Tytuł nie jest bez sensu, jak może się na pierwyj wzgljad wydawać… Duszanbe bowiem po tadżycku oznacza „poniedziałek”. Ładnie? Mnie się podobywa!
Jak już wnikliwi czytelnicy zapewne zdążyli się zorientować, na podstawie treści poprzedniego postu, udało mi się, dzięki uprzejmości szefa, wybrać do Tadżykistanu. Wyjazd był związany z przybyciem dwóch polskich delegacji: z Ministerstwa Gospodarki i Ministerstwa Spraw Zagranicznych do Duszanbe. Celem pierwszej delegacji na czele z ministrem M. Korolcem było podpisanie umowy o współpracy gospodarczej oraz organizacja spotkań przedstawicieli polskiego biznesu z potencjalnymi tadżyckimi partnerami. Podstawowym celem wizyty drugiej delegacji, której przewodził minister A. Kremer, było podpisanie protokołu wykonawczego do umowy o współpracy kulturalnej między RP a RT. Koordynacją obu wizyt oraz organizacją drugiej zajęła się Ambasada (pierwszą organizował Wydział Promocji, Handlu i Inwestycji Ambasady (który jednak podlega jej tylko nominalnie)).
Ostatnie dni przed wyjazdem przebiegały w Ambasadzie pod dyktando zbliżającej się wizyty. Sebastian, I sekretarz udał się od Duszanbe organizować pobyt delegacji min. Kremera na miejscu. Nadto odbyło się spotkanie tzw. HoMsów czyli szefów ambasad państw unijnych. W Taszkencie 10 państw unijnych ma swe placówki: Bułgaria, Czechy, Francja, Łotwa, Niemcy, Polska, Rumunia, Słowacja, Wielka Brytania, Włochy. Spotkania te organizuje oczywiście państwo, które przewodniczy Unii w danym momencie. Jak wynika z powyższego, Szwecja nie ma swej ambasady w Uzbekistanie, a to ona dzierży przewodnictwo w Unii w drugiej połowie 2009r. W takich przypadkach prezydencja lokalna przechodzi na inne państwo – w tym wypadku na Polskę. W spotkanie również wzięła udział ma skromna osoba, w charakterze jeszcze bardziej skromnego żywego notatnika :P
W związku z faktem, iż zwolniło się tymczasowo mieszkanie kurierskie, przeniosłem się tam z rezydencji na 4 noce (mieszkam obecnie z powrotem w rezydencji). Mieszkanko jest całkiem fajne, jedynym problemem było wyłączone ogrzewanie a noce zaczynają być już chłodnawe. W schowku pod siedzeniem znalazłem trzy gazety: „Przekrój", „Politykę” oraz „Newsweeka” z końca sierpnia br. Nie ma jak to oddać się lekturze przeterminowanej prasy. W pracy w wolnych chwilach oddaję się temu samemu (oddając się lekturze „Niezawisymoj Gaziety” z lata). Ponadto pani Ania użyczyła mi… Aha, muszę wprowadzić nową osobę dramatu, bo poza Martyną i Olgą, to nikt nie będzie pewnie wiedział o kogo chodzi :) Pani Ania to małżonka pana Radcy, która przeleciała do Taszkentu jakieś trzy tygodnie temu. Tak więc pani Ania użyczyła mi relację Ferdynanda Goetla pt. „Przez płonący Wschód” z jego próby wydostania się z sowieckiego Turkiestanu poprzez Iran, Pakistan i Indie do nowopowstałej po I wojnie światowej Polski. Książka dostarcza mnóstwa ciekawych obserwacji i trafnych analiz komunizmu (szczególnie w początkowej fazie jego instalacji) oraz brytyjskiego wariantu kolonializmu. Polecam wszystkim, którzy nie czytali!
