podróżnicze twarze. Oczywiście, nie marnując czasu przystąpiliśmy natychmiast do niszczenia naszych wątrób, co jakoś zawsze doskonale umila długie Polaków rozmowy (sorrki Space za te zakupy w Żabce, ale zrozum biednego studenta, poza tym to Gabryś z Jaśkiem mnie zmusili - ja przecież normalnie alko nie pijam ;). Impreza trwała do białego rana, by następnie niespiesznie spacerkiem przejść na miejsce noclegu. Mimo, że powrót był lekki, przyjemny i całkowicie odnotowany w pamięci, to późniejsze dzieje są owiane eteryczną mgiełką. Rano obudziłem się na akademikowym korytarzu, a właściwie, wedle opisu Krzycha, w trzech różnych pomieszczeniach – kiblu, korytarzyku i korytarzu głównym. Widok był na tyle osobliwy, że, ponownie wedle relacji Kristofera, otaczał mnie nad rankiem „wianuszek stałych bywalców akademikowych, kiwających z uznaniem głowami”. Jakoś tam do południa zdołaliśmy się ogarnąć i ruszyliśmy na dworzec, by wsiąść do pociągu do Kijowa.

Podróż
byłą wypełniona bólem głowy, „ogólnie złym samopoczuciem” oraz snem. W każdym razie, dość szybko i – obiektywnie rzecz biorąc – komfortowo dotarliśmy do stolicy Ukrainy. Standardowe kijowskie śniadanko w przydworcowym Mac’u i jazda na lotnisko. Tam piwko oraz przepakowanie plecaków, łącznie z założeniem Koflachów na nogi, co budziło zdziwienie lub śmiech innych podróżnych. Międzylądowanie na Szeremietiewie i dalej do Frunze (znaczy: Biszkeku)!



Lotnisko im. Manasa przywi
tało nas niecodziennym widokiem, na który jednak bardzo liczyliśmy. Największa lotnicza baza US Air Force w tej części świata nie zawiodła, a poustawiane w równych rzędach transportowce, z ogromnymi C-5 Galaxy (jeśli się nie mylę), robiły niemałe wrażenia. Niestety próba sfotografowania tych obiektów została udaremniona przez czujny personel lotniska. Stąd jedyne zdjęcie jest byle-jakie. Po przylocie na miejsce okazało się, że ekipa X-Team, z którą byliśmy umówieni na co najmniej wspólny dojazd do base campu nie wyleciała w ogóle z Warszawy. Przyszło więc nam łatwić transport samemu, licząc się z koniecznością wyższych wydatków, niż pierwotnie planowane. Po podstawowych zakupach na miejscu w Biszkeku, ruszyliśmy do Osz. Trasa do Osz jest przepiękna – przechodzi przez cztery przełęcze i jeden długi (blisko 3-kilometrowy) tunel wykopany przez Zeków, który, będąc pozbawionym wentylacji, cały jest zadymiony spalinami. Było to zresztą przyczyną paru już wypadków, gdy samochód doznał awarii i zatarasował tunel a kolejne auta wjeżdżały do jego wnętrza – kierowcy Kamazów nie mają oczywiście w zwyczaju wyłączać swoich kopcących silników, które nie spełniają nawet normy Euro 0 – szczególnie na tych wysokościach. Skutek – śmierć z zaczadzenia kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu osób. Ot, "typowa opowieść samotnych, kirgiskich kierowców Kamazów" (Tribute to MotoSyberia ;) )… Sama droga jest bardzo porządnie wykonana i ujeżdżana w większości przez Mercedesy (to chyba najpopularniejszy samochód w Kirgistanie)!

Noc spędziliśmy u rodziny naszego kierowcy, niedaleko oszskiego bazaru (o czym wtedy nie wiedzieliśmy nawet). Kolejnego dnia przenieśliśmy się na inne miejsce do człowieka, który zajmował się załatwianiem transportu do bazy pod Pikiem. Spędziliśmy tam w sumie cały dzień, wraz z dwoma Hiszpanami, którzy również wybierali się na Pik, umilając sobie czas bulderowaniem Ziła-131. Okazało się, że załatwienie transportu samochodowego wchodzi w rachubę, ale za spore pieniądze. Paradoksalnie tańszą opcją okazał się przelot śmigłowcem. Pod wieczór przybyła, posiadające groźne nazwisko, menadżer jednego z obozów na Polanie Ługowej – Lena Kałasznikowa wraz z grupą pilotów wojskowych. Oznajmiła nam, że wylot nastąpi kolejnego dnia rano a przyjemność będzie kosztowała nas 90 USD.

Rano ruszyliśmy samochodem do bazy wojskowej, w której zaparkował nasz śmigłowiec. Wtedy to nasz pilot - Afganiec rozbawił mnie tekstem „Wiertaljot’ stait, slava Bogu, nie ukrali!”. Załadowaliśmy maszynę, pyknęliśmy sobie foty w kabinie i ruszyliśmy na polanę Achik Tash. Lot był dość krótki, bo trwał około godziny, co niesamowicie kontrastuje z czasem, w jakim pokonuje się tenże odcinek jadąc Kamazem ;)

Po dotarciu na Polanę, zostawiliśmy zbędne graty w obozie kompanii Pamir Expeditions, o której coś więcej dalej i udaliśmy się troszkę wyżej, na koniec polany, gdzie rozbiliśmy nasz obóz. Godzina była młoda, więc ruszyliśmy w górę w stronę Przełęczy Podróżników. Niestety nie mieliśmy żadnej dokładnej mapy, tylko nienajlepszej jakości schematy i trudno nam było początkowo rozeznać się w otoczeniu. Jako że byliśmy kilka dni przed sezonem, na Górze praktycznie nikogo jeszcze nie było (obóz pierwszy dopiero się instalował). Nie chcieliśmy za bardzo ryzykować, nie znając szlaku i nie wiedząc czego można się spodziewać dalej, stąd czekaliśmy aż ktoś przetrze nam troszkę drogę. Kolejnego dnia rano okazało się, że cala polana przysypana jest śniegiem – trochę to nas podminowało, bo stało się jasne, że tego dnia do obozu pierwszego nie dotrzemy. Mimo że śniegu było sporo (ulepiliśmy nawet bałwana ;) ), to po południu puścił na tyle, że stało się możliwe kolejne wyjście rekonesansowe w górę. Dotarliśmy do Przełęczy Podróżników, lecz musieliśmy się z niej szybko ewakuować, bo pogoda zaczęła się psuć. Kolejny dzień to powtórka z rozrywki – ranek przywitał nas kilkoma centymetrami śniegu. Kolejna noc na Ługowej? Chyba by nas krew nagła zalała! Gdy popołudniem śnieg puścił ruszyliśmy na przełęcz z zamiarem nocowania nań. Po drodze spotkaliśmy pierwszą polską ekipę: Beatę, Józka i Sebastiana oraz grupę z Iwano-Frankowska, z którymi spotykaliśmy się później jeszcze kilkakrotnie. Kolejnego ranka ukazał nam się w pełnej okazałości Pik. Szczerze powiedziawszy na mnie zrobił ogromne wrażenie – „kawał bydlątka” – pomyślałem i do tego strasznie daleko. Dotarło do mnie wtedy, że na pewno wejście na tę górkę łatwe nie będzie. Jako że pogoda była ładna zdecydowaliśmy się ruszyć do Jedynki. Trasa nie jest specjalnie trudna, choć dość długa i dlatego, gdy dotarliśmy na miejsce, to czuliśmy lekkie zmechacenie. Jedynka była podówczas jeszcze w powijakach – poszczególne obozy dopiero się instalowały. Całość przykryta była śniegiem, co jak nam wytłumaczono stanowi odstępstwo od normy o tej porze roku. Okazało się, iż rok 2009 był rekordowy pod względem ilości śniegu w regionie. Miejscowi pracownicy zaprosili nas na normalne żarcie. Już po trzech dniach jedzenia liofilizatów człowiek naprawdę ma ochotę na szurpę, zagryzaną chlebem, jajeczko i sałatkę ;) Kolejnego dnia okazało się, że czujemy się bardzo dobrze i aklimatyzujemy się bez problemów. Postanowiliśmy więc wyjść troszkę wyżej – na jakieś 4700 m npm i przejść za ścianę, którą ochrzciliśmy ścianą płaczu”. Jest to jedno z wielu nawiązań do archetypicznego narodu semickiego, które towarzyszyły nam na wyjeździe. Wynikało to z faktu, iż pewien znany nam wszystkim wspinacz wszystkie niepowodzenia zwalał na karb „wszechświatowego spisku żydowsko-gejowskiego”. Słuchając go człowiek się zastanawiał, dlaczego nie urodził się Żydem-homoseksualistą – miałby, jak można wnosić ze słów tegoż wspinacza, realny wpływ na bieg wszelkich wydarzeń. :P



Na czym to ja…? Aha, ruszyliśmy na „ścianę płaczu”. Oczywiście na lekko – raczki na nogi, czekan w łapę, uprząż na dupsk
o i heja! Wydawało się, że pójdzie łatwo a tymczasem bardzo szybko się okazało, że „wozducha nie chwatajet’” i poczułem się, jak te wszystkie zipiące ciężko Kamazy na górskich drogach… Ledwośmy podeszli na „ścianę płaczu” i myśl o tym, że następnego dnia trzeba będzie pokonać tę samą drogę niosąc 25 kilo na plecach przerażała… Do tego jeszcze konieczność przekraczania szczelin, które zwalniają tempo marszu i męczą „psychicznie” ;) Mieliśmy oczywiście linę, ale łażenie na lotnej nie należy do wielkich przyjemności, bo lina pląta się pod nogami a poza tym trzeba iść zgodnym tempem, bez wielkich możliwości na indywidualne, króciutkie przystanki… Dlatego, co zrobiliśmy? Szliśmy bez liny! ;) A szczeliny pokonywaliśmy na przysłowiowego Polaka-zwierzaka a więc, w tym wypadku, skacząc :P Szło nam nawet dobrze do czasu, gdy Kristofer przy lądowaniu po skoku przez szczelinę zapadł się w niej po udo. Wtedy to postanowiliśmy się jednak związać po raz pierwszy i w sumie dobrze, bo ja, skacząc jako drugi również wpadłem z nogą w miejscu, które wydawało się być bezpieczne. Dosyć zmęczeni wróciliśmy do obozu i zabraliśmy się za gotowanie wody na kolejny dzień, w którym zamierzaliśmy ruszyć do obozu drugiego. Nasze wymęczenie tłumaczyliśmy sobie wpływem wysokości oraz nie zabraniem kijków trekkingowych…

Kolejnego dnia wstaliśmy o świcie, spakowaliśmy resztkę gratów, namiot i chyżo ruszyliśmy do przodu. Nasza eskapada zakończyła się jednak dosyć szybko na pierwszej zmarzniętej rzeczce. Krzysztof pokonał ją bez problemów, ja natomiast, idąc po jego śladach, zapadłem się oboma nogami. Woda w ilościach pokaźnych przelała się do wnętrza botków, co oznaczało dla nas przymusowy całodniowy postój. Podeszliśmy jeszcze jakiś kawałek do drugiej części obozu i postawiliśmy namiot. Okazało się, że był to w ogóle dzień pecha dla polskich ekip – wspomniany wcześniej Józek poparzył sobie stopę wrzątkiem i to na tyle poważnie, że zeszła mu skóra :(

Niestety kolejnego dnia nie było nam dane r
uszyć ze względu na syfną pogodę. Powoli też zaczęła nam odbijać głupawa, ale nie może być inaczej, gdy pół dnia gra się w karty w Wojnę a drugie pół gotuje wodę na obiad i do termosów :P Bohaterem naszych opowieści stał się Szymon Niemiec, który urzekł mnie założeniem własnego kościoła :P Ponoć sam ogłosił się wcieleniem Chrystusa… Ma chłop fantazję :P W chwilach wolnych kłóciliśmy się o wyższość oddawania moczu na dworze (opcja, której ja zawzięcie broniłem) nad sikaniem do butelki (opcja Krzysztofowa, wypróbowana na Elbrusie i zaciekle broniona od tego czasu ;) ). Myślę, że Krzysztof jednak strzelił sobie gola do własnej bramki, gdy zdarzył mu się mały wypadek podczas oddawania się czynności fizjologicznej zgodnie z własnymi przekonaniami (więcej w tej kwestii na filmie :P ).

