Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Kyrgyzastan, żołnierska nuta…*


Do Biszkeku dotarliśmy późnym wieczorem. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do guesthousu, w którym rozstawili się Ania, Magda, Kuba i Radek. Pierwszy raz było nam wtedy dane zobaczyć naszego Tranzitozwierza – zrobił jak najlepsze wrażenie, choć pojawiły się głosy, że Transit nie da rady w Pamirze. Ja jednak czarnowidztwa nie lubię a wszelakie przeszkody traktuje jako wyzwanie i przyjemność, a poza tym widziałem na filmach i fotach, jak na tamtejszych drogach śmigają Kamazy, Moskwicze, Wołgi i Żiguli(ny) ;) Tymczasem jednak bawiliśmy się w przydomowej altanie, opowiadając o naszych przygodach do czasu spotkania oraz negocjując z gospodarzami przybytku do białego rana zamianę naszego Transita na Land-Rovera. Niestety jedynym skutkiem negocjacji były kolejne uszczerbki na naszych wątrobach ;)

Ze względu na kwestie wizowe Ani i Kuby, musieliśmy co kilka dni zjawiać się w Biszkeku, co uniemożliwiło nam wypad w kirgiski interior ;) Niemniej jednak czasu było dość, by zrobić choćby wycieczkę dookoła jeziora Issyk-Kul. Droga nad jezioro jest dosyć zatłoczona a to przez wzgląd na fakt, iż jezioro jest popularny kierunkiem wakacyjnych eskapad wśród Kirgizów, ale także i Kazachów oraz Rosjan. Pierwszy nocleg wypadł nam przed kurortem Cholpon-Ata. Rozbiliśmy się tuż nad brzegiem jeziora w całkiem miłej scenerii, lecz przyjemność z biwakowania częściowo popsuła nam natarczywa grupka pijanych/spalonych Kirgizów, którzy za wszelką cenę chcieli nas namówić na wspólne palenie zioła i ogólnie zawracali nam przysłowiową gitarę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – chłopaki mieli ze sobą konia i zachęcali do przejażdżek na nim. Skorzystaliśmy z okazji! Oczywiście zrobili małego psikusa i puścili konia w galop podczas, gdy na nim siedziałem :) Bardzo miłe doświadczenie dla kogoś, kto jechał dotychczas jeden jedyny raz na koniu i to w dodatku na małym mongolskim kucu :P Koniec końców okazało się, że Polak jest w siodle rodzony a ciało samo, naturalnie zaczyna się dostosowywać do ruchów zwierzęcia poprzez charakterystyczne bujanie w siodle (dobra, to se teraz nawlewałem jaki to ze mnie świetny dżokej :P )

Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód a celem naszym był Karakol i jego okolice, w szczególności Muzeum i Memoriał Przewalskiego oraz była radziecka baza marynarki wojennej i fabryka torped w Michajłowce oraz Przystań Przewalsk. O ile wejście do muzeum nie stanowiło najmniejszego problemu – wystarczyło zapłacić, targując oczywiście cenę biletu na legitymację z WIUT :) , to już zwiedzanie torpedowni stanowi wyższą szkołę jazdy, której mistrzami się nie okazaliśmy. Ale po kolei: w pierwszy rzędzie udaliśmy się do dawnej bazy przeładunkowej w Michajłowce. Wejść można było jedynie przez nieszczelne ogrodzenie, które jednak było opisane zniechęcającymi w zamyśle autorów napisami w stylu: „Nie wchodzić! 100% więzienia! itp. Generalnie salwy śmiechu ;) Tam zaciągnęliśmy języka u miejscowego stróża, co, gdzie i jak? Okazało się, że najwyżej położona na świecie morska baza wojenna (sic! – takim mianem jest określona w niektórych źródłach) – 1608m npm – nadal działa i jest pod kontrolą rosyjskich marynarzy! Wobec tego wejść się na jej teren nie da. Spytaliśmy więc jak się sprawa ma z byłym zakładem produkcji torped w Michajłowce. Okazało się, że zakład nie jest były i torpedy nadal wypuszcza :) Zakład strzeżony miał być przez FSB. Niezrażeni udaliśmy się jednak do tej fabryki i postanowiliśmy przeprowadzić szturm frontalny ;) Zadzwoniliśmy do bazy i powiedzieliśmy, że chcemy zwiedzić fabrykę oraz kutry sowieckiej marynarki wojennej zacumowane przy nabrzeżu. Zawołano jakąś szarżę, który jednak nie dał się nabrać, że my „miestnyje” i twardo obstawał przy swoim, że zakład jest obiektem o znaczeniu strategicznym i wejść się doń nie da. Zaproponował jednak, że kolejnego dnia jest gotów podstawić jeden z kutrów (za odpowiednim rzecz jasna wynagrodzeniem) celem odbycia kursu po jeziorze Issyk Kul. Wobec fiaska ataku frontalnego zaproponowałem zdobycie obiektu wroga od strony wroga – mianowicie przepłynięcie wpław odcinka z plaży do bazy, co jednak nie spotkało się ze zrozumieniem ze strony mych współtowarzyszy ;) Ruszyliśmy więc dalej w stronę Biszkeku, zamykając pętlę wokół Issyk Kul od strony południowej. Nocleg spędziliśmy nad jeziorem grillując na jednorazowych grillach od kolegi Rutkowskiego zakupioną wcześniej wołowinę i popijając kirgiskim winem marki „Czjornyje glaza”. Niestety mięso chyba pałucziłos’ nie do końca dopieczone, bo następnego dnia miałem taki skręt kiszek, że głowa mała!

Atrakcją kolejnego przedpołudnia, które upłynęło nam w większości na jeździe do Biszkeku było słone jezioro Shor Kol. Zasolenie wody było na tyle duże, że można było swobodnie położyć się na tafli wody i po prostu rozkoszować się stanem „lewitacji”. Dojazd nad jezioro nie był jednak do końca jasny i trochę przypadkiem się tam dostaliśmy – trzeba więc być czujnym i pytać miejscowych! Sama droga dojazdowa też znajduje się w stanie opłakanym i po deszczach można się dostać na miejsce jedynie na 4WD. No i największy hit: jezioro jest prywatne, więc za możliwość pływania w nim a nawet jedynie popatrzenia nań trzeba płacić!

Po dotarciu do Biszkeku Sokoły udały się do ambasady rosyjskiej. Po złożeniu wniosku wizowego postanowiliśmy ruszyć w góry położone nieopodal Biszkeku a konkretnie w Kanion Alamedin. Rozbiliśmy obóz i myśleliśmy, żeby kolejnego dnia wybrać się w górę rzeki. Ostatecznie na ten krok zdecydowali się wyłącznie Radzim z Sokołem. Krzychu chciał odpocząć, mnie zaś ciągle trzymało po grillowaniu ;) Podczas gdy chłopaki wędrowali, myśmy zajęli się opalaniem, czytaniem oraz suszeniem namiotu (niestety nasz Marabut lekko stęchł :/). Poza tym skorzystaliśmy z zaproszenia miejscowych Rosjan, którzy całymi rodzinami przybyli na piknik. Gdy panowie odprawili swe małżonki i dzieci na daleki spacer, pod przykrywką przyrządzenia posiłku, zabrali się za konsumpcję alkoholu wysokoprocentowego oraz narkotyku miękkiego :P zapraszając nas do współudziału w tym niecnym procederze. Chłopaki okazali się bardzo mili i gdy zabierali się już do Biszkeku pozostawili nam swoje niewykorzystane produkty żywnościowe, jak i dwie menażki gotowego już dania!



