Zgodnie z najgorszymi tradycjami tego blogu, iż wszelkie informacje pojawiają się na nim z dużą czasową obsuwą, zamieszczam właśnie wspomnienia z ostatniego miesiąca mojego pobytu w Taszkencie.
Grudzień okazał się być najbardziej pracowitym oraz „zakręconym” okresem. Przyczyn tego stanu rzeczy było co najmniej kilka. Część z nich jest constans dla każdego z nas w każdym roku, praktycznie bez względu na miejsce, w którym się znajdujemy – wiadomo: Boże Narodzenie, Nowy Rok, szaleństwo przedświąteczne, część z nich wynikła ze specyfiki tego okresu we wszelkich placówkach dyplomatycznych oraz urzędach administracji, część zaś (i to pewnie największa) dopadła Ambasadę zgodnie z prawami Murphy’ego… Niemniej jednak, chyba ze względu na natłok zadań, pracę pod presją czasu i atmosferę ciągłego oczekiwania: to na przylot ministra, to premiera, to prezydenta, to Gwiazdora, grudzień będę najdłużej i najcieplej wspominał :)
Nie o wszystkim pisać mogę, nie o wszystkim chcę, nie wszystko pamiętam :P
Tak więc w telegraficznym skrócie:
1. Taszkent, albo precyzyjniej, istotny jego landmark, jakim niewątpliwie jest Skwer Amira Temura, uległ ogromnej przemianie. Niestety, w mej opinii (i nie tylko) na gorsze. Jak wiadomo okolica Skweru podlegała ostatnio wielkim zmianom związanym z budową Pałacu Forum „Uzbekistan” (Дворец форумов nie wiem, czy tak to powinno się tłumaczyć na polski – w naszej tradycji to by chyba był bardziej Pałac Zjazdów…). W związku z tym, jak wcześniej donosiłem, zburzono moją tanią jadłodajnię a w jej miejsce postawiono drugi kurant. Największe zmiany nastąpiły jednak pod koniec listopada. Na skwer wkroczyły brygady robotniczo-chłopskie i przystąpiły do dzieła niszczenia, o którym też już donosiłem wcześniej. Bez konsultacji społecznych wycięto praktycznie wszystkie drzewa na Skwerze, a były to przede wszystkim ponad stuletnie, potężne platany. Skwer, który latem dawał schronienie przed słonecznym żarem oraz pewne poczucie intymności w środku miasta, zawsze był pełen ludzi, w tym, co mnie najbardziej urzekało, starców grających tu i ówdzie w szachy, zmienił swoje oblicze nie do poznania. Zostawiono kilka starych drzew, które można policzyć na palcach dwóch dłoni i zasadzono mnóstwo maleńkich choineczek. Oczywiście wygląda to nadal ładnie i dla kogoś, kto nie widział poprzedniego oblicza Skweru może dziwić podnoszone larum, ale uwierzcie mi, obecne oblicze parku nie umywa się do poprzedniego i wcale nie dziwi, że wielu mieszkańcom Taszkentu dźwięk pił spalinowych oraz trzask łamanych konarów musiał rozrywać serca… Ale to jeszcze nie koniec! Dodatkowo zburzono hotel Poytaxt (gdy wyjeżdżałem trwało wywożenie zgromadzonego gruzu) oraz, co gorsza, budynek byłej cerkwi przy dawnym seminarium nauczycielskim… Naturalnie pojawia się pytanie, w jakim celu poczyniono tak daleko idące kroki. Chodzi najprawdopodobniej (najprawdopodobniej, bo oficjalnie nikt nie komentuje tych działań) o zapewnienie lepszego widoku na nowopowstały Pałac... Szkoda, przecież nie jest z niego znowu taki cud… :/
Dla zainteresowanych tym, co się dzieje wokół Skweru polecam te dwa reportaże:
Прощай, ташкентский Сквер!
В Ташкенте сносят очередные исторические объекты – здание церкви и гостиницы
2. W związku ze świętami Bożego Narodzenia organizacje polonijne w Taszkencie podjęły się przygotowania spotkań wigilijnych. Miałem ogromną przyjemność uczestniczyć w dwóch takich uroczystościach. Pierwszą zorganizowała „Polska klasa” pod kierownictwem Moniki Lotosz.