Kolejnego dnia nie udało nam się wyruszyć skoro świt, gdyż pogoda nie dopisywała. Wyruszyliśmy więc dość późno – około 9 rano. Do momentu podejścia pod „ścianę płaczu” szło nawet dobrze. Ale po jej przekroczeniu zaczął się dramat. Poruszaliśmy się seriami po 100 kroków (później 50), robiąc po każdej „setce” odpoczynek na dziesięć głębokich oddechów a do tego, co każde 250 kroków, zatrzymywaliśmy się na 10 minut siedzącego odpoczynku. Droga szła nam bardzo opornie. Plecak ciążył niemiłosiernie. Ostatecznie do Dwójki na 5300 m npm dostaliśmy się po 9,5 godzinach wchodzenia w stanie niezłego wymęczenia. Pogoda nie sprzyjała, było dość zimno i wiał do tego wiatr oraz padał śnieg. Wykopanie platformy pod namiot zajęło małe pół godzinki i po tym czasie mogliśmy wreszcie oddać się „relaksowi”, czyli gotowaniu wody, jedzeniu i spaniu. Obóz drugi by jeszcze wówczas dość pusty – łącznie może jakieś 8 namiotów, w tym tylko 2/3 zamieszkane. Kolejnego dnia po długim śnie ruszyliśmy na rekonesans i po aklimatyzację w stronę Piku Razdelnej. Początkowo trzeba pokonać dość strome, ale przyjemne podejście, by znaleźć się na grani i następnie granią poruszać się do ściany Piku. Tam też po raz pierwszych spotkaliśmy osławionych Brazylijczyków, którzy przybyli na Pik wcześniej niż my i pragnęli być jego pierwszymi w roku zdobywcami. Poza tym planowali zdobyć jeszcze w tym sezonie cztery pozostałe siedmiotysięczniki byłego ZSRR i tym samym skompletować „Śnieżnego Barsa! Brazylijczycy wyrąbywali w śniegu drogę na szczyt Piku Razdelnej, który chcieli zdobyć kolejnego dnia. Zaproponowali nam wspólne wyjście kolejnego dnia w nocy, jednak gdyśmy się obudzili o 3 nad ranem, i następnie co godzinę, pogoda była kiepska – wiał silny wiatr i sypał śnieg. Wydawało nam się, że Brazylijczycy nie ruszyli. Tymczasem, gdy myśmy ok. 9 rano wychodzili z obozu drugiego z zamiarem dojścia do Trójki, daleko na ścianie Piku Razdelnej dostrzegliśmy trzy sylwetki: dwójkę Brazylijczyków oraz ich portera, którzy przy silnym wietrze i sypkim śniegu, powolutku dreptali w górę. Mimo, że byliśmy bardzo daleko od nich (oni sami wyglądali jak trzy czarne kropeczki, czasem zlewające się w jedną wielką na białym tle), to można było namacalnie wyczuć walkę jaką toczą w tym momencie z Bogo-Leninem. Gdyśmy dotarli dwie/trzy godziny później pod stok, na którym widzieliśmy Brazylijczyków, po ich śladach nic nie zostało. Krzychu rozpoczął podchodzenie, jednak po pół godziny, gdy podeszliśmy raptem kawałeczek z całej 300-metrowej ściany, zdecydowaliśmy, że musimy się rozbić pod stokiem i ruszyć, gdy pogoda się polepszy.



Kolejnego dnia noc i ranek były beznadziejne,
bez szans na wyjście. Spędziliśmy więc cały dzień w namiocie. W pewnym momencie usłyszeliśmy jednak głosy na zewnątrz, którym jakoś udało się przedrzeć przez huk wiatru. Wychyliliśmy głowę – to Brazylijczycy wracali do Dwójki, słaniając się na nogach z wyczerpania. Okazało się, że zdecydowali się odpuścić Pik Lenina i jechać dalej. Żal nam się chłopaków zrobiło, bo widać było, że mieli wcześniej serce do włażenia i wielką determinację i że decyzja o rezygnacji nie przyszła im chyba łatwo.

Następnego dnia ruszyliśmy około godziny 10, gdy troszkę się przejaśniło. Jednak dość szybko zaczęliśmy puchnąć – znowu we znaki dawały się ciężkie plecaki. Z pomocą w torowaniu przyszli jednak Pierrick i Valerie, których wtedy jednak jeszcze nie poznaliśmy ;) Po mozolnym podłażeniu dostaliśmy się wreszcie na Pik Razdelnej (6149 m npm) i zeszliśmy 100 metrów niżej w kierunku Lenina, by rozbić się na przełęczy. Znowuż okopanie namiotu zajęło sporo czasu. Były z nami jeszcze dwie ekipy, ale obie zamierzały zostać jedynie na noc i rano wracać do Dwójki. Nas na taki luksus stać nie było. Wiedzieliśmy, że kończy nam się jedzenie i benzyna. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że sytuacja wyglądała dużo gorzej. Benzyny mieliśmy na oko na trzy garnki wody (jakieś 4,5 litra) a żarcia na jeden posiłek – który trzeba jednak przygotować w oparciu o wrzącą wodę :/ Postanowiliśmy, że tego dnia nie stać nas na luksus jedzenia oraz iż eśli tylko pogoda pozwoli, to kolejnego dnia ruszamy na szczyt w akcie desperacji i rozpaczy, licząc się z tym, że szanse są nikłe. Niestety przez całą noc pogoda była fatalna i nic nie zwiastowało poprawy. Gdy jednak zrobiło się jasno postanowiliśmy ruszyć. Szans na wejście nie było już żadnych, ale gdzieś tam naiwna iskierka nadziei oraz świadomość, że zaszło się tak daleko, nie pozwalają odpuścić bez podjęcia ostatniej próby. Ruszamy! Jest diabelnie ciężko. Dotychczas cały mój sprzęt sprawdzał się w 100%, zawsze było mi wystarczająco ciepło, ale tym razem jest kiepsko. Idziemy granią, wieje silny wiatr a poza tym jest bardzo mroźnie, niebo bezchmurne. Po jakimś czasie robi się coraz bardziej nieprzyjemnie, gdyż zaczynam tracić czucie w palcach – staram się nimi ruszać, ale niewiele to daje… Chwilę walczę ze sobą, ale podejmuję decyzję – wracam do namiotu. Góra nie ucieknie. Krzychu mówi, że da jeszcze radę i postanawia ruszyć, jak mi się tylko wydaje do najbliższego szczytu – jakieś 45minut podejścia w górę. W rzeczywistości Kristofer postanowił bić na samego Lenina. Jednak i on nie ma szczęścia – wkrótce zjeżdża ok. 10 metrów z lawiną i również postanawia odpuścić. Gdy wraca do namiotu jest cały przemarznięty – podczas gdy ja siedzę w cienkiej bluzie i na gołe stopy, on nie zdejmując kurtki puchowej pakuje się do śpiwora (co chyba nie jest najszybszym sposobem rozgrzania się, ale w stanie zmęczenia człowiek nie jest do końca racjonalny ;) ). Po dwóch godzinach, gdy Krzychu dochodzi do siebie, postanawiamy wracać do Dwójki. Zdążyły się już pojawić chmury, co powoduje, że widoczność nie jest zbyt duża. Staramy się iść środkiem grani, mając świadomość nawisów śnieżnych od strony południowej. Śnieg pod postacią paskudnego puchu strasznie utrudnia życia – zapadamy się po pas. Dobrze jednak, że schodzimy a nie sadzimy w górę. Po jakimś czasie docieramy do Dwójki. Wzbudzamy tutaj niemałą sensację, bo jesteśmy pierwszymi, którzy tego roku zdecydowali się na atak (choć i tak wiadomo, jaki to był atak ;) ) i byli tak wysoko (w moim przypadku jakieś 6250m i 6350m w przypadku Krzycha). Otacza nas wianuszek wspinaczy, łaknących jakichkolwiek wieści z góry: Jak tam jest? Jak pogoda? Jak warunki śniegowe? No, nasze ego zostało podbudowane!! :P Dwójka w tym czasie przypomina już huczące miasteczko – namiotów jest naprawdę sporo! Są dwie polskie ekipy, w tym X-Team, czyli ludzie z którymi mieliśmy wchodzić razem, a którzy nie dotarli na czas do Kirgistanu ;) Bardzo fajna wiara, niestety nie znam na chwilę obecną jeszcze szczegółów ich pobytu na Piku, gdyż nie wrócili do Polski, ale z tego, co mi wiadomo dwie osoby weszły na szczyt!! Gratulacje!!