Po przydługawym wstępie przejdźmy do meritum, a więc wyjazdu do Duszanbe. Z Taszkentu wyjechaliśmy w niedzielę, 1 listopada w składzie 4-osobowym: pan Radca, pani Ania, Sławik-kierowca oraz ja. Trasa liczy blisko tysiąc kilometrów a stan dróg miejscami pozostawia wiele do życzenia. Zgodnie z planem odwiedziliśmy po drodze polskie cmentarze, na których pochowani są ci, którzy wraz z Armią gen. Andersa próbowali, lecz nie udało im się wyrwać z nieludzkiej ziemi w 1942 roku. Cmentarzy takich jest na terytorium Uzbekistanu aż jedenaście. Jako pierwszy odwiedziliśmy cmentarz w Szachrisabz, na którym spoczywa 256 Polaków. Pośród pochowanych w masowych grobach znajdują się kobiety i mężczyźni, dzieci, dorośli i starcy. Cmentarz nie zajmuje dużej powierzchni. Poza pamiątkowym obeliskiem, znajduje się tam tablica z nazwiskami pogrzebanych oraz kilka symbolicznych nagrobków. Poza tym przy ścieżce są krzewy różane, które zgodnie ze słowami pani Ani wyglądają przepięknie wiosną. Jak się okazało cmentarz ma swojego opiekuna – mieszkającego nieopodal Uzbeka, który przybył, jak tylko spostrzegł, iż ktoś nawiedził cmentarz. Nie byliśmy zresztą pierwsi tego dnia – na cmentarzu zastaliśmy złożone świeże kwiaty oraz zapalone świece – kilka godzin przed nami cmentarz odwiedzili przedstawiciele Polonii samarkandzkiej oraz polscy księża z Samarkandy. Pan Radca również złożył wieniec od Ambasady, a ponadto zapaliliśmy kilka zniczy. Położony na południowy-zachód od Szachrisabz, Guzar był drugim miejscem pochówku Polaków, na naszej trasie. Jest to jednocześnie największy cmentarz polski w Uzbekistanie – spoczywają tam szczątki 663 osób. Cmentarz zajmuje sporą powierzchnię – groby również mają charakter symbolicznych i są ułożone w kilkudziesięciu długich równoległych rzędach ziemnych wałów zwieńczonych z obu stron krzyżami. W centrum znajduje się pamiątkowy pomnik a przy wiodącej do niego od wejścia ścieżce umieszczone są tablice z nazwiskami pochowanych. Przy bramie wejściowej znaleźliśmy vlepkę Rajdu Szlakiem gen. Andersa. Na cmentarzu pod obeliskiem odnaleźliśmy kilka starych zniczy, przywiezionych z Polski. Tutaj również złożyliśmy wieniec oraz zapaliliśmy znicze. Ze względu na silny wiatr ze zniczami szło nam bardzo ciężko. Na szczęście mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych, na czele z uzbeckim opiekunem cmentarza. W sumie rozstawienie lampek zajęło nam blisko godzinę, lecz efekt był bardzo wzruszający – wyjeżdżaliśmy, gdy zapadał zmrok a cmentarz był rozświetlony zniczami! Namiastka polskiego 1 listopada w Uzbekistanie (ba, może nawet było lepiej, bo „nasze” znicze były woskowe, kopcące i otwarte – jak za dawnych, dobrych lat, a nie, zamknięte i olejowe, jakie ze względów praktycznych kosztem swego rodzaju magicznej atmosfery składa się na grobach dziś).
Najciekawszy przyrodniczo odcinek trasy – przez pustynne wzgórza południowego Uzbekistanu pokonaliśmy już po ciemku. Przekroczenie śpiącej granicy uzbecko-tadżyckiej zajęło nam blisko godzinę, przy czy Tadżykom było szczególnie trudno pracować, albowiem byli pozbawieni prądu. Ten pojawił się dopiero w Duszanbe. Okazało się, że hotel, który miał się stać naszą siedzibą na najbliższy tydzień sąsiaduje z budynkiem tadżyckiego instytutu geologii, który było nam dane poznać dość dokładnie w sierpniu podczas prób zdobycia pozwolenia na wywóz ziemi :) Miejscówka bardzo fajna i komfortowa, zresztą dla mnie, jako namiociarza, każdy hotel jest luksusem ;)
Duszanbe uwiodło mnie od samego początku. Niesamowicie klimatyczne miasto. Nie jest to żadna metropolia, ale ma całkowicie miejski charakter. Nie przytłacza ogromem budynków, czy potężnymi magistralami drogowymi. Nie można nazwać go nazwać schludnym, lecz jednak robi wrażenie bardzo przytulnego i bezpiecznego. Ponadto, jeśli nazywałem Taszkent zielonym miastem, to Duszanbe jest „przezielone”! Mnóstwo drzew, sporo parków… Najważniejsze budynki, będące m.in. siedzibami ministerstw zlokalizowane są przy ulicy Rudaki. Nie są to żadne wielkie nowoczesne gmaszyska czy budowle w stylu przysadzistego socrealu – to raczej dwu-, trzy-, czterokondygnacyjne klasycystyczne „pałacyki”. Bardzo smaczne to to :)
Poniedziałek był dniem przygotowań nadchodzących wizyt. Ponadto z Chodżentu przyleciał Sebastian. Dzięki niemu udało mi się wieczorem wyjść na miasto i spotkać grupę miejscowych Polaków, którzy różnymi kolejami losu znaleźli się w Duszanbe: Magdę – wolontariuszkę z Save the Children i Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (polecam blog Magdy), Jerzego – ewaluatora projektów z MSZ, Sebastiana – z EBOiR oraz Simona ps. Jaruzelski :P – reżysera z USA, który kręcił dokument o tadżyckich gastarbeiterach. Wesoła ekipa :) Ponadto spotkaliśmy się w gruzińskiej knajpce – Georgii, gdzie można zamówić sobie piwko Natakhtari (nie ma niestety Kazbegi) i inne napitki gruzińskiej proweniencji. BTW – w Duszanbe jest dodatkowo restauracja gruzińska – Tyflis – serwują przepyszne żarełko! Do hotelu, celem lepszego poznania miasta, postanowiłem wrócić na pieszo. Spacer ten jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że centrum Duszanbe nie zajmuje zbyt dużej przestrzeni i faktycznie do wszystkich ważniejszych atrakcji można dotrzeć "z buta" w przeciągu kilku-kilkunastu minut. Duży atut! :)
We wtorek w nocy przybyła delegacja z MG, nie była to jednak „nasza” delegacja, stąd i ten dzień upłynął przede wszystkim na przygotowaniach do wizyty min. Kremera. Ja oczywiście pozostawałem w dalekich, strategicznych odwodach ;) , kryjąc się w samochodzie, podczas gdy pan Radca i Sebastian zajmowali się swymi obowiązkami. Popołudnie spędziliśmy na poszukiwaniach restauracji, w której mogłoby się odbyć spotkanie Ministra z zaproszonymi tadżyckimi politykami. Miałem więc okazję zobaczyć chyba wszystkie gastronomiczne przybytki Duszanbe :P Wieczorem udaliśmy się na piwko z polską grupą do małego, acz sympatycznego pubu, acz sympatycznego pubu, w którym na plazmowym ekranie wyświetlano Vivę Polskę. Okazało się, że Viva Polska oraz 4fun.tv, to dwa najpopularniejsze kanały muzyczne w Tadżykistanie. I faktycznie – nawet w hotelu mogłem oglądać sobie Misia Push-upka. Tak to Tadżycy mają okazję zapoznać się z dokonaniami polskiej popularnej sceny muzycznej (pewnie orientują się w niej lepiej ode mnie :P ) oraz kluczowymi dokonaniami polskiej animacji na przestrzeni ostatnich kilku lat (niech żyje GIT Produkcja oraz Z.F. Skurcz! :P ) Do naszej grupy dołączyli jeszcze: Ania – aplikantka z MSZ, która właśnie rozpoczęła staż w Ambasadzie w Taszkencie oraz Konrad z MSZ, który przybył z delegacją MG. Okazało się, że pub musi być jednak o 22 lub 23 (nie pamiętam, która była :P ) zamknięty, gdyż tego wymaga jego koncesja na działalność. Kelnerzy byli faktycznie zdeterminowani, by zamknąć zakład o czasie i z niejakim przerażeniem obserwowali nasze chęci złożenia kolejnych zamówień. Po kilku upomnienio-prośbach opuściliśmy lokal. Większość towarzystwa czekało kolejnego dnia sporo pracy w związku przylotem kolejnej delacji. Wyjątkiem na tym tle byłem oczywiście ja oraz Magda. Udaliśmy się więc na dalsze zwiedzanie miasta, w asyście tadżyckiego winka. Niestety nie udało się kupić odpowiednika produktów WinKonu czy Ostrovina ;) Magda opowiedziała mi o trzęsieniu ziemi, jakie miała okazję przeżyć niedawno – było na tyle silne, że talerze wypadały z szafek! Trzeba zaznaczyć, że Magda mieszkała wówczas na 7. piętrze. Wspominam o tym, żeby nadmienić, iż mnie udało się już przetrwać conajmniej dwa trzęsienia ziemi w Taszkencie na przestrzeni mojego ostatniego pobytu… Oba najspokojniej przespałem… :/ Może to głupie, ale bardzo bym chciał przeżyć takie wyraźnie odczuwalne, lecz całkowicie bezpieczne trzęsienie ziemi. Lubię czuć potęgę naszej matuszki Ziemi ;)
Środa rano rozpoczęła się ciekawie. Podczas gdy jedliśmy śniadanie, do sali restauracyjnej wszedł minister i… dosiadł się do naszego tj. Sławika i mojego stolika. Zainteresował się nawet, co studiuję, czym się zajmujemy na studiach a nawet grzecznościowo spytał, co sądzę o kierunkach, w jakich powinny się rozwijać polsko-tadżyckie stosunki gospodarcze :P Nice ;) Minister zgodził się także na moje uczestnictwo w dwóch punktach programu pobytu jego delegacji, a mianowicie na obecność przy podpisaniu polsko-tadżyckiego protokołu wykonawczego do umowy o współpracy kulturalnej i na wyjazd do Gissaru. Około 14 zawinąłem więc się do Ministerstwa Kultury, gdzie podpisywany był protokół. Uroczystości podobne do tej oczywiście każdy z nas widział setki razy w telewizji, ale bardzo ciekawe było zobaczyć ją na żywo. Szczególnie zaś to, co się odbywa przed samym podpisaniem, czyli kurtuazyjną wymianę zdań, ocenę dotychczasowej współpracy oraz propozycje zgłaszane przez samych ministrów. Po złożeniu podpisów nastąpiła wymiana prezentów oraz krótka konferencja prasowa a następnie cała nasza delegacja ruszyła do Gissaru.