Kolejnego dnia czekała nas ponowna i ostatnia już wizyta w Biszkeku, związana z odbiorem wiz przez Anię i Kubę, a którą wykorzystaliśmy dodatkowo na zwiedzanie muzeów Biszkeku. Osobliwym okazało się muzeum narodowe, a to poprzez fakt, iż z dwóch pięter jakie posiada, pierwsze w całości jest poświęcone Leniowi! Można się naocznie przekonać, jak to losy Wodza Rewolucji splatają się nierozerwalnym, być może niedostrzegalnym w normalnym życiu, węzłem z losami narodu kirgiskiego! ;) Ponadto niesamowity klimat tworzą freski na sufitach muzeum. Hitem jest Teuton dzierżący ubroczony krwią miecz z wyobrażeniem swastyki na rękojeści, pędzący na rozszalałym byku przyobleczonym w naszyjnik z ludzkich czaszek! A na przeciw niego stoi ubrana w białe szaty dziewica (w sumie to nie wiem czy dziewica - tym bardziej, że to alegoria Matuszki, Matuszki Rassiji, ale niech jej będzie :P ), również z mieczem w ręku. Ahhh poezja! Drugi fajny fresk to Reagan w przebraniu kowboja ujeżdżający rakietę Pershing! Kolejnym ciekawym „zabytkiem” jest znajdujący się za muzeum pomnik, ale nie chodzi o pomnik Włodzimierza Ilijcza, bo te już mnie nie podniecają, jak kilka lat temu, lecz o pomnik-Order Lenina, który otrzymała Kirgiska SRR w roku bodajże 1956 za wspaniałe wyniki, jakie osiągnęła na polu gospodarczym, a które to są wyszczególnione na pamiątkowej tablicy. Dla przykładu wymienić można zbiory 321.466 kwintali pszenicy, 34.893 ton wołowiny itd. :P (Niestety strzelam z tymi liczbami, bo gdzieś zdjęcie pomnika wcięło :( ) Był to jednak majstersztyk i perełka, jakich mało! W dalszej kolejności udaliśmy się do Muzeum – Domu Michała Frunze, bolszewickiego generała, który pochodził z Biszkeku (wtedy jeszcze Piszpeku) i po rewolucji październikowej podbijał dla komunistów Azję Centralną. W Kirgistanie ma ciągle status bohatera. Nie ma co się temu dziwić – gdyby nie było ZSRR, to Kirgistan dzisiejszy byłby dużo mniej rozwinięty. W końcu to Rosja a później ZSRR modernizowała kraje tego regionu, stąd i nostalgia za dawnymi czasami jest tu większa niż np. w Armenii czy Gruzji, nie wspominając już europejskich byłych republikach!

Istotnym elementem pobytu w Biszkeku było wysłanie do Polski gromadzonych po drodze próbek ziemi oraz gówienek krowich. Jak już wspominałem, ważnym motywem naszego wyjazdu było exegi monumentum. Mianowicie Krzychu, jako przyrodnik z zamiłowania, zaoferował pomoc Wydziałowi Biologii UAM w gromadzeniu próbek ziemi, celem przeanalizowania ich pod kątem obecności nowych gatunków roztoczy. Naukowcy z uniwersytetu przyjęli tę ofertę z radością i tak wyposażeni w worki strunowe na całej naszej trasie zbieraliśmy (a właściwe to głównie Krzysztof zbierał) potrzebne próbki. Ale wracając do Biszkeku... Pojawiła się konieczność wysłania zgromadzonego materiału badawczego do Polski. Albowiem, jak nam powiedziano, po 10 dniach od pobrania roztocza znajdujące się w próbkach, obumierają i natychmiast podlegają procesom gnilnym, stając się tym samym bezwartościowymi dla nauki. Pełni nadziei, ale i mając świadomość, że pewne problemy być mogą, udaliśmy się do DHL. Niestety okazało się, że bez zgody na wywóz ziemi wydanego przez miejscowy instytut geologii nie mamy nawet co marzyć o wysłaniu paczki. Na załatwianie zezwolenia było już za późno, a poza tym, niestety to też kosztuje. No, ale że Polak znany jest z kombinatorstwa zapakowaliśmy worki z ziemią do kartonu, który szczelnie zakleiliśmy i udaliśmy do FedEx’u, podając że chcemy wysłać… książki! Pani zaczęła pytać o ilość książek, ich tematykę oraz wartość przesyłki. Musieliśmy szklić na miejscu, ale wszystko ładnie przeszło. Mieliśmy pietra, że kobieta lub celnicy rozpakują paczkę i ta nie dojdzie. W Duszanbe sprawdziliśmy, że przesyłka dotarła jednak do Poznania!

Poza załatwieniu wszystkich kwestii byliśmy gotowi, by wyruszyć dalej, a więc do Tadżykistanu. Wskoczyliśmy na trasę do Osz i rozkoszując się pięknymi widokami mknęliśmy na pierwszą przełęcz – ponad 3,5km npm. Transit ciągnął nie najgorzej, czasami jednak wymagając na podjazdach redukcji do dwójki. Wtedy to rozpoczęliśmy też pracę laboratoryjną nad stworzeniem ciała doskonale czarnego, które powoli kondensowało się na wylocie naszej rury wydechowej a Transit poprzez zostawianą za sobą chmurę czarnego dymu upodabniać zaczął się do Kamazów! Do Osz dotarliśmy kolejnego dnia wieczorem. Wynajęliśmy mieszkanie u naszej starej znajomej, u której wynajmowaliśmy wcześniej pokój wracając z Piku Lenina, zakupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy świętowanie imienin Ani, Kuby i Krzycha, które zbiegały się w jednym czasie, zagryzając sałatką Kubowej produkcji ;) Kolejnego dnia udaliśmy się na zwiedzanie Osz, a konkretnie oszskiego bazaru i muszę powiedzieć, że jestem rozczarowany. Strasznie dużo słyszałem o tym bazarze: że największy, że wszystko można kupić, że tradycyjny itd. A tymczasem, jak mam wrażenie, jest dużo mniejszy niż taszkenckie Chorsu a gama produktów nie jest wcale bogatsza :/ Pozostaje jeszcze możliwość, choć jeno teoretyczna, że nie widziałem całego bazaru… Po dokonaniu niezbędnych zakupów, w tym tradycyjnych kirgiskich męskich nakryć głowy – kalpaków, udaliśmy się na avtorynok, celem doposażenia naszego samochodu w terenową oponę, sztuk: jeden oraz łańcuchy, a także dokonania ostatnich napraw wulkanizacyjnych przed wjazdem do Tadżykistanu. Przygotowani na najciekawszą część naszej trasy, ruszyliśmy na południe. Kilkadziesiąt kilometrów za Osz droga stała się jednym wielkim placem budowy, gdzie asfaltu nie uświadczysz, a jeśli już to w postaci wysepek na morzu piachu. Droga wiedzie przez wysokie góry, więc ku radości nas wszystkich praca nad ciałem doskonale czarnym postępowała. Trasa ta była niezwykle frustrująca dla kierowców przez wzgląd na konieczność pozostawania w ciągłym skupieniu i gotowości na walkę z drogą. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy w końcu do Sary Tash, oddalonego jakieś 40km od granicy kirgisko-tadżyckiej i tam po raz pierwszy poczuliśmy, że czasy dobrze wyposażonych stacji benzynowych, czy w ogóle stacji benzynowych, się skończyły. W Sary Tash była akurat „święta benzyniarnia”, ale benzyny nie było. Kilka minut zajęło nam przetłumaczenie żonie "benzyniarza", który wyruszył wtedy akurat po paliwo, że nam benzyna nie jest potrzebna, jeno ropa. Wtedy nauczyliśmy się chyba kluczowego dla nas słowa „saljarka” bardziej rozpowszechnionego niż „dizel”. Saljarka na stacji była, więc dotankowaliśmy maszynę, zalaliśmy kanistry i ruszyliśmy na nocleg. Ostatnią noc w Kirgistanie spędziliśmy na stepie rozciągającym się u podnóża Pamiru. Wczesnym rankiem ruszyliśmy na granicę. Tam zaspany celnik poprosił „starszego grupy” na rozmowę do gabinetu. Wydawało się początkowo, że będzie chciał wyłudzić łapówkę, ale nic z tych rzeczy! Chłopaki mają na granicy bardzo niewielki ruch i dlatego każdą okazję wykorzystują, żeby się do woli nagadać! Celnik okazał się mieć szerokie horyzonty i był nawet doskonale zorientowany w sprawach polskich. Wiedział wręcz, że Kaczyńscy za młodu zagrali w filmie! :D Z innych polskich akcentów, wypytał się co tam teraz prezydent Kwaśniewski porabia, dlaczego Kaczyński tak bardzo nie lubi Rosjan, czy ciągle w Polsce można zobaczyć „Czterech pancernych i psa” czy też film został zakazany za wymowę „prokomunistyczną, proradziecką i antypolską”? ;) Widać, że buszuje w mediach nieprzychylnych do końca naszemu krajowi ;) Poza tym pytał się czy ciągle produkujemy Żuka i Nysę :) Jako mundurowy rozpytywał się o wyposażenie polskiej armii itd. ;) Potem z kolei sprawdzał moją wiedzą o Kirgistanie a na koniec, gdy przyszedł zaniepokojony, co to tak długo trwa, Sokół, wypytał nas o nasze wrażenia z pobytu ze szczególnym naciskiem na to, co nam się nie podobało – „po to, żebyśmy wiedzieli co musimy zmienić” – jak mówił!

Ostatecznie po kilku dodatkowych kontrolach wjechaliśmy na 20-kilometrowy pas „ziemi niczyjej” i udaliśmy się w stronę posterunku tadżyckich pograniczników. Pamir Highway zaczęło się na dobre!



* piosenka na znaną melodię, która towarzyszyła nam podczas podróżowania po Kirgistanie. Z innych hitów wyjazdowych warto wspomnieć o "Żarka było w Biszkeke" oraz "Tryumfy człona wszetecznego".


środa, 19 sierpnia 2009

Bogo-Lenin


Nasza podróż rozpoczęła się 27 czerwca w godzinach porannych… Ale zanim do tego doszło minęło kilka tygodni „przygotowań”. Napisałem w cudzysłowie, bo był to, j
ak dotychczas, wyjazd na największych wariackich papierach w mej historii, co, biorąc od uwagę powagę zakładanych celów naszego wyjazdu (przede wszystkim Pik Lenina), napawało mnie sporymi obawami. Te przygotowania na łapu-capu wynikły głównie z konieczności nadrabiania zaległości na uczelni po całosemestralnej nieobecności oraz nade wszystko z konieczności napisania pracy magisterskiej na WIUT, co nie okazało się zadaniem takim łatwym (ostatecznie cały proces kompletowania i opracowania źródeł oraz napisanie pracy zajęło mi miesiąc – chyba w sumie niezły wynik :P ). W międzyczasie należało zgromadzić sprzęt potrzebny na Pik Lenina, co nie było zadaniem łatwym, gdyż należało wybrać ekwipunek o odpowiedniej relacji jakości do ceny, co wymagało pewnego rozeznania. Na szczęście kwestiom sprzętowym oddał się Krzysztof a ja zaufałem mu w tej materii całkowicie. Podobnie było z gromadzeniem informacji o samej Górze, warunkach tam panujących, zapleczu alpinistycznym itp. Ja skupiłem się na załatwianiu permitu (i przy tej okazji uwaga: Wielokrotnie szukając informacji na temat Piku natykaliśmy się na wzmianki, że permit jest wymagany, ale nikt go na miejscu nie sprawdza i jest to z tej perspektywy zbędny wydatek. Te konstatacje muszę potwierdzić – faktycznie nikt nas nie kontrolował na okoliczność posiadania permitu! Gdyby ktoś jednak chciał wyrabiać ten dokument to podaje namiary na biuro, które nam pośredniczyło: Dostuck-Trekking). Przy wcześniejszych wyjazdach zawsze miałem kilka dni wolnego, by przemyśleć spakowanie plecaka, zrobić ostatnie zakupy itp. Tym razem taki luksus nie był mi dany, więc myśl o tym, że czegoś istotnego nie uwzględniłem czy nie spakowałem troszkę mi dokuczała.

Nawał roboty był na tyle wielki, że w nocy z piątku na sobotę (26/27 czerwca) do godziny czwartej nad ranem pracowałem jeszcze nad wstępem do pracy magisterskiej (tym razem, tej na wschodo). Przy czym ta czwarta nad ranem nie była jedynie wyjątkiem – cały czerwiec tak wglądał… ;) O godzinie ósmej siedziałem już w pociągu relacji Słupca – Poznań. W Poznaniu dołączył do mnie Krzysztof i ruszyliśmy do grodu Kraka na imprezę pożegnalną Alicji i Andrzeja. Przyjął nas i ugościł w akademiku AGH Gabryś a następnie ruszyliśmy do Pubu Śródziemie, siedziby Klubu Podróżnika, na libację pożegnalną. Świetnie było spotkać ponownie znajome, podróżnicze twarze. Oczywiście, nie marnując czasu przystąpiliśmy natychmiast do niszczenia naszych wątrób, co jakoś zawsze doskonale umila długie Polaków rozmowy (sorrki Space za te zakupy w Żabce, ale zrozum biednego studenta, poza tym to Gabryś z Jaśkiem mnie zmusili - ja przecież normalnie alko nie pijam ;). Impreza trwała do białego rana, by następnie niespiesznie spacerkiem przejść na miejsce noclegu. Mimo, że powrót był lekki, przyjemny i całkowicie odnotowany w pamięci, to późniejsze dzieje są owiane eteryczną mgiełką. Rano obudziłem się na akademikowym korytarzu, a właściwie, wedle opisu Krzycha, w trzech różnych pomieszczeniach – kiblu, korytarzyku i korytarzu głównym. Widok był na tyle osobliwy, że, ponownie wedle relacji Kristofera, otaczał mnie nad rankiem „wianuszek stałych bywalców akademikowych, kiwających z uznaniem głowami”. Jakoś tam do południa zdołaliśmy się ogarnąć i ruszyliśmy na dworzec, by wsiąść do pociągu do Kijowa.

Podróż
byłą wypełniona bólem głowy, „ogólnie złym samopoczuciem” oraz snem. W każdym razie, dość szybko i – obiektywnie rzecz biorąc – komfortowo dotarliśmy do stolicy Ukrainy. Standardowe kijowskie śniadanko w przydworcowym Mac’u i jazda na lotnisko. Tam piwko oraz przepakowanie plecaków, łącznie z założeniem Koflachów na nogi, co budziło zdziwienie lub śmiech innych podróżnych. Międzylądowanie na Szeremietiewie i dalej do Frunze (znaczy: Biszkeku)!



Lotnisko im. Manasa przywi
tało nas niecodziennym widokiem, na który jednak bardzo liczyliśmy. Największa lotnicza baza US Air Force w tej części świata nie zawiodła, a poustawiane w równych rzędach transportowce, z ogromnymi C-5 Galaxy (jeśli się nie mylę), robiły niemałe wrażenia. Niestety próba sfotografowania tych obiektów została udaremniona przez czujny personel lotniska. Stąd jedyne zdjęcie jest byle-jakie. Po przylocie na miejsce okazało się, że ekipa X-Team, z którą byliśmy umówieni na co najmniej wspólny dojazd do base campu nie wyleciała w ogóle z Warszawy. Przyszło więc nam łatwić transport samemu, licząc się z koniecznością wyższych wydatków, niż pierwotnie planowane. Po podstawowych zakupach na miejscu w Biszkeku, ruszyliśmy do Osz. Trasa do Osz jest przepiękna – przechodzi przez cztery przełęcze i jeden długi (blisko 3-kilometrowy) tunel wykopany przez Zeków, który, będąc pozbawionym wentylacji, cały jest zadymiony spalinami. Było to zresztą przyczyną paru już wypadków, gdy samochód doznał awarii i zatarasował tunel a kolejne auta wjeżdżały do jego wnętrza – kierowcy Kamazów nie mają oczywiście w zwyczaju wyłączać swoich kopcących silników, które nie spełniają nawet normy Euro 0 – szczególnie na tych wysokościach. Skutek – śmierć z zaczadzenia kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu osób. Ot, "typowa opowieść samotnych, kirgiskich kierowców Kamazów" (Tribute to MotoSyberia ;) )… Sama droga jest bardzo porządnie wykonana i ujeżdżana w większości przez Mercedesy (to chyba najpopularniejszy samochód w Kirgistanie)!

Noc spędziliśmy u rodziny naszego kierowcy, niedaleko oszskiego bazaru (o czym wtedy nie wiedzieliśmy nawet). Kolejnego dnia przenieśliśmy się na inne miejsce do człowieka, który zajmował się załatwianiem transportu do bazy pod Pikiem. Spędziliśmy tam w sumie cały dzień, wraz z dwoma Hiszpanami, którzy również wybierali się na Pik, umilając sobie czas bulderowaniem Ziła-131. Okazało się, że załatwienie transportu samochodowego wchodzi w rachubę, ale za spore pieniądze. Paradoksalnie tańszą opcją okazał się przelot śmigłowcem. Pod wieczór przybyła, posiadające groźne nazwisko, menadżer jednego z obozów na Polanie Ługowej – Lena Kałasznikowa wraz z grupą pilotów wojskowych. Oznajmiła nam, że wylot nastąpi kolejnego dnia rano a przyjemność będzie kosztowała nas 90 USD.

Rano ruszyliśmy samochodem do bazy wojskowej, w której zaparkował nasz śmigłowiec. Wtedy to nasz pilot - Afganiec rozbawił mnie tekstem „Wiertaljot’ stait, slava Bogu, nie ukrali!”. Załadowaliśmy maszynę, pyknęliśmy sobie foty w kabinie i ruszyliśmy na polanę Achik Tash. Lot był dość krótki, bo trwał około godziny, co niesamowicie kontrastuje z czasem, w jakim pokonuje się tenże odcinek jadąc Kamazem ;)

Po dotarciu na Polanę, zostawiliśmy zbędne graty w obozie kompanii Pamir Expeditions, o której coś więcej dalej i udaliśmy się troszkę wyżej, na koniec polany, gdzie rozbiliśmy nasz obóz. Godzina była młoda, więc ruszyliśmy w górę w stronę Przełęczy Podróżników. Niestety nie mieliśmy żadnej dokładnej mapy, tylko nienajlepszej jakości schematy i trudno nam było początkowo rozeznać się w otoczeniu. Jako że byliśmy kilka dni przed sezonem, na Górze praktycznie nikogo jeszcze nie było (obóz pierwszy dopiero się instalował). Nie chcieliśmy za bardzo ryzykować, nie znając szlaku i nie wiedząc czego można się spodziewać dalej, stąd czekaliśmy aż ktoś przetrze nam troszkę drogę. Kolejnego dnia rano okazało się, że cala polana przysypana jest śniegiem – trochę to nas podminowało, bo stało się jasne, że tego dnia do obozu pierwszego nie dotrzemy. Mimo że śniegu było sporo (ulepiliśmy nawet bałwana ;) ), to po południu puścił na tyle, że stało się możliwe kolejne wyjście rekonesansowe w górę. Dotarliśmy do Przełęczy Podróżników, lecz musieliśmy się z niej szybko ewakuować, bo pogoda zaczęła się psuć. Kolejny dzień to powtórka z rozrywki – ranek przywitał nas kilkoma centymetrami śniegu. Kolejna noc na Ługowej? Chyba by nas krew nagła zalała! Gdy popołudniem śnieg puścił ruszyliśmy na przełęcz z zamiarem nocowania nań. Po drodze spotkaliśmy pierwszą polską ekipę: Beatę, Józka i Sebastiana oraz grupę z Iwano-Frankowska, z którymi spotykaliśmy się później jeszcze kilkakrotnie. Kolejnego ranka ukazał nam się w pełnej okazałości Pik. Szczerze powiedziawszy na mnie zrobił ogromne wrażenie – „kawał bydlątka” – pomyślałem i do tego strasznie daleko. Dotarło do mnie wtedy, że na pewno wejście na tę górkę łatwe nie będzie. Jako że pogoda była ładna zdecydowaliśmy się ruszyć do Jedynki. Trasa nie jest specjalnie trudna, choć dość długa i dlatego, gdy dotarliśmy na miejsce, to czuliśmy lekkie zmechacenie. Jedynka była podówczas jeszcze w powijakach – poszczególne obozy dopiero się instalowały. Całość przykryta była śniegiem, co jak nam wytłumaczono stanowi odstępstwo od normy o tej porze roku. Okazało się, iż rok 2009 był rekordowy pod względem ilości śniegu w regionie. Miejscowi pracownicy zaprosili nas na normalne żarcie. Już po trzech dniach jedzenia liofilizatów człowiek naprawdę ma ochotę na szurpę, zagryzaną chlebem, jajeczko i sałatkę ;) Kolejnego dnia okazało się, że czujemy się bardzo dobrze i aklimatyzujemy się bez problemów. Postanowiliśmy więc wyjść troszkę wyżej – na jakieś 4700 m npm i przejść za ścianę, którą ochrzciliśmy ścianą płaczu”. Jest to jedno z wielu nawiązań do archetypicznego narodu semickiego, które towarzyszyły nam na wyjeździe. Wynikało to z faktu, iż pewien znany nam wszystkim wspinacz wszystkie niepowodzenia zwalał na karb „wszechświatowego spisku żydowsko-gejowskiego”. Słuchając go człowiek się zastanawiał, dlaczego nie urodził się Żydem-homoseksualistą – miałby, jak można wnosić ze słów tegoż wspinacza, realny wpływ na bieg wszelkich wydarzeń. :P



Na czym to ja…? Aha, ruszyliśmy na „ścianę płaczu”. Oczywiście na lekko – raczki na nogi, czekan w łapę, uprząż na dupsk
o i heja! Wydawało się, że pójdzie łatwo a tymczasem bardzo szybko się okazało, że „wozducha nie chwatajet’” i poczułem się, jak te wszystkie zipiące ciężko Kamazy na górskich drogach… Ledwośmy podeszli na „ścianę płaczu” i myśl o tym, że następnego dnia trzeba będzie pokonać tę samą drogę niosąc 25 kilo na plecach przerażała… Do tego jeszcze konieczność przekraczania szczelin, które zwalniają tempo marszu i męczą „psychicznie” ;) Mieliśmy oczywiście linę, ale łażenie na lotnej nie należy do wielkich przyjemności, bo lina pląta się pod nogami a poza tym trzeba iść zgodnym tempem, bez wielkich możliwości na indywidualne, króciutkie przystanki… Dlatego, co zrobiliśmy? Szliśmy bez liny! ;) A szczeliny pokonywaliśmy na przysłowiowego Polaka-zwierzaka a więc, w tym wypadku, skacząc :P Szło nam nawet dobrze do czasu, gdy Kristofer przy lądowaniu po skoku przez szczelinę zapadł się w niej po udo. Wtedy to postanowiliśmy się jednak związać po raz pierwszy i w sumie dobrze, bo ja, skacząc jako drugi również wpadłem z nogą w miejscu, które wydawało się być bezpieczne. Dosyć zmęczeni wróciliśmy do obozu i zabraliśmy się za gotowanie wody na kolejny dzień, w którym zamierzaliśmy ruszyć do obozu drugiego. Nasze wymęczenie tłumaczyliśmy sobie wpływem wysokości oraz nie zabraniem kijków trekkingowych…

Kolejnego dnia wstaliśmy o świcie, spakowaliśmy resztkę gratów, namiot i chyżo ruszyliśmy do przodu. Nasza eskapada zakończyła się jednak dosyć szybko na pierwszej zmarzniętej rzeczce. Krzysztof pokonał ją bez problemów, ja natomiast, idąc po jego śladach, zapadłem się oboma nogami. Woda w ilościach pokaźnych przelała się do wnętrza botków, co oznaczało dla nas przymusowy całodniowy postój. Podeszliśmy jeszcze jakiś kawałek do drugiej części obozu i postawiliśmy namiot. Okazało się, że był to w ogóle dzień pecha dla polskich ekip – wspomniany wcześniej Józek poparzył sobie stopę wrzątkiem i to na tyle poważnie, że zeszła mu skóra :(

Niestety kolejnego dnia nie było nam dane r
uszyć ze względu na syfną pogodę. Powoli też zaczęła nam odbijać głupawa, ale nie może być inaczej, gdy pół dnia gra się w karty w Wojnę a drugie pół gotuje wodę na obiad i do termosów :P Bohaterem naszych opowieści stał się Szymon Niemiec, który urzekł mnie założeniem własnego kościoła :P Ponoć sam ogłosił się wcieleniem Chrystusa… Ma chłop fantazję :P W chwilach wolnych kłóciliśmy się o wyższość oddawania moczu na dworze (opcja, której ja zawzięcie broniłem) nad sikaniem do butelki (opcja Krzysztofowa, wypróbowana na Elbrusie i zaciekle broniona od tego czasu ;) ). Myślę, że Krzysztof jednak strzelił sobie gola do własnej bramki, gdy zdarzył mu się mały wypadek podczas oddawania się czynności fizjologicznej zgodnie z własnymi przekonaniami (więcej w tej kwestii na filmie :P ).

Kolejnego dnia nie udało nam się wyruszyć skoro świt, gdyż pogoda nie dopisywała. Wyruszyliśmy więc dość późno – około 9 rano. Do momentu podejścia pod „ścianę płaczu” szło nawet dobrze. Ale po jej przekroczeniu zaczął się dramat. Poruszaliśmy się seriami po 100 kroków (później 50), robiąc po każdej „setce” odpoczynek na dziesięć głębokich oddechów a do tego, co każde 250 kroków, zatrzymywaliśmy się na 10 minut siedzącego odpoczynku. Droga szła nam bardzo opornie. Plecak ciążył niemiłosiernie. Ostatecznie do Dwójki na 5300 m npm dostaliśmy się po 9,5 godzinach wchodzenia w stanie niezłego wymęczenia. Pogoda nie sprzyjała, było dość zimno i wiał do tego wiatr oraz padał śnieg. Wykopanie platformy pod namiot zajęło małe pół godzinki i po tym czasie mogliśmy wreszcie oddać się „relaksowi”, czyli gotowaniu wody, jedzeniu i spaniu. Obóz drugi by jeszcze wówczas dość pusty – łącznie może jakieś 8 namiotów, w tym tylko 2/3 zamieszkane. Kolejnego dnia po długim śnie ruszyliśmy na rekonesans i po aklimatyzację w stronę Piku Razdelnej. Początkowo trzeba pokonać dość strome, ale przyjemne podejście, by znaleźć się na grani i następnie granią poruszać się do ściany Piku. Tam też po raz pierwszych spotkaliśmy osławionych Brazylijczyków, którzy przybyli na Pik wcześniej niż my i pragnęli być jego pierwszymi w roku zdobywcami. Poza tym planowali zdobyć jeszcze w tym sezonie cztery pozostałe siedmiotysięczniki byłego ZSRR i tym samym skompletować „Śnieżnego Barsa! Brazylijczycy wyrąbywali w śniegu drogę na szczyt Piku Razdelnej, który chcieli zdobyć kolejnego dnia. Zaproponowali nam wspólne wyjście kolejnego dnia w nocy, jednak gdyśmy się obudzili o 3 nad ranem, i następnie co godzinę, pogoda była kiepska – wiał silny wiatr i sypał śnieg. Wydawało nam się, że Brazylijczycy nie ruszyli. Tymczasem, gdy myśmy ok. 9 rano wychodzili z obozu drugiego z zamiarem dojścia do Trójki, daleko na ścianie Piku Razdelnej dostrzegliśmy trzy sylwetki: dwójkę Brazylijczyków oraz ich portera, którzy przy silnym wietrze i sypkim śniegu, powolutku dreptali w górę. Mimo, że byliśmy bardzo daleko od nich (oni sami wyglądali jak trzy czarne kropeczki, czasem zlewające się w jedną wielką na białym tle), to można było namacalnie wyczuć walkę jaką toczą w tym momencie z Bogo-Leninem. Gdyśmy dotarli dwie/trzy godziny później pod stok, na którym widzieliśmy Brazylijczyków, po ich śladach nic nie zostało. Krzychu rozpoczął podchodzenie, jednak po pół godziny, gdy podeszliśmy raptem kawałeczek z całej 300-metrowej ściany, zdecydowaliśmy, że musimy się rozbić pod stokiem i ruszyć, gdy pogoda się polepszy.



Kolejnego dnia noc i ranek były beznadziejne,
bez szans na wyjście. Spędziliśmy więc cały dzień w namiocie. W pewnym momencie usłyszeliśmy jednak głosy na zewnątrz, którym jakoś udało się przedrzeć przez huk wiatru. Wychyliliśmy głowę – to Brazylijczycy wracali do Dwójki, słaniając się na nogach z wyczerpania. Okazało się, że zdecydowali się odpuścić Pik Lenina i jechać dalej. Żal nam się chłopaków zrobiło, bo widać było, że mieli wcześniej serce do włażenia i wielką determinację i że decyzja o rezygnacji nie przyszła im chyba łatwo.

Następnego dnia ruszyliśmy około godziny 10, gdy troszkę się przejaśniło. Jednak dość szybko zaczęliśmy puchnąć – znowu we znaki dawały się ciężkie plecaki. Z pomocą w torowaniu przyszli jednak Pierrick i Valerie, których wtedy jednak jeszcze nie poznaliśmy ;) Po mozolnym podłażeniu dostaliśmy się wreszcie na Pik Razdelnej (6149 m npm) i zeszliśmy 100 metrów niżej w kierunku Lenina, by rozbić się na przełęczy. Znowuż okopanie namiotu zajęło sporo czasu. Były z nami jeszcze dwie ekipy, ale obie zamierzały zostać jedynie na noc i rano wracać do Dwójki. Nas na taki luksus stać nie było. Wiedzieliśmy, że kończy nam się jedzenie i benzyna. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że sytuacja wyglądała dużo gorzej. Benzyny mieliśmy na oko na trzy garnki wody (jakieś 4,5 litra) a żarcia na jeden posiłek – który trzeba jednak przygotować w oparciu o wrzącą wodę :/ Postanowiliśmy, że tego dnia nie stać nas na luksus jedzenia oraz iż eśli tylko pogoda pozwoli, to kolejnego dnia ruszamy na szczyt w akcie desperacji i rozpaczy, licząc się z tym, że szanse są nikłe. Niestety przez całą noc pogoda była fatalna i nic nie zwiastowało poprawy. Gdy jednak zrobiło się jasno postanowiliśmy ruszyć. Szans na wejście nie było już żadnych, ale gdzieś tam naiwna iskierka nadziei oraz świadomość, że zaszło się tak daleko, nie pozwalają odpuścić bez podjęcia ostatniej próby. Ruszamy! Jest diabelnie ciężko. Dotychczas cały mój sprzęt sprawdzał się w 100%, zawsze było mi wystarczająco ciepło, ale tym razem jest kiepsko. Idziemy granią, wieje silny wiatr a poza tym jest bardzo mroźnie, niebo bezchmurne. Po jakimś czasie robi się coraz bardziej nieprzyjemnie, gdyż zaczynam tracić czucie w palcach – staram się nimi ruszać, ale niewiele to daje… Chwilę walczę ze sobą, ale podejmuję decyzję – wracam do namiotu. Góra nie ucieknie. Krzychu mówi, że da jeszcze radę i postanawia ruszyć, jak mi się tylko wydaje do najbliższego szczytu – jakieś 45minut podejścia w górę. W rzeczywistości Kristofer postanowił bić na samego Lenina. Jednak i on nie ma szczęścia – wkrótce zjeżdża ok. 10 metrów z lawiną i również postanawia odpuścić. Gdy wraca do namiotu jest cały przemarznięty – podczas gdy ja siedzę w cienkiej bluzie i na gołe stopy, on nie zdejmując kurtki puchowej pakuje się do śpiwora (co chyba nie jest najszybszym sposobem rozgrzania się, ale w stanie zmęczenia człowiek nie jest do końca racjonalny ;) ). Po dwóch godzinach, gdy Krzychu dochodzi do siebie, postanawiamy wracać do Dwójki. Zdążyły się już pojawić chmury, co powoduje, że widoczność nie jest zbyt duża. Staramy się iść środkiem grani, mając świadomość nawisów śnieżnych od strony południowej. Śnieg pod postacią paskudnego puchu strasznie utrudnia życia – zapadamy się po pas. Dobrze jednak, że schodzimy a nie sadzimy w górę. Po jakimś czasie docieramy do Dwójki. Wzbudzamy tutaj niemałą sensację, bo jesteśmy pierwszymi, którzy tego roku zdecydowali się na atak (choć i tak wiadomo, jaki to był atak ;) ) i byli tak wysoko (w moim przypadku jakieś 6250m i 6350m w przypadku Krzycha). Otacza nas wianuszek wspinaczy, łaknących jakichkolwiek wieści z góry: Jak tam jest? Jak pogoda? Jak warunki śniegowe? No, nasze ego zostało podbudowane!! :P Dwójka w tym czasie przypomina już huczące miasteczko – namiotów jest naprawdę sporo! Są dwie polskie ekipy, w tym X-Team, czyli ludzie z którymi mieliśmy wchodzić razem, a którzy nie dotarli na czas do Kirgistanu ;) Bardzo fajna wiara, niestety nie znam na chwilę obecną jeszcze szczegółów ich pobytu na Piku, gdyż nie wrócili do Polski, ale z tego, co mi wiadomo dwie osoby weszły na szczyt!! Gratulacje!!

Następnego dnia zaczynamy niespiesznie się pakować. Zwinięcie namiotu okazuje się jednak nie lada sztuką. Pożyczony od Pawła Marabut przymarzł na amen do podłoża oraz kamieni, którymi obtoczyliśmy fartuchy. Po godzinie rąbania czekanami udaje nam się wykuć fartuchy od trzech boków namiotu. Robota to nielekka, bo człowiek szybciutko dostaje zadyszki na tej wysokości, w rękawicach robi się niewygodnie, bez rękawic – paluchy szybko przemarzają :/ Po pewnym czasie decydujemy się na desperacki krok – jeden fartuch znajdzie swoje wieczne miejsce spoczynku w śniegach Bogo-Lenina. Odrąbujemy czekanami przymarznięty fartuch, zwijamy namiot i ruszamy w dół. Początkowo próbujemy na linie, ale ciągłe patrzenie pod stopy, żeby rakami nie poranić liny jest zbyt wyczerpujące. Postanawiamy wiązać się na szczeliny lub przekraczać je na „Polozwierza”. Po niecałej godzince docieramy do podwójnej szczeliny. Plan jest taki: przerzucamy kije i plecaki przez najbliższą szczelinę, skaczemy i przerzucamy sprzęt dalej, no i skaczemy ponownie. Niestety, jak to czasami z planami bywa, nie zawsze rzeczywistość się im podporządkowuje. Przerzucam więc kijki, przerzucam plecak, a ten zamiast się zatrzymać powolnie toczy się w dół i… znika w kolejnej szczelinie. Moja mina musiała być wtedy nietęga, bo Doktorantus wybucha gromkim śmiechem. Mi, jak się można łatwo domyśleć, do śmiechu nie jest :P Szybko skaczę przez pierwszą szczelinę, zaglądam do kolejnej i oddycham z ulgą – plecak wpadł na jakieś 3 metry. Jak się złamię w pasie i wsunę do szczeliny, to wyjmę plecak czekanem. W tym czasie podchodzi do nas chłopak, pozdrawiając nas „Witam rodaków!”. Zgadujemy, że rozpoznał nas po swojskich „kur…”, „ja pier…” i „ch…”. Odpowiada, że skok przez szczelinę, zamiast normalnego przechodzenia na linie, zdradził nasze pochodzenie jeszcze szybciej :P Sebastian, bo tak chłopak ma na imię, okazało się że jest doświadczonym wspinaczem i przy okazji naszym niedoszłym kompanem z X-Teamu. Szybko oferuje pomoc, przewlekam taśmę przez jego uprząż, blokuję się w śniegu rakami a on spuszcza się głową w dół szczeliny, by za chwile wygramolić się z moim kochanym plecaczkiem :D Spędzamy jakąś małą godzinkę na miłych pogawędkach, lecz trzeba ruszać dalej. Po drodze spotykamy jeszcze dwie ekipy z Polski – generalnie chyba 30% wszystkich osób na Leninie to Polacy!! Dalsze schodzenie umilamy sobie dupozjazdami, co wydatnie podkręca nasze tempo. Ostatni odcinek idziemy na lotnej, bo szczelin się sporo wytopiło od czasu, gdy opuszczaliśmy Jedynkę. Po dotarciu fundujemy sobie obiadek w obozie oraz piwko!!! Cóż to był za smak. Nie możemy jednak długo zasnąć, rozpamiętując naszą nieudaną próbę pokazania Bogo-Leninowi, kto tu rządzi!

Kolejnego dnia uderzamy do base camp’u. Droga jest daleka, ale zlatuje bardzo szybko. Gdy dochodzimy do Przełęczy Podróżników następuje czas spotkań. Najpierw Brazylijczycy, którzy zacięli zęby i po odpoczynku w bazie, postanowili
po raz ostatni spróbować skopać Lenina! Strasznie mi wtedy zaimponowali wolą walki i szczerze mówiąc nikomu tak nie życzyłem pierwszego wejścia na szczyt w tym roku (do tego czasu Pik ciągle pozostawał nie zdobyty), jak właśnie im. Jako pierwsi dotarli wcześniej do Trójki, im należał się też sam szczyt. Niestety nie wiem, czy im się w końcu udało. Po chwili spotkaliśmy się z Hiszpanami, z którymi razem lecieliśmy na Polanę Ługową, a którzy również po raz drugi próbowali szczęścia. Na przełęczy poznaliśmy też Valerie i Pierricka a właściwie to tylko Valerie, z którymi mieliśmy spędzić dwa kolejne dni, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.

Po dotarciu do Polany Ługowej udaliśmy się do obozu Pamir Expeditions, w którym mieliśmy pozostawioną część naszych rzeczy. Przyjęto nas tam po królewsku, podejmując pysznym obiadkiem (10 USD) i darmową herbatą z niekończącą się dolewką! Opiekunowie tegoż obozu: Jura wraz ze swą rodziną oraz pracownikami, to przemili ludzie, którzy sporo nam pomogli a ponadto sprawili, że nasz pobyt w bazie był bardzo sympatyczny. No, ale co się dziwić? Wszyscy są Taszkentczykami!! :D Zdecydowaliśmy się również udać do bani (5 USD – czas nielimitowany), celem wyprania i wykąpania oraz popicia piwka!! :) Wydostanie się z Achik Tashu okazał
o się niemożliwe tego dnia ze względu na brak transportu, dlatego spędziliśmy noc w bazie.

Następnego dnia ruszyliśmy Kamazem do Oszu. Na pokładzie byli już Valerie i Pierrick. Przesympatyczne młode małżeństwo, które podróżuje dookoła świata, z tymże nie jest to zwykłe podróżowanie. Ich celem jest zdobywanie różnych szczytów o drodze. Zainteresowanych odsyłam na ich stronę oraz Picasę.

Podróż do Osz zajęła sporo czasu, szczególnie jeśli zestawi się to z wynikiem jaki osiągnęliśmy lecąc z Osz do Achik Tashu. ;) Wynika to z faktu, iż droga wiedzie przez wysokie góry (m.in. przełęcz na 3500 m npm), droga jest w stanie opłakanym a do tego na wielu kilometrach trwają prace budowlane. W Osz zamieszkaliśmy na kwaterze prywatnej (dla zainteresowanych podaję skany wizytówek naszych gospodarzy: na początku Pana, któremu bulderowaliśmy ZiŁ-a w drodze na Pik a następnie Panią, u której nocleg załatwili Valerie z Pierrickiem. Oba miejsca gorąco polecam, w obu przypadkach gospodarze załatwiają transport pod Pik Lenina.

W Osz zwiedziliśmy sobie pobieżnie bazar, nadrobiliśmy straty w odpowiednim nasyceniu organizmu chmielem, podjedliśmy i zorganizowaliśmy sobie transport do Biszkeku na kolejny dzień. Cały kolejny dzionek spędziliśmy w samochodzie, by około 22 dotrzeć do stolicy Kirgistanu, ale to już zupełnie inna historia :P

Boże, ale elaborat wyszedł :P



Powyjazdowo…


Tak, jak obiecałem postaram się opisać naszą wakacyjną eskapadę. Zadanie to niełatwe, bo wydarzyło się dużo, a i nie wszystko (czasami właśnie to, co najlepsze) nadaje się do publikacji (bądź krąg wtajemniczonych trzeba utrzymywać w karbach, bądź przekaz „na piśmie” byłby dalece niedoskonały). W każdym razie to, co nie znajdzie miejsca na blogu, zostanie pokazane na tradycyjnych, powyjazdowych prezentacjach, gdy takowe zostaną już przygotowane.

Całość chyba podzielę na odcinki, bo w jednym poście to nie dam rady… ;)

I taki krótki przegląd zdjęć z całości wyjazdu, pokazujący to, co najważniejsze: piękne krajobrazy, wspaniałych ludzi, naszego Tranziciora i przyjaciół, których każdy może mi pozazdrościć!



poniedziałek, 10 sierpnia 2009

ahhh pochti rodina

Uzbekistan!!! :DDD :DDD
Tyle, ze dzis w nocy sie konczy... :'(

piątek, 31 lipca 2009

Tadzykistan


To bedzie raczej krotki i zdawkowy post, bo czasu malo a relacji i wrazen moc! W kazdym razie obiecuje wrzucic po powrocie wyczerpujacy post o wszystkim, co nam sie wydarzylo.

Dzis dotarlismy do Duszanbe po kilku dniach samochodowej wyrypy przez Gorny Badachszan. Bylo po prostu cudownie. Tadzykistan jest niesamowicie malowniczym krajem: gory, doliny, osniezone szczyty, przelecze powyzej 4000 m npm, przecinajace droge rzeki, rozrzucone gdzieniegdzie wioseczki z przemilymi ludzmi, cudny widok na Afganistan - no po prostu miodzio. Droga poczatkowo okazala sie duzo lepsza niz sie spodziewalismy - szczegolnie czesc pamirska, potem dopiero sie ostro popsula - robilismy 200 km przez 8 godzin :/ Na wysokich przeleczach Tranzicior sapal, stekal, rozrylala sie kazda srubka, a w rurze wydychowej pracowywalismy nad cialem doskonale czarnym ;) ale wozek dal rade. Juz sie nie moge doczekac, jak po powrocie zmontuje filmik-kompliacje walczacego z przeciwnosciami drogi Transita!!

Tadzykistan przywital nas niezwykle milo: "narkotrafik polis" ugoscilo nas upolowana z Kalasznikowa owca Marco Polo - mamy pewne mieszane uczucia, bo jest to gatunek z swiatowej czerwonej ksiegi... Ale smarzac go dla siebie nie bylismy tego swiadomi...

Z kalasznikowem zreszta spotkala nas jeszcze jedna przygoda - ale to pokaze zdjecia i opisze pozniej :P heheh

Nasz Tranzicior sprawdza sie w trasie niesamowicie: po prostu "przejdziem Warte, przejdziem Wisle" - zadna rzeka nam niegrozna, zadne kamienie wystajace z ziemi, zadne przelecze powyzej 4km npm, zadna milicja wyludzajaca mandaty. Poki co dostalismy jeden na dzien dobry za zaczernione szyby (pomoc jest to nielegalne, bo z zaczernionymi szybami "tolka terroristy jezdjat'" :P Zeby zbic cene mandatu dzwonilem nawet do samego naczelnika GAI w Murgabie, przerywajac mu kapiel ;) Grunt, ze udalo sie wynegocjowac nizsza stawke!! :P

W Uzbekistanie czeka nas kolejne wyzwanie - mianowicie sprobujemy sprzedac Transita, co bedzie nie lada wyzwaniem, bo cla sa w UZ nieludzkiei procedury tez dziwne. Bedziemy wiec probowac sprzedac furke lekko na bakier z prawem - bedzie ciekawie ;)

Nie wiem, czy pisalem o "exegi monumentum aerum perennius" czyli o naszym zbieractwie ziemi, celem znalezienia w niej nowych gatunkow roztoczy!! (Sic!) Wlasnie dzis okazalo, sie ze pierwsza partia z Biszkeku nadana jako ksiazki dotarla do Poznania. Jutro postaramy sie wyslac kolejna, ale na legalu - odbylismy juz rozmowe z jednym profesorem z Instytutu Geologii, ktory ma nam dac pozwolenie na wywoz ziemi :)

Za dwa dni bedziemy juz w Taszkencie - ja sie nie moge juz doczekac powrotu do UZ, znow zobaczyc te ulubione miejsca, zabrac przyjaciol do Elvisa i poptem na tance do Niagary... heheh No i musze zlozyc moja prace magisterska na uniwerku :)

wtorek, 21 lipca 2009

Pik Lenin, Issyk Kul i Biszkek


Jakos dostatlismy sie z kierowca-oszustem do Osz, gdzie bylismy zmuszeni przeczekac jeden dzien w poszukiwaniu chetnych na wyjazd w kierunku Piku Lenina. Jedyni chetni jacy sie znalezli to dwojka Hiszpanow. Byla to ciagle niewielka grupka i okazalo sie, ze paradoksalnie najtaniej bedzie udac sie do base camp'u na viertaliote ;) Byl to wojskowy Mi-8. Najpierw z pilotem o posturze zolnierza-Afganca udalismy sie do bazy wojskowej w Osz. Pilot, gdy zobaczyl helikopter rzekl: "Smiglowiec stoi.. Slawa Bogu, nie ukradli" :P


Do bazy dolecielismy po malej godzince, przebralismy sie i ruszylismy kawalek w gore. Spalismy na Polanie Lugovej. Rano wszystko bylo zasypane sniegiem, ktorego opady w tym roku byly rekordowe/ Zrobiliskmy podejscie rekreacyjnie pod Przelecz Podroznikow. Kolejnego dnia historia ze sniegiem sie powtorzyla, ale ruszylismy juz na sama przelecz. Dnia trzeciego przenieslismy sie ze spaniem na przelecz. Poczatki naszego podchodzenia byly wiec bardzo ostrozne, gdyz bylismy jednymi z pierwszych na gorze a chcielismy miec jakikolwiek slady, po ktorych moglibysmy isc a nadto troszke obawialismy sie alklimatyzacji (a wlasciwie jej braku...). Dnia czwartego wyladowalimsy w Obozie 1 (4400 m npm), rozbilismy namiot i zajelismy sie ulubiona „rozrywka” – gotowaniem wody ;) Dnia kolejnego wybralismy sie na lekko na tzw. Sciane Placzu – dosc strome podejscie na drodze do Obozu Drugiego. Bylo to jednoczesnie nasze pierwsze spotkanie ze szczelinami - obaj zaliczylismy wpadniecie na glebokosc kolana, co dalo nam do myslenia, ze asekurowac sie trzeba! Wrocilismy strasznie zmeczeni, co nas wybitnie zaskoczylo – prawdopodobnie wina wysokosci i pojscia bez kijkow. Zdecydowalismy jednak kolejnego dnia ruszac do Dwojki. Ruszylismy o swicie, ale po 15 minutach nasze wyjscie sie zakonczylo – przechodzac po zamarznietym strumyku, lod sie pode mna zalamal i wpadlem prawie po kolana w wode, co dalo efekt chlupoczacej wody w bucie. Nie pozostalo wiec nic innego jak rozbic sie ponownie... Dzien siodmy przegarowalismy w obozie ze wzgledu na beznadziejna pogode. Osmego jednak ruszylismy jednak bez ogladania sie na pozna pore. Trasa do Obozu Drugiego (5300 m npm) wyczerpala nas maksymalnie – przejscie zajelo nam lacznie 9,5h i dalo sie we znaki – szlismy na ciezko z calym majdanem. Pojawila sie koniecznosc kopania platformy i rozbijania namiotu przy silnym, mroznym wietrze, ale jakos poszlo. Kolejnego dnia podeszlismy pod sciane Piku Rozdelnaya, gdzie spotkalismy dwojke Brazylijczykow zdeterminowanych by nazajutrz uderzyc do Trojki – problemem byl mega kopny snieg. Myslelismy zeby do nich dolaczyc, ale gdy oni ruszali w Dwojce byla „dupowa”. Wystartowalismy dopiero okolo 9 rano, widzac daleko na scianie Rozdelnej prawie nieruchome kropeczki – Brazylijczykow brodzacych po pas w sniegu. Po jakims czasie sami doszlismy do stoku, ale po pol godziny mordegi zdecydowalismy sie rozbic na 5800 m npm. 11 dzien spedzilismy calkowcie w namiocie – pogoda nie pozwolala sie ruszyc dalej, ale popoludniu zobaczylismy wracajacych Canarinos – chlopaki slaniali sie z wycienczenia na nogach i oglosili, ze daja sobie z Pikiem spokoj. Szkoda nam ich bylo jak cholera – poprzedniego dnia zrobili kawal dobrej roboty. Dwunastego dnia mysmy ruszyli zdobywajac Pik Razdelnaya (6149 m npm) i schodzac do Trojki (6080 m npm). Niestety zarcie nam sie skonczylo a co gorsza konczyla sie benzyna, oznaczajaca mozliwosc topienia sniegu. Mimo to postanowilismy atakowac, liczac na cud. Cud pogodowy sie nie wydarzyl i wyjscie w nocy nie bylo mozliwe – na zewnatrz panowalo mleko. Ruszylismy wiec przy silnym wietrze bocznym poznym ranem. Mnie niestety po pol godziny zaczely odmrazac palace w rekawicach i musialem zrezygnowac, Krzychu ruszyl solo dalej, ale zlecial zmini-lawina i tez zawrocil. Po rozgrzaniu zwilnelismy namiot i wrocilismy do dwojki wiedzac, ze to juz koniec. Kolejnego dnia zeszlismy do Jedynki, gdzie po drodze o maly wlos stracilbym plecak w szczelinie, ale to juz inna historia... :P Nastepnego bylismy zas juz w Bazie, gdzie oddalismy sie przyjemnosciom typu bania i normalny obiad :) Nazajutrz, z dwojka poznanych Francuzow uderzylismy do Osz i kolejnego dnia do Biszkeku, gdzie spotkalismy Anie, Magde, Kube i Radka. Pochlalismy z tej okazji zdrowo, prowadzac zaciete, choc niestety bezowocne negocjacje zamiany naszego Forda Transita na woz terenowy z naszym gospodarzem. W niedziele wybralismy sie nad Issyk-Kul, spedzilismy noc w okolicach Cholpon-Ata, gdzie podjechali do nas podpici Kirgizi dajac sie przejechac koniem – pierwszy raz galopowalem! :) Bylo ekstra, choc koncowka byla nienajlepsza, gdy zazadali kasy a mysmy placic nie chcieli. Nastepnego dnia wyjechalismy do Karakolu – zwiedzilismy muzeum Przewalskiego oraz probowalismy zajrzec do bylej radzieckiej bazy wojskowej – toprpedowni. Przenocowalismy gdzies w dziczce, grillujac wolowine, ktora dzis spowodowala u mnie powazne sensacje zoladkowe :/ A wiec spadam w tualjet i do przeczytania!

wtorek, 30 czerwca 2009

Biszkek

To bedzie krotka i chaotyczna notka...

Wlasnie wyladowalismy na Manas International Airport czyli w samym sercu najwiekszej amerykanskiej bazy lotniczej na obszarze postsowieckiej Azji Centralnej... Zaparkoweane obok siebie C5 Galaxy robia duze wrazenie!!

Jedziemy odebrac teraz propusk na Pik Lenian i dalej do Osz. Niestety nasi wspoltowarzysze, ktorzy lecieli z Warszawy przez Stambul nie dotarli do Biszkeu, wiec musimy wszystko zalatwiac sami, co nas troszke moze wiecej kosztowac, ale coz... Niczewo nie podelajesz...

Biszkek zrobil na mnie bardzo dobre wrazenie, szczegolnie samochody sa duzo lepsze niz te w Taszkencie - mnostwo niemieckich i japonskich aut, rzadko kiedy jakiekolwiek Lady czy Wolgi... no i nie ma zadnych Deawoo ;) Poza tym porzadeczek wiekszy na ulicach jednak... No prosze!! :)

Dobra koncze, bo Doctorantus sie niecierpliwi ;)

sobota, 27 czerwca 2009

Rusza Wielki Plan Wakacyjny


Taaak… Stało się. Taszkentczyk wraca, gdzie jego miejsce: do Azji Centralnej! Po niecałym półtora miesiąca spędzonych w Polsce, nareszcie nastanie czas odpoczynku. Te ostatnie tygodnie były naprawdę ciężkie, głównie przez wzgląd na pisanie pracy magisterskiej (Project-u) w ramach studiowania na WIUT.


Jutro a właściwie, to dziś za niecałe cztery godziny Taszkentczyk wsiądzie do pociągu relacji Słupca – Kraków (z przesiadką w Poznaniu, gdzie spotka się ze swym wiernym kompanem oraz towarzyszem czynów chwalebnych – Wielkim Celebransem Wielkiego ETOH-a Teokratorem Cziczeronem I, czyli z Krzychem). W dawnej stolicy Polski zatrzyma się na imprezie pożegnalnej Alicji i Andrzeja, albowiem zaprzyjaźnieni Los Wiaheros ruszają w 3, 5-letnią podróż dookoła świata! Taką okazję trzeba uczcić!!

W niedzielę ładujemy się już do pociągu relacji Kraków – Kijów, by tam, po dokonaniu niezbędnych korekt bagażowych, wsiąść na pokład Aeroflotowej maszyny i lotem przez Moskwę, skoro świt we wtorek wylądować w Biszkeku.

Jaki jest plan na dzień dobry? Ambitny – rzec bez kozery można. Czy się uda? Pożyjemy – zobaczymy… W każdym razie zamierzamy skopać tyłek Lenina… Piku Lenina. Jest to mierząca 7134 m npm góra położona w Pamirze na granicy kirgisko-tadżyckiej. Nie uchodzi za trudną, ale już sama wysokość i warunki pogodowe tam panujące, nie czynią dla większości przedstawicieli homo sapiens w tym i dal nas, tego podejścia łatwym spacerkiem. Właściwie to szanse na wejście trzeba kalkulować na fifty-fifty, aby później nie było rozczarowania i niewyobrażalnego żalu.

Wydaje się, że przygotowani sprzętowo jesteśmy bardzo dobrze, kondycyjnie też nie narzekamy, ale jak będzie tam na miejscu… to już Bóg jeden raczy wiedzieć… Ogromną rolę poza warunkami atmosferycznymi odegra nasza aklimatyzacja, z którą wcześniej nie mieliśmy nigdy poważnych problemów. Jednak tym razem wchodzimy na górę o 1,5 kilometra wyższą niż nasze dotychczasowe osiągnięcia…

Po wylądowaniu w Biszkeku, odbieramy nasze niezbędne permity, dokonujemy ostatnich zakupów i ruszamy na południe do Osz, miejmy nadzieję, że razem z inną polską ekipą, która uderza na Pik w tym samym czasie (szczegóły dogadamy jutro). Następnie z Osz łatwimy transport na Ługową Polaną, gdzie znajduje się base camp i zaczyna się podejście!

Jeśli się wszystko uda, to po mniej więcej dwóch tygodniach powinniśmy być z powrotem na Ługowej, by stamtąd bezzwłocznie udać się z powrotem do Biszkeku na spotkanie z Anią, Magdą, Kubą i Radkiem, którzy przyjadą z Polski naszym niedawno zakupionym Fordem Transitem!! Dalszą część podróży spędzimy już razem w doborowym gronie przyjaciół! Zamierzamy zwiedzić Kirgistan – przynajmniej okolice jeziora Issyk-Kul. Następnie udamy się do Tadżykistanu, gdzie będziemy przemieszczać się wzdłuż Pamir Highway, odbijając na południe do doliny Wachanu, stanowiącego graniczną rzekę z Afganistanem. Słyszałem gdzieś ostatnio, że w Ishkashim istnieje możliwość nielegalnego przekroczenia granicy z Afganistanem. Skoro nie udało się zbliżyć do mostu hajratońskiego w Termezie, to może chociaż w Tadżykistanie uda się postawić stopę na terytorium afgańskim! ;) Z Tadżykistanu udamy się do Uzbekistanu – w pierwszej kolejności do Taszkentu. Taszkentczyk zawita w swoim domu. Piwko w Elvisie oraz impreza w Niagarze – murowane punkty programu ;) A co dalej? Uzbecka klasyka: Samarkanda, Buchara i Chiwa. No i jak czasu starczy, to koniecznie Mojnak, dawny port rybacki nad brzegiem jeziora Aralskiego, którego brzeg znajduje się obecnie ponad 150 kilometrów od tegoż miasta. A że w narodzie fantazja nie ginie, to jest plan podjęcia próby dostania się na Wyspę Odrodzenia – dawny radziecki poligon i laboratorium boni biologicznej. Szanse na to wielkie nie są, bo na ile mi wiadomo obecnie bezpieczny dostęp na tę wyspę (w sumie dziś to już wyspa tylko z nazwy), ze względu na ruchome pisaki od strony uzbeckiej, możliwy jest wyłącznie od strony kazachskiej.

Powrót planowany jest w połowie sierpnia.


Trzymajcie kciuki – szczególnie za naszą zuchwałą próbę pokazania Włodzimierzowi Iljiczowi, kto tu rządzi! ;)