Następnego dnia zaczynamy niespiesznie się pakować. Zwinięcie namiotu okazuje się jednak nie lada sztuką. Pożyczony od Pawła Marabut przymarzł na amen do podłoża oraz kamieni, którymi obtoczyliśmy fartuchy. Po godzinie rąbania czekanami udaje nam się wykuć fartuchy od trzech boków namiotu. Robota to nielekka, bo człowiek szybciutko dostaje zadyszki na tej wysokości, w rękawicach robi się niewygodnie, bez rękawic – paluchy szybko przemarzają :/ Po pewnym czasie decydujemy się na desperacki krok – jeden fartuch znajdzie swoje wieczne miejsce spoczynku w śniegach Bogo-Lenina. Odrąbujemy czekanami przymarznięty fartuch, zwijamy namiot i ruszamy w dół. Początkowo próbujemy na linie, ale ciągłe patrzenie pod stopy, żeby rakami nie poranić liny jest zbyt wyczerpujące. Postanawiamy wiązać się na szczeliny lub przekraczać je na „Polozwierza”. Po niecałej godzince docieramy do podwójnej szczeliny. Plan jest taki: przerzucamy kije i plecaki przez najbliższą szczelinę, skaczemy i przerzucamy sprzęt dalej, no i skaczemy ponownie. Niestety, jak to czasami z planami bywa, nie zawsze rzeczywistość się im podporządkowuje. Przerzucam więc kijki, przerzucam plecak, a ten zamiast się zatrzymać powolnie toczy się w dół i… znika w kolejnej szczelinie. Moja mina musiała być wtedy nietęga, bo Doktorantus wybucha gromkim śmiechem. Mi, jak się można łatwo domyśleć, do śmiechu nie jest :P Szybko skaczę przez pierwszą szczelinę, zaglądam do kolejnej i oddycham z ulgą – plecak wpadł na jakieś 3 metry. Jak się złamię w pasie i wsunę do szczeliny, to wyjmę plecak czekanem. W tym czasie podchodzi do nas chłopak, pozdrawiając nas „Witam rodaków!”. Zgadujemy, że rozpoznał nas po swojskich „kur…”, „ja pier…” i „ch…”. Odpowiada, że skok przez szczelinę, zamiast normalnego przechodzenia na linie, zdradził nasze pochodzenie jeszcze szybciej :P Sebastian, bo tak chłopak ma na imię, okazało się że jest doświadczonym wspinaczem i przy okazji naszym niedoszłym kompanem z X-Teamu. Szybko oferuje pomoc, przewlekam taśmę przez jego uprząż, blokuję się w śniegu rakami a on spuszcza się głową w dół szczeliny, by za chwile wygramolić się z moim kochanym plecaczkiem :D Spędzamy jakąś małą godzinkę na miłych pogawędkach, lecz trzeba ruszać dalej. Po drodze spotykamy jeszcze dwie ekipy z Polski – generalnie chyba 30% wszystkich osób na Leninie to Polacy!! Dalsze schodzenie umilamy sobie dupozjazdami, co wydatnie podkręca nasze tempo. Ostatni odcinek idziemy na lotnej, bo szczelin się sporo wytopiło od czasu, gdy opuszczaliśmy Jedynkę. Po dotarciu fundujemy sobie obiadek w obozie oraz piwko!!! Cóż to był za smak. Nie możemy jednak długo zasnąć, rozpamiętując naszą nieudaną próbę pokazania Bogo-Leninowi, kto tu rządzi!