O Gissarze pisałem w poście o Tadżykistanie. Na miejscu ministra przywitał tadżycki zespół ludowy składający się z sekcji instrumentów perkusyjnych oraz dętych: długiej trąby oraz małej fujarki, a także miejscowe dziewoje z chlebem i solą. Zwiedziliśmy dawną basmacką twierdzę, medresę, znajdujące się w niej muzeum oraz meczet. Po powrocie do Duszanbe zajechaliśmy jeszcze na spowity w ciemnościach na skutek braku elektryczności Zielony Bazar. Bardzo klimatycznie wyglądały stosy orzeszków, suszonych owoców i świńskich półtuszy oświetlane wyłącznie płomieniem świec. Wieczorem nasza polska komanda spotkała się w nastrojowym rosyjskim pubie – urządzonym z pomysłem i dowcipem. Szczególnie toalety były przystrojone w sposób, który groził wybuchem śmiechu mogącym skutkować… no wiadomo czym… Wynikało to z zabawnych, prawdziwych i stylizowanych propagandowych radzieckich plakatów. W knajpce dołączyli do nas Rustam i jego młodszy brat – Tadżycy, którzy studiowali w Polsce na Politechnice Śląskiej. Bardzo fajni faceci! Sporo można było się od nich dowiedzieć o realiach życia w Tadżykistanie, ale także interesujące było zapoznać się z ich oceną rozmaitych wydarzeń w Polsce, gdyż są doskonale zorientowani, co jest grane w naszym polskim kociołku! Poza tym zawsze wesoło jest posłuchać historii obcokrajowców z czasów studenckich spędzonych w PL :D
Czwartek był zasadniczo dniem odpoczynku. Od rana wybraliśmy się do Muzeum Narodowego, które bardzo mi się spodobało podczas sierpniowej wizyty, głównie ze względu na trwający w nim klimat poprzedniej epoki, lecz z elementami nowoczesności. Jeśli „inglisz panimajesz”, to dostaniesz elektronicznego przewodnika i w kilkudziesięciu punktach możesz wysłuchać wcale nienudnych opisów eksponatów a nawet małych instalacji. Są też kwiatuszki w postaci socrealistycznego malarstwa na ścianach, ciekawego działu o II wojnie światowej (niezłe plakaty – w tym sporo szerzej nieznanych, mówiących o wkładzie republik środkowoazjatyckich w zwycięstwo na Niemcami), kącika uwielbienia dla obecnego prezydenta oraz wystawki wytwórczości rolnictwa i przemysłu Tadżykistanu na czele z aluminiowymi, grubo-odlewanymi garami oraz parą dżinsów. Wunderbar! Popołudniu natomiast pojechaliśmy do Nureka. Udało nam się przedostać kilkadziesiąt metrów dalej niż w sierpniu i w całej okazałości zobaczyliśmy zaporę, choć wejść na jej szczyt nam nie zezwolono. Znaleźliśmy się jednak tuż nad potężną stacją transformatorową a ponad nami biegły kable wysokiego napięcia. Od elektryczności aż kotłowało się w powietrzu: nie dość, że można było usłyszeć wyraźnie brzęczenie elektronów w obwodach, to po dotknięciu okalającej teren hydroelektrowni metalowej siatki okazało się, że indukował się w niej wyczuwalny przez skórę prąd elektryczny – pi razy drzwi – ok. 30-40V. Niestety z kanałów spustowych nie odprowadzono dużych ilości wody i nie powstawał, jak w sierpniu, potężny wodotrysk i chmura aerozolu. I co jeszcze ważne: udało się ustalić przeznaczenie ustawionego na postumencie „łunochoda” :P Jest to maszyna do robienia nawiertów w skale przy drążeniu tuneli. Do Duszanbe wróciliśmy już po zmroku a dzień, który miał zakończyć się dyskoteką, został ukoronowany opcją studencką, czyli dawaj na prirodu z „winkiem z Żabki” ;) Opcja tańsza, zdrowsza i sympatyczniejsza :D
Kolejnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną. Naszym celem była Samarkanda. Droga była długa i nie obeszło się bez komplikacji. Sporo czasu zeszło na granicy. Odcinek, który poprzednio pokonywaliśmy po zmierzchu tym razem ukazał nam się w pełnej krasie. Mi się najbardziej podobał potężny kombinat hutnictwa aluminiowego w Tursunzadzie (miodzio dla koneserów :P ) oraz droga przez pustynne wzgórza w Uzbekistanie w okolicach Bojsun. Po dotarciu do naszego celu, udaliśmy się na zaplanowane spotkanie z Polonią. Było bardzo sympatycznie, mimo dużego już zmęczenia. Następnego dnia przed południem zwiedziliśmy Samarkandę i popołudniem ruszyliśmy do Taszkentu, w którym znaleźliśmy się pod wieczór. I to by było na tyle…
Jeszcze na koniec z dedykacją dla duszanbińskich taksówkarzy:
Инфинити & D.I.P Project - Где Ты
W związku z faktem, iż zwolniło się tymczasowo mieszkanie kurierskie, przeniosłem się tam z rezydencji na 4 noce (mieszkam obecnie z powrotem w rezydencji). Mieszkanko jest całkiem fajne, jedynym problemem było wyłączone ogrzewanie a noce zaczynają być już chłodnawe. W schowku pod siedzeniem znalazłem trzy gazety: „Przekrój", „Politykę” oraz „Newsweeka” z końca sierpnia br. Nie ma jak to oddać się lekturze przeterminowanej prasy. W pracy w wolnych chwilach oddaję się temu samemu (oddając się lekturze „Niezawisymoj Gaziety” z lata). Ponadto pani Ania użyczyła mi… Aha, muszę wprowadzić nową osobę dramatu, bo poza Martyną i Olgą, to nikt nie będzie pewnie wiedział o kogo chodzi :) Pani Ania to małżonka pana Radcy, która przeleciała do Taszkentu jakieś trzy tygodnie temu. Tak więc pani Ania użyczyła mi relację Ferdynanda Goetla pt. „Przez płonący Wschód” z jego próby wydostania się z sowieckiego Turkiestanu poprzez Iran, Pakistan i Indie do nowopowstałej po I wojnie światowej Polski. Książka dostarcza mnóstwa ciekawych obserwacji i trafnych analiz komunizmu (szczególnie w początkowej fazie jego instalacji) oraz brytyjskiego wariantu kolonializmu. Polecam wszystkim, którzy nie czytali!
Po przydługawym wstępie przejdźmy do meritum, a więc wyjazdu do Duszanbe. Z Taszkentu wyjechaliśmy w niedzielę, 1 listopada w składzie 4-osobowym: pan Radca, pani Ania, Sławik-kierowca oraz ja. Trasa liczy blisko tysiąc kilometrów a stan dróg miejscami pozostawia wiele do życzenia. Zgodnie z planem odwiedziliśmy po drodze polskie cmentarze, na których pochowani są ci, którzy wraz z Armią gen. Andersa próbowali, lecz nie udało im się wyrwać z nieludzkiej ziemi w 1942 roku. Cmentarzy takich jest na terytorium Uzbekistanu aż jedenaście. Jako pierwszy odwiedziliśmy cmentarz w Szachrisabz, na którym spoczywa 256 Polaków. Pośród pochowanych w masowych grobach znajdują się kobiety i mężczyźni, dzieci, dorośli i starcy. Cmentarz nie zajmuje dużej powierzchni. Poza pamiątkowym obeliskiem, znajduje się tam tablica z nazwiskami pogrzebanych oraz kilka symbolicznych nagrobków. Poza tym przy ścieżce są krzewy różane, które zgodnie ze słowami pani Ani wyglądają przepięknie wiosną. Jak się okazało cmentarz ma swojego opiekuna – mieszkającego nieopodal Uzbeka, który przybył, jak tylko spostrzegł, iż ktoś nawiedził cmentarz. Nie byliśmy zresztą pierwsi tego dnia – na cmentarzu zastaliśmy złożone świeże kwiaty oraz zapalone świece – kilka godzin przed nami cmentarz odwiedzili przedstawiciele Polonii samarkandzkiej oraz polscy księża z Samarkandy. Pan Radca również złożył wieniec od Ambasady, a ponadto zapaliliśmy kilka zniczy. Położony na południowy-zachód od Szachrisabz, Guzar był drugim miejscem pochówku Polaków, na naszej trasie. Jest to jednocześnie największy cmentarz polski w Uzbekistanie – spoczywają tam szczątki 663 osób. Cmentarz zajmuje sporą powierzchnię – groby również mają charakter symbolicznych i są ułożone w kilkudziesięciu długich równoległych