Wigilia odbyła się w salach kościoła katolickiego. Swoją obecnością uroczystość uświetnił ks. bp Jerzy Maculewicz, będący administratorem apostolskim w Uzbekistanie. Świetnym pomysłem Moniki było „zorganizowanie” grupki kolędników, która odegrała zabawną scenkę świątecznych i noworocznych życzeń. Oprawę muzyczną zapewnił natomiast zespół „Bawełnianki”, który powalił mnie swoim wykonaniem kolędy góralskiej „Gore gwiazda Jezusowi” (w sieci można znaleźć ją w wersji Arki Noego, ale nie robi ona większego wrażenia).
Tydzień później, w drugie święto Bożego Narodzenia odbyło się spotkanie w „Świetlicy Polskiej”, również połączone z poczęstunkiem oraz częścią artystyczną, którą przygotowali Paweł Zajkowski i Ilija Filippow, a w której zaprezentowały się „Bawełnianki” i Zespół „Społem”.
Skoro już wspominam o obu zespołach, to poświęcę im ciut więcej miejsca, są bowiem tego na pewno warte. Z ich występami mogliście także zapoznać przy okazji jednego z wcześniejszych postów na temat Festiwalu Polskiej Piosenki. „Społem” tworzy ogółem (mam nadzieję, że się nie mylę) 7 osób. Część z nich ma wykształcenie muzyczne i prowadzi ożywioną działalność na tym polu. Na przykład z Pawłem spotkałem się po raz pierwszy w kwietniu, gdy byłem zupełnie przypadkowo na koncercie charytatywnym w Domu Kompozytorów w Taszkencie – zapamiętałem go, bo brawurowo naśladował Louisa Armstronga :) Nie wiedziałem jednak wtedy, że ma polskie korzenie (dowiedziałem się o tym po koncercie od Romana, na którego zaproszenie znalazłem się w ogóle na koncercie), a tym bardziej że występuje w polskim zespole ludowym! A z Eugenią łączy mnie na przykład fakt studiowania na WIUT – o czym też zresztą nie wiedziałem wcześniej ;) Poza pięknymi głosami – członkowie zespołu potrafią grać na gitarze, pianinie, skrzypcach i akordeonie (na tych instrumentach przynajmniej ja widziałem ich występy). „Społem” bywało już z koncertami na festiwalach w Polsce, lecz niestety ostatni raz w 2008 roku – kryzys gospodarczy udaremnił im plany wyjazdowe na rok 2009… :(
„Bawełnianki” to natomiast zespół rodzinny, który tworzy mama, grająca na akordeonie oraz trzy córki i syn. Wykonują głównie utwory ludowe, wielu z nich nawet nie znam, ale czynią to z takim entuzjazmem, że naprawdę aż miło posłuchać! A już wspomniane wyżej wykonanie „Gore gwiazda Jezusowi” na długo pozostanie mi w pamięci. Strasznie żałuję, że nie nagrałem tej kolędy… Ehhh…
Oba zespoły tworzą ludzie dużego talentu muzycznego, ale także i wielkiego serca, dla tego, czym się zajmują. Promują Polskę najlepiej jak potrafią i z ogromnymi sukcesami, nie dysponując przy tym wielkimi budżetami polskich urzędów centralnych zajmujących się PR naszego kraju. Odstawiają kawał dobrej roboty, nie oczekując nic w zamian! Szczerze mówiąc, to obserwując takich ludzi, to jak codziennie zmagają się z problemami, które dla nas są obce – problemy lokalowe, brak instrumentów, brak środków na kostiumy itd., swoim zaangażowaniem przełamują wszelkie bariery i dowodzą, że Polska nie jest dla nich pustym słowem. Wybaczcie mi, że uderzam w takie tony patriotyczne, ale założę się, że wielu z Was będąc tam na moim miejscu, również zrobiłoby się cieplej na sercu!
3. Teraz słów kilka o przebiegu „mojej” wigilii. 24 grudnia rozpoczął się wcześnie rano, gdy udałem się na miasto w poszukiwaniu prezentów. W ten to sposób tradycji stało się zadość, iż najlepszym dniem na zakupy wigilijne jest Wigilia… (chyba ostatni raz, kiedy przygotowałem się zawczasu, to było podczas pierwszego roku studiów…). Gdy wracałem do Ambasady wpadłem na Olgę i Sławika, którzy rozwozili ostatnie życzenia bożonarodzeniowo-noworoczne oraz zaproszenia na koktajl (o tym później). Pojechaliśmy więc razem do tzw. Sedesu, czyli SDS – Służby Diplomaticzeskowo Serwisa, zajmującej się obsługą misji akredytowanych w Uzbekistanie, by rozmieścić w pigeon holes’ach korespondencję, a następnie do Ambasady. Tam w samo południe Pan Radca złożył wszystkim pracownikom życzenia świąteczne i dzień pracy dla większości się zakończył. Po powrocie do Rezydencji, pod wieczór odbyliśmy z Panią Anią i Panem Radcą wigilijną wieczerze przy 12 potrawach. Nie były to potrawy w pełni tradycyjne, ale to dodało naszej kolacji jedynie oryginalności! Po kolacji odbyło się natomiast wręczenie prezentów, moment, który bardzo ujął mnie za serce.
Po wieczerzy w Rezydencji pojechałem do Ambasady na Wigilię zorganizowaną przez Martę, Remka, Pawła, Jacka, Artura, no i zapewne Julę :) Była kapusta z grzybami, pierogi z kapustą, groch oraz makaron z makiem (moja ulubiona potrawa z lat dziecięcych) :) Najweselszym momentem było przyjście Gwiazdora, a właściwie szybkie podrzucenie prezentów, zainscenizowane specjalnie dla Julki. Przezabawne było, jak mała wpatrywała się w niebo wypatrując sani z reniferami a następnie biegła szybko do pokoju zobaczyć, czy są prezenty pod choinką, po tym jak Paweł stuknął oknem i krzyknął, że Gwiazdor ucieka przez nie! Następnie nastąpiło rozpakowywanie oraz oglądanie prezentów. Julka najbardziej cieszyła się z Kinder Bueno oraz Mentosów tuląc do siebie ich opakowania :D Przed 12 ruszyliśmy do kościoła na pasterkę. Zaskoczyła mnie ilość ludzi, którzy zgromadzili się w kościele. Zawdzięczaliśmy to obecności przedstawicieli korpusu dyplomatycznego oraz prawosławnych Rosjan, których sporo przychodzi popatrzeć na przebieg uroczystości, traktując to jako atrakcję! Część z nich była pod wpływem Wielkiego ETOH-a, a więc nie przymierzając czułem się jak w Słupcy :P Większość Rosjan nie wytrzymała dwugodzinnej Mszy i po pewnym czasie w kościele zrobiło się swobodniej. Nabożeństwo było odprawiane w języku rosyjskim z czytaniami dodatkowo w językach angielskim i koreańskim. Ponadto jeden ustęp z modlitwy wiernych był po polsku.
25 grudnia również spędziłem u Marty i Remka. Dzień zleciał nam opychaniu się pysznościami kuchni polsko-uzbeckiej, w tym pieczonym indykiem, przygotowanym przez Pawła, oraz napojami wysokokalorycznymi w akompaniamencie filmów serwowanych przez polską telewizję. Ot, typowe polskie święta!
4. 30 grudnia odbył się koktajl z okazji zakończenia przez Polskę sprawowania lokalnej prezydencji UE w Uzbekistanie i przekazania przewodnictwa ambasadzie Włoch (w Uzbekistanie nie ma misji dyplomatycznej Hiszpanii).
5. Sylwestrowy wieczór spędziłem na Miron Szocha (pokój kurierski) z Danielem, aplikantem z MSZ. Na powitanie Nowego Roku postanowiliśmy wyruszyć na centralny plac Taszkentu – Mustaqilik Maydoni. Ludzi było co niemiara, aczkolwiek towarzyszyło nam nieodparte wrażenie, że blisko 10-20% wszystkich zgromadzonych stanowili milicjanci. Ponadto na placu stało kilka milicyjnych suk. Jakby na placu miało dojść do ustawki kiboli ;) Szkoda, że zakazano również odpalania fajerwerków w tym roku. Odebrało to trochę kolorytu całemu świętowaniu. Niemniej jednak, jak zawsze przy takiej okazji, można było spotkać wiele pozytywnie zakręconych osób, przebierańców i innych cudaków!
6. Ostatni dzień pobytu w Taszkencie minął mi według następującego programu. W pierwszej kolejności udałem się na bazar – Tyzykowkę, gdzie chciałem kupić radziecki zegarek Omega – przepraszam kuzynie, ale mimo usilnych starań, ponad godzinnych poszukiwań i „rozpytywań na okoliczność” nic z tego nie wyszło.. :/ Następnie korzystając z ładnej pogody umówiliśmy się z Danielem na „zwiedzanie” taszkenckiej wieży telewizyjnej, czyli najwyższej konstrukcji w Azji Centralnej (zaraz po kominie elektrowni w kazachstańskim Jekybastuz) oraz 10. najwyższej wieży (podkreślam: wieży – to ważne w świetle niedawnego otwarcia Burj Dubai) na świecie.
Wjechaliśmy windą na wysokość 220m, skąd roztacza się widok na Taszkent – niestety zakłócony przez zalegający nisko smog oraz przepiękny widok na pobliski masyw tienszański (a dokładnie grzbiet czatkalski)! Z wieży widać naszą Ambasadę, choć dla przyzwoitości muszę przyznać się, iż udało mi się ją zlokalizować dokładnie dopiero na zdjęciu w domu. Wyjście z windy może przysporzyć sporo stresu, albowiem wychodzi się bezpośrednio z trzonu wieży na metalową konstrukcję, która otacza wieżę i od „świata zewnętrznego” dzieli nas jedynie ok. 1,5-metrowej wysokości barierka. Na 110 metrach znajduje się restauracja – urządzona w głębokim Gierku, bardzo klimatyczna, serdecznie polecam! Stoliki w restauracji umieszczone są na pasie transmisyjnym obracającym się wokół osi wieży z częstotliwością 0,00027778 Hz, czyli, jak łatwo obliczyć, o okresie 1 godziny :P W cenie wejścia do restauracji (5000 sum) otrzymuje się skromny poczęstunek (surówka, 4 plasterki mięska oraz bulion). Strasznie się cieszę, że w końcu udało mi się zaliczyć taszkencką wieżę, co obiecywałem sobie przecież od początku mojego pobytu w Taszkencie.
W dalszej kolejności udałem się na pożegnanie do Ambasady a następnie do Akademika i z powrotem do Ambasady. Pożegnania trwały długo (od ok. 14 do 2 w nocy) i intensywnie oraz były połączone z promocją „Moto Syberii” oraz pozbyciem się zimowej czapki w nie do końca jasnych dla mnie okolicznościach – muszę napisać w tej sprawie do Alisha :P W każdym razie pakowanie odbyło się według najlepszych wzorców last minut panic – zawsze skuteczna metoda, a kac dopadł mnie dopiero w Moskwie!
To już praktycznie koniec mojego pobytu w Taszkencie, ale pożegnania odłożę sobie do kolejnego postu… :)
hhehehe
OdpowiedzUsuńnie mogłam się powstrzymać, jak przeczytałam 'nie o wszystkim pisac mogę';)
bo mi się skojarzyło ze sposobem, w jaki brad pitt w "burn after reading" wypowiada w pewnym momencie w samochodzie 'osbourne cox'. nie wiem, czy oglądałeś.. w każdym razie scena jest boska, podobnie jak cały film.. hehe.. top secret:D:D
p.s. a Ty juz w Pl i nic sie nie odzywasz??:(
Mea culpa! Odezwę się jak będę w P-niu.
OdpowiedzUsuńPS. W sumie nie widziałem tego filmu, ale zgooglowałem tę scenę ;)
nie pisz o wszystkim Jabłona, bo nas nie wpuszczą więcej do Uzbeka!
OdpowiedzUsuńAle do TJ na peeeeeeewno:)