Kolejnego dnia uderzamy do base camp’u. Droga jest daleka, ale zlatuje bardzo szybko. Gdy dochodzimy do Przełęczy Podróżników następuje czas spotkań. Najpierw Brazylijczycy, którzy zacięli zęby i po odpoczynku w bazie, postanowili
po raz ostatni spróbować skopać Lenina! Strasznie mi wtedy zaimponowali wolą walki i szczerze mówiąc nikomu tak nie życzyłem pierwszego wejścia na szczyt w tym roku (do tego czasu Pik ciągle pozostawał nie zdobyty), jak właśnie im. Jako pierwsi dotarli wcześniej do Trójki, im należał się też sam szczyt. Niestety nie wiem, czy im się w końcu udało. Po chwili spotkaliśmy się z Hiszpanami, z którymi razem lecieliśmy na Polanę Ługową, a którzy również po raz drugi próbowali szczęścia. Na przełęczy poznaliśmy też Valerie i Pierricka a właściwie to tylko Valerie, z którymi mieliśmy spędzić dwa kolejne dni, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.

Po dotarciu do Polany Ługowej udaliśmy się do obozu Pamir Expeditions, w którym mieliśmy pozostawioną część naszych rzeczy. Przyjęto nas tam po królewsku, podejmując pysznym obiadkiem (10 USD) i darmową herbatą z niekończącą się dolewką! Opiekunowie tegoż obozu: Jura wraz ze swą rodziną oraz pracownikami, to przemili ludzie, którzy sporo nam pomogli a ponadto sprawili, że nasz pobyt w bazie był bardzo sympatyczny. No, ale co się dziwić? Wszyscy są Taszkentczykami!! :D Zdecydowaliśmy się również udać do bani (5 USD – czas nielimitowany), celem wyprania i wykąpania oraz popicia piwka!! :) Wydostanie się z Achik Tashu okazał
o się niemożliwe tego dnia ze względu na brak transportu, dlatego spędziliśmy noc w bazie.

Następnego dnia ruszyliśmy Kamazem do Oszu. Na pokładzie byli już Valerie i Pierrick. Przesympatyczne młode małżeństwo, które podróżuje dookoła świata, z tymże nie jest to zwykłe podróżowanie. Ich celem jest zdobywanie różnych szczytów o drodze. Zainteresowanych odsyłam na ich stronę oraz Picasę.

Podróż do Osz zajęła sporo czasu, szczególnie jeśli zestawi się to z wynikiem jaki osiągnęliśmy lecąc z Osz do Achik Tashu. ;) Wynika to z faktu, iż droga wiedzie przez wysokie góry (m.in. przełęcz na 3500 m npm), droga jest w stanie opłakanym a do tego na wielu kilometrach trwają prace budowlane. W Osz zamieszkaliśmy na kwaterze prywatnej (dla zainteresowanych podaję skany wizytówek naszych gospodarzy: na początku Pana, któremu bulderowaliśmy ZiŁ-a w drodze na Pik a następnie Panią, u której nocleg załatwili Valerie z Pierrickiem. Oba miejsca gorąco polecam, w obu przypadkach gospodarze załatwiają transport pod Pik Lenina.

W Osz zwiedziliśmy sobie pobieżnie bazar, nadrobiliśmy straty w odpowiednim nasyceniu organizmu chmielem, podjedliśmy i zorganizowaliśmy sobie transport do Biszkeku na kolejny dzień. Cały kolejny dzionek spędziliśmy w samochodzie, by około 22 dotrzeć do stolicy Kirgistanu, ale to już zupełnie inna historia :P

Boże, ale elaborat wyszedł :P



4 komentarze:

  1. http://img43.imageshack.us/img43/9467/img5120.jpg

    Tak wygląda jablona po imprezie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. hahaha:D nawet polar jakby zmienił krój... ten asymetryczny zamek;))

    OdpowiedzUsuń
  3. no tego szczegółu nawet nie dostrzgłem ;)

    OdpowiedzUsuń