Nareszcie udało mi się wyrwać w górki :) Na jeden dzień tylko, ale było gites :)
A wszystko dzięki Romanowi z Czech, który jest doktorantem na stypendium w WIUT. To jest już jego drugi pobyt w Taszkencie. W zeszłym roku również był w Uzbekistanie na okres semestru letniego. Zna więc miasto, okolicę oraz ludzi.
W góry wybraliśmy się dzięki znajomym Romana, którzy zaaranżowali transport oraz wesołą środkowoeuropejską brygadę, w skład której ostatecznie weszło 3 Polaków, 2 Czechów, 2 Ukraińców i jedna Łotyszka :) Ekipa jechała oczywiście na narty, więc po raz kolejny w życiu żałowałem, że ja tym ustrojstwem nie umiem się posługiwać…
Zaczęło się wesoło – Sasza z Ukrainy opowiadał sporo ciekawych historii z swojej pracy i miejsc, w których dane było mu dotychczas mieszkać. Potem było troszkę dramatów, bo Nexia, którą wynajęliśmy miała letnie opony, a więc na lekutkiej pochyłości zaczęła buksować.. Trzeba było wysiadać i popychać. Jeszcze ciekawej się zrobiło, gdy droga nabrała wzdłużnej pochyłości i samochód staczał się do krawędzi (czytaj: lądował w zaspie). Pewnie byśmy nie dojechali do Beldersay (naszego miejsca przeznaczenia) gdyby nie to, że miejscowy rynek szybko i sprawnie odpowiada na potrzeby konsumentów – nagle pojawili się chłopaczki, którzy zaoferowali łańcuchy za zdzierczą cenę (która nas za bardzo nie przejęła, bo potrąciliśmy ją kierowcy).
Ostatecznie dotarliśmy do Beldersay – oczom naszym ukazał się znany (choćby z Armenii) obrazek – kurort z sowieckich czasów, który ewidentnie lepiej prosperował za czasów ZSRR, głównie dzięki putjowkom* dla pracowników z całego obszaru Związku Radzieckiego. Beldersay to ponoć najlepszy ośrodek narciarski w Uzbekistanie, ale nie należy się spodziewać garści wyciągów, wypożyczalni sprzętu czy bud z hot-dogami i piwem na każdym rogu oraz całej towarzyszącej temu cepelii, co ma swoje dobre strony. Jest jeden wyciąg krzesełkowy – Roman wyczuwał w nim rękę czechosłowackich konstruktorów ;) oraz jeden orczyk. Tłoku raczej nie ma, można spokojnie sobie pozjeżdżać.
Towarzysze ruszyli więc na stok, a ja oddałem się zimowemu trekkingowi. Śnieg był masakrycznie kopny i bez rakiet lub narcioszków ciężko było się przemieszczać. Co kilkadziesiąt kroków zapadałem się w puchu po pas i traciłem sporo czasu i sił by się jakoś wygramolić. Udałem się w stronę dolinki rozdzielającej nasz masyw (którego nazwy nie znam) od góry Chimgan, która wygląda naprawdę kusząco. Zejście było miejscami strome, co nie napawało mnie entuzjazmem przed wizją podejścia (głównie ze względu na kopny śnieg, który wymuszał miejscami przemieszczanie się na „czterech łapach”).
W każdym razie dość szybko udało mi się oddalić w miejsce stanowiące oazę niesamowitej ciszy i spokoju. Do tego dające ładny widok na otaczające szczyty. I tutaj niestety pogoda spłatała mi figla, bo niebo szybko się zachmurzyło i sypnęło śniegiem. Widoczność spadła do trzydziestu metrów a moje ślady zaczęły znikać pod pokrywą świeżego puchu. Zacząłem wracać w stronę stoku narciarskiego. Natknąłem się na moją ekipę – jak się okazało istnieje możliwość zjedzenia ciepłego posiłku w chacie, znajdującej się na grzbiecie. Nie omieszkałem zajrzeć – okazało się, że za bardzo przyzwoite pieniądze można zjeść dobre dania domowej roboty, do tego skosztować wszystkiego, co leżało na stole – a było w czym przebierać – kiszone ogórki i pomidory, surówki, pieczywo, jajka, bliny, konfitury, herbata, kompot. No czad po prostu. Do tego wesoła kompania z baniakiem wina :) Troszku tam posiedziałem :P
Pospacerowałem jeszcze z godzinę i nadszedł czas powrotu. Okazało się, że można wypożyczyć sobie snowboard a być może i narty, więc nie wiem, czy nie skorzystam z oferty, jeśli będę tylko miał okazję wybrać się tam po raz kolejny.
* путёвка – (ros. skierowanie na wczasy)