rzędach ziemnych wałów zwieńczonych z obu stron krzyżami. W centrum znajduje się pamiątkowy pomnik a przy wiodącej do niego od wejścia ścieżce umieszczone są tablice z nazwiskami pochowanych. Przy bramie wejściowej znaleźliśmy vlepkę Rajdu Szlakiem gen. Andersa. Na cmentarzu pod obeliskiem odnaleźliśmy kilka starych zniczy, przywiezionych z Polski. Tutaj również złożyliśmy wieniec oraz zapaliliśmy znicze. Ze względu na silny wiatr ze zniczami szło nam bardzo ciężko. Na szczęście mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych, na czele z uzbeckim opiekunem cmentarza. W sumie rozstawienie lampek zajęło nam blisko godzinę, lecz efekt był bardzo wzruszający – wyjeżdżaliśmy, gdy zapadał zmrok a cmentarz był rozświetlony zniczami! Namiastka polskiego 1 listopada w Uzbekistanie (ba, może nawet było lepiej, bo „nasze” znicze były woskowe, kopcące i otwarte – jak za dawnych, dobrych lat, a nie, zamknięte i olejowe, jakie ze względów praktycznych kosztem swego rodzaju magicznej atmosfery składa się na grobach dziś).
Najciekawszy przyrodniczo odcinek trasy – przez pustynne wzgórza południowego Uzbekistanu pokonaliśmy już po ciemku. Przekroczenie śpiącej granicy uzbecko-tadżyckiej zajęło nam blisko godzinę, przy czy Tadżykom było szczególnie trudno pracować, albowiem byli pozbawieni prądu. Ten pojawił się dopiero w Duszanbe. Okazało się, że hotel, który miał się stać naszą siedzibą na najbliższy tydzień sąsiaduje z budynkiem tadżyckiego instytutu geologii, który było nam dane poznać dość dokładnie w sierpniu podczas prób zdobycia pozwolenia na wywóz ziemi :) Miejscówka bardzo fajna i komfortowa, zresztą dla mnie, jako namiociarza, każdy hotel jest luksusem ;)
Duszanbe uwiodło mnie od samego początku. Niesamowicie klimatyczne miasto. Nie jest to żadna metropolia, ale ma całkowicie miejski charakter. Nie przytłacza ogromem budynków, czy potężnymi magistralami drogowymi. Nie można nazwać go nazwać schludnym, lecz jednak robi wrażenie bardzo przytulnego i bezpiecznego. Ponadto, jeśli nazywałem Taszkent zielonym miastem, to Duszanbe jest „przezielone”! Mnóstwo drzew, sporo parków… Najważniejsze budynki, będące m.in. siedzibami ministerstw zlokalizowane są przy ulicy Rudaki. Nie są to żadne wielkie nowoczesne gmaszyska czy budowle w stylu przysadzistego socrealu – to raczej dwu-, trzy-, czterokondygnacyjne klasycystyczne „pałacyki”. Bardzo smaczne to to :)
Poniedziałek był dniem przygotowań nadchodzących wizyt. Ponadto z Chodżentu przyleciał Sebastian. Dzięki niemu udało mi się wieczorem wyjść na miasto i spotkać grupę miejscowych Polaków, którzy różnymi kolejami losu znaleźli się w Duszanbe: Magdę – wolontariuszkę z Save the Children i Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (polecam blog Magdy), Jerzego – ewaluatora projektów z MSZ, Sebastiana – z EBOiR oraz Simona ps. Jaruzelski :P – reżysera z USA, który kręcił dokument o tadżyckich gastarbeiterach. Wesoła ekipa :) Ponadto spotkaliśmy się w gruzińskiej knajpce – Georgii, gdzie można zamówić sobie piwko Natakhtari (nie ma niestety Kazbegi) i inne napitki gruzińskiej proweniencji. BTW – w Duszanbe jest dodatkowo restauracja gruzińska – Tyflis – serwują przepyszne żarełko! Do hotelu, celem lepszego poznania miasta, postanowiłem wrócić na pieszo. Spacer ten jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że centrum Duszanbe nie zajmuje zbyt dużej przestrzeni i faktycznie do wszystkich ważniejszych atrakcji można dotrzeć "z buta" w przeciągu kilku-kilkunastu minut. Duży atut! :)
We wtorek w nocy przybyła delegacja z MG, nie była to jednak „nasza” delegacja, stąd i ten dzień upłynął przede wszystkim na przygotowaniach do wizyty min. Kremera. Ja oczywiście pozostawałem w dalekich, strategicznych odwodach ;) , kryjąc się w samochodzie, podczas gdy pan Radca i Sebastian zajmowali się swymi obowiązkami. Popołudnie spędziliśmy na poszukiwaniach restauracji, w której mogłoby się odbyć spotkanie Ministra z zaproszonymi tadżyckimi politykami. Miałem więc okazję zobaczyć chyba wszystkie gastronomiczne przybytki Duszanbe :P Wieczorem udaliśmy się na piwko z polską grupą do małego, acz sympatycznego pubu, acz sympatycznego pubu, w którym na plazmowym ekranie wyświetlano Vivę Polskę. Okazało się, że Viva Polska oraz 4fun.tv, to dwa najpopularniejsze kanały muzyczne w Tadżykistanie. I faktycznie – nawet w hotelu mogłem oglądać sobie Misia Push-upka. Tak to Tadżycy mają okazję zapoznać się z dokonaniami polskiej popularnej sceny muzycznej (pewnie orientują się w niej lepiej ode mnie :P ) oraz kluczowymi dokonaniami polskiej animacji na przestrzeni ostatnich kilku lat (niech żyje GIT Produkcja oraz Z.F. Skurcz! :P ) Do naszej grupy dołączyli jeszcze: Ania – aplikantka z MSZ, która właśnie rozpoczęła staż w Ambasadzie w Taszkencie oraz Konrad z MSZ, który przybył z delegacją MG. Okazało się, że pub musi być jednak o 22 lub 23 (nie pamiętam, która była :P ) zamknięty, gdyż tego wymaga jego koncesja na działalność. Kelnerzy byli faktycznie zdeterminowani, by zamknąć zakład o czasie i z niejakim przerażeniem obserwowali nasze chęci złożenia kolejnych zamówień. Po kilku upomnienio-prośbach opuściliśmy lokal. Większość towarzystwa czekało kolejnego dnia sporo pracy w związku przylotem kolejnej delacji. Wyjątkiem na tym tle byłem oczywiście ja oraz Magda. Udaliśmy się więc na dalsze zwiedzanie miasta, w asyście tadżyckiego winka. Niestety nie udało się kupić odpowiednika produktów WinKonu czy Ostrovina ;) Magda opowiedziała mi o trzęsieniu ziemi, jakie miała okazję przeżyć niedawno – było na tyle silne, że talerze wypadały z szafek! Trzeba zaznaczyć, że Magda mieszkała wówczas na 7. piętrze. Wspominam o tym, żeby nadmienić, iż mnie udało się już przetrwać conajmniej dwa trzęsienia ziemi w Taszkencie na przestrzeni mojego ostatniego pobytu… Oba najspokojniej przespałem… :/ Może to głupie, ale bardzo bym chciał przeżyć takie wyraźnie odczuwalne, lecz całkowicie bezpieczne trzęsienie ziemi. Lubię czuć potęgę naszej matuszki Ziemi ;)
Środa rano rozpoczęła się ciekawie. Podczas gdy jedliśmy śniadanie, do sali restauracyjnej wszedł minister i… dosiadł się do naszego tj. Sławika i mojego stolika. Zainteresował się nawet, co studiuję, czym się zajmujemy na studiach a nawet grzecznościowo spytał, co sądzę o kierunkach, w jakich powinny się rozwijać polsko-tadżyckie stosunki gospodarcze :P Nice ;) Minister zgodził się także na moje uczestnictwo w dwóch punktach programu pobytu jego delegacji, a mianowicie na obecność przy podpisaniu polsko-tadżyckiego protokołu wykonawczego do umowy o współpracy kulturalnej i na wyjazd do Gissaru. Około 14 zawinąłem więc się do Ministerstwa Kultury, gdzie podpisywany był protokół. Uroczystości podobne do tej oczywiście każdy z nas widział setki razy w telewizji, ale bardzo ciekawe było zobaczyć ją na żywo. Szczególnie zaś to, co się odbywa przed samym podpisaniem, czyli kurtuazyjną wymianę zdań, ocenę dotychczasowej współpracy oraz propozycje zgłaszane przez samych ministrów. Po złożeniu podpisów nastąpiła wymiana prezentów oraz krótka konferencja prasowa a następnie cała nasza delegacja ruszyła do Gissaru.
O Gissarze pisałem w poście o Tadżykistanie. Na miejscu ministra przywitał tadżycki zespół ludowy składający się z sekcji instrumentów perkusyjnych oraz dętych: długiej trąby oraz małej fujarki, a także miejscowe dziewoje z chlebem i solą. Zwiedziliśmy dawną basmacką twierdzę, medresę, znajdujące się w niej muzeum oraz meczet. Po powrocie do Duszanbe zajechaliśmy jeszcze na spowity w ciemnościach na skutek braku elektryczności Zielony Bazar. Bardzo klimatycznie wyglądały stosy orzeszków, suszonych owoców i świńskich półtuszy oświetlane wyłącznie płomieniem świec. Wieczorem nasza polska komanda spotkała się w nastrojowym rosyjskim pubie – urządzonym z pomysłem i dowcipem. Szczególnie toalety były przystrojone w sposób, który groził wybuchem śmiechu mogącym skutkować… no wiadomo czym… Wynikało to z zabawnych, prawdziwych i stylizowanych propagandowych radzieckich plakatów. W knajpce dołączyli do nas Rustam i jego młodszy brat – Tadżycy, którzy studiowali w Polsce na Politechnice Śląskiej. Bardzo fajni faceci! Sporo można było się od nich dowiedzieć o realiach życia w Tadżykistanie, ale także interesujące było zapoznać się z ich oceną rozmaitych wydarzeń w Polsce, gdyż są doskonale zorientowani, co jest grane w naszym polskim kociołku! Poza tym zawsze wesoło jest posłuchać historii obcokrajowców z czasów studenckich spędzonych w PL :D
Czwartek był zasadniczo dniem odpoczynku. Od rana wybraliśmy się do Muzeum Narodowego, które bardzo mi się spodobało podczas sierpniowej wizyty, głównie ze względu na trwający w nim klimat poprzedniej epoki, lecz z elementami nowoczesności. Jeśli „inglisz panimajesz”, to dostaniesz elektronicznego przewodnika i w kilkudziesięciu punktach możesz wysłuchać wcale nienudnych opisów eksponatów a nawet małych instalacji. Są też kwiatuszki w postaci socrealistycznego malarstwa na ścianach, ciekawego działu o II wojnie światowej (niezłe plakaty – w tym sporo szerzej nieznanych, mówiących o wkładzie republik środkowoazjatyckich w zwycięstwo na Niemcami), kącika uwielbienia dla obecnego prezydenta oraz wystawki wytwórczości rolnictwa i przemysłu Tadżykistanu na czele z aluminiowymi, grubo-odlewanymi garami oraz parą dżinsów. Wunderbar! Popołudniu natomiast pojechaliśmy do Nureka. Udało nam się przedostać kilkadziesiąt metrów dalej niż w sierpniu i w całej okazałości zobaczyliśmy zaporę, choć wejść na jej szczyt nam nie zezwolono. Znaleźliśmy się jednak tuż nad potężną stacją transformatorową a ponad nami biegły kable wysokiego napięcia. Od elektryczności aż kotłowało się w powietrzu: nie dość, że można było usłyszeć wyraźnie brzęczenie elektronów w obwodach, to po dotknięciu okalającej teren hydroelektrowni metalowej siatki okazało się, że indukował się w niej wyczuwalny przez skórę prąd elektryczny – pi razy drzwi – ok. 30-40V. Niestety z kanałów spustowych nie odprowadzono dużych ilości wody i nie powstawał, jak w sierpniu, potężny wodotrysk i chmura aerozolu. I co jeszcze ważne: udało się ustalić przeznaczenie ustawionego na postumencie „łunochoda” :P Jest to maszyna do robienia nawiertów w skale przy drążeniu tuneli. Do Duszanbe wróciliśmy już po zmroku a dzień, który miał zakończyć się dyskoteką, został ukoronowany opcją studencką, czyli dawaj na prirodu z „winkiem z Żabki” ;) Opcja tańsza, zdrowsza i sympatyczniejsza :D
Kolejnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną. Naszym celem była Samarkanda. Droga była długa i nie obeszło się bez komplikacji. Sporo czasu zeszło na granicy. Odcinek, który poprzednio pokonywaliśmy po zmierzchu tym razem ukazał nam się w pełnej krasie. Mi się najbardziej podobał potężny kombinat hutnictwa aluminiowego w Tursunzadzie (miodzio dla koneserów :P ) oraz droga przez pustynne wzgórza w Uzbekistanie w okolicach Bojsun. Po dotarciu do naszego celu, udaliśmy się na zaplanowane spotkanie z Polonią. Było bardzo sympatycznie, mimo dużego już zmęczenia. Następnego dnia przed południem zwiedziliśmy Samarkandę i popołudniem ruszyliśmy do Taszkentu, w którym znaleźliśmy się pod wieczór. I to by było na tyle…
Jeszcze na koniec z dedykacją dla duszanbińskich taksówkarzy:
Инфинити & D.I.P Project - Где Ты
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń