Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

niedziela, 25 stycznia 2009

Niedziela czyli Dzień Boży…


W piątek podczas spacerowania w pobliżu starego miasta zaczepiło mnie dwóch chłopaków – studentów ekonomii na miejscowym uniwersytecie muzułmańskim. Pogadaliśmy sobie i w końcu zaproponowali, żebyśmy się spotkali w niedzielę, oni pokażą mi troszkę miasta i będziemy mieli okazję troszkę sobie poćwiczyć angielski oraz wymienić się poglądami na świat.

Spotkaliśmy się pod pomnikiem Aliszera Navoi a następnie udaliśmy się na coś do jedzenia – zabrali mnie do czajchany takiej tradycyjnej uzbeckiej restauracji/herbaciarni i zaproponowali przepyszną zupę – coś, jak nasza warzywna, ale z orzechami, kukurydzą, żółtym serem, troszkę innymi przyprawami oraz furą mięsa!! Oczywiście mięso mi się najbardziej spodobało.

Większość naszych dyskusji zdominowała religia. Szucha i Tocha, bo tak chłopaki mieli na imiona, spytali mi się o moje wyznanie, więc powiedziałem, że jestem katolikiem, ale niezbyt religijnym i do kwestii nakazów wiary nie przywiązuję wielkiej uwagi, lecz staram się przestrzegać bardziej „świeckiej moralności”, która jednak, jak mi się wydaje, w 100% zgadza się z nakazami wiary katolickiej, lecz jest odarta z „obrzędowości”. Oni jednak zaczęli drążyć temat, zadając tysiące pytań: jak chrześcijanie traktują to, jak tamto, w co wierzą? Ciężka to była misja, bo moja wiedza teologiczna, co tu dużo opowiadać, jest na poziomie dziecka idącego do pierwszej komunii świętej. Jak tu wytłumaczyć, że Bóg jest jeden, ale w trzech osobach boskich? Jak tu wytłumaczyć, że Maria nie była żoną Boga Ojca? I że na mszy św. spożywamy chleb i wino, wierząc że jest to ciało i krew Chrystusa? I że Jezus był jednocześnie Bogiem i człowiekiem? Ciężka była to misja… I to jeszcze postawiona przed takim marnym katolikiem jak ja…

Potem dyskusja: kto według nas pójdzie do nieba. Swój wywód oparłem na przykazaniu miłości, twierdząc, że do nieba pójdzie każdy, kto kochał bliźnich i nie jest przy tym ważne czy wierzył w „naszego” Boga, Allacha, Buddę czy deklarował się ateistą. Chłopaki twierdzili, że u nich jest tak samo, ale po chwili dodawali, że Allach im ustami proroka Mahometa obiecał, że to wyznawcy islamu pójdą jako jedyni do nieba, jeśli wierzą w prawdę objawioną w Koranie. Według nich islam to najmłodsza z religii monoteistycznych, przeto „najświeższa”, najbardziej zgodna z oczekiwaniami samego Boga. Skoro Bóg zesłał Mahometa jako ostatniego z ciągu proroków, to Koran daje pełny obraz tego, czego Bóg oczekuje od ludzi a Tora czy Biblia, będąc również Słowem Bożym, straciły już po prostu na swojej aktualności i zostały przez samego Boga zastąpione przez Koran.

Następnie padło pytanie: czy ja bym chciał i czy Kościół katolicki by chciał, żeby oni stali się chrześcijanami? Odparłem, że nie. Zarówno ja, jak i Kościół katolicki, dopuszczamy myśl, że istnieją różne ścieżki do osiągnięcia zbawienia i wobec tego nie istnieje żadna potrzeba, by konwertować innowierców na katolicyzm. Najważniejsze jest przykazanie miłości. Spytałem, czy oni by chcieli żebym został muzułmaninem. Spodziewałem się takiej odpowiedzi, jaką usłyszałem – dla mojego dobra najlepiej by było, żebym został wyznawcą proroka, bo to gwarantuje mi zbawienie a oni przecież chcą mojego dobra :)

Po tych pogawędkach zabrali mnie do księgarni mieszczącej się w budynku po dawnej medresie – tam pokazali mi Koran a że był po rosyjsku, to dali fragmenty do przeczytania. Szahady* nie kazali mi trzykrotnie powtarzać ;) Sam sklep był cały pełen bezgustnych dewocjonaliów, jak nasze sklepiki przyparafialne – np. zegarki z przedstawieniem Kaaby* czy wersetami Koranu na tarczy. Następnie odwiedziliśmy meczet piątkowy, co ściągnęło na nas gniew pewnego „fanatyka, który nie zna zasad islamu”, jak określił go Szucha, urażonego, że niewierny, czyli ja wchodzi do muzułmańskiej świątyni.

Dzięki ich wstawiennictwu udało mi się także zwiedzić mauzolea mieszczące się na terenie ich uniwersytetu – sztuka ta nie udała mi się dwa dni temu. Pan strażnik, który w piątek z całą mocą odmawiał mi prawa wejścia na teren uniwersytetu i tłumaczył, że zwiedzenie jest niemożliwe, bo mauzolea są w remoncie, tym razem uśmiechnął się i zagadnął: Otkuda Pan*** ? Gorad kakoj?, odparłem: - Poznań (nie żebym się wstydził Słupcy, ale kto będzie za granicą kojarzył moją mieścinkę? :P ), pan strażnik pomyślał i spytał: A Lublin znajesz?, – Znaju, - Ja tam był na ekskursji... i puścił nas dalej :)

Rozmowy o Bogu i religii jeszcze bardziej wzmogły mój neoficki zapał, który rozgorzał we mnie wczoraj, gdy na nowozakupionej mapie Taszkentu spostrzegłem punkt „Polish Roman Catholic Chuch”. Postanowiłem udać się do tego kościoła, domniemając, że o 18:00 istnieje duże prawdopodobieństwo natknięcia się na mszę. Kościół jest całkiem pokaźny, niestety był już zamknięty dla zwiedzających, a w tzw. „kościele dolnym” (jak na Ratajach hehe) trwało spotkanie grupy Koreańczyków – katolików (w Taszkencie żyje mnóstwo Koreańczyków – potomków osób deportowanych przez Stalina w czasie wojny). Jednak z ogłoszeń parafialnych wyczytałem, że co drugą niedzielę odbywa się tutaj msza święta po polsku… Chyba zajrzę za tydzień…



* muzułmańskie wyznanie wiary: "nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest Jego prorokiem" (lā ilāha ill'Allāh wa-Muḥammadun rasūlu Allāh).
** miejsce docelowe pielgrzymek do Mekki ze słynnym czarnym kamieniem.
*** to wszyscy w byłym ZSRR znają, że w Polsce to są „Pany” a dwuwiersz: Жизнь как в Польше - тот пан, у кого больше (Życie jak w Polsce, - ten Pan, kto ma więcej) w Uzbekistanie również znany i lubiany :)

środa, 21 stycznia 2009

Lost & Found


Rzecz dzieje się podczas mojej drogi do banku w okolicach Broadway’u. Zbliżam się do skrzyżowania, mam zielone światło, które tuż przed zamierzonym wejściem na jezdnię, zmienia się na czerwień. Czekam na chodniku na zmianę sygnalizacji. Od tyłu podchodzi miejscowy facet, który oczywiście lokalnym zwyczajem widząc, że najbliższy pas jest swobodny, mimo czerwonego światła podejmuje przechodzenie. Skoro mam przewodnika, to i ruszam prężnie dwa kroki za nim. Tuż po przejściu przez jezdnię, widzę jak facet się nachyla i podnosi z ziemi zwitek 50-dolarowych banknotów – na oko jakiś tysiąc dolarów był. Staję jak wryty i gapię się na niego, a on do mnie wypala: „My friend… Fifty-fifty… O.K.?”* Zastanawiam się, co tu zrobić: kartkę zostawić, że znaleziono pieniądze, czy pójść na policję, ale policja sama zabierze i tyle… a kartka… Nie ma jak się zastanowić, mężczyzna szybko mnie ponagla: „What a lucky day! I am just passing by and… Łojoj! It’s a big amount of money. Hurry up, to the park! Fifty-fifty, O.K.?”** Facet wprowadza nerwowy nastrój, jest bardzo zdenerwowany i podniecony. Ciągle się rozgląda, gdzie nie ma policji, czy ktoś nie nadchodzi. Zaczyna opowiadać, że jest kucharzem w restauracji, pyta skąd jestem itp. W końcu wskazuje miejsce, gdzie dokona podziału pieniędzy. Wyjmuje kasę i chowa ją z powrotem do spodni. Zbliża się jakiś facet. Pyta się czy nie znaleźliśmy jakichś pieniędzy. Mój „towarzysz” natychmiast wypala: nie, skąd! i pokazuje swoje sumy na dowód, że to jedyne pieniądze jakie ma. Jesteśmy dobre kilkaset metrów od miejsca, w którym leżały pieniądze – co tu robi ten facet, może to jest jednak ich właściciel. Sprawa wydaje mi się wysoce niekomfortowa – jeśli, to właściciel trzeba kasę bezwzględnie oddać, ale mój „kompan” idzie w zaparte. Gość podaje coraz więcej szczegółów zaginionych pieniędzy – to były na pewno dolary, na pewno spora suma. Robię minę do „towarzysza znalazcy”, on chyba również pojął – jest uczciwy, wyjmuje pieniądze i oddaje facetowi. Facet rozradował się i wszyscy rozeszliśmy się w swoja stronę. A mi, nie powiem, kamień spadł z serca i jakoś lepiej się poczułem…



* ang.: Mój przyjecialu…, pół na pół, o.k.?
** ang.: Cóż za szczęśliwy dzień! Przechodzę i… Łojoj. To jest kupa pieniędzy. Szybko, do parku! Pół na pół, o.k.?

Kак дела?


-…a, pedz, co tam na uczelni?

- Ano rozumisz, już ci godom…

Moje zajęcia „na poważnie” zaczęły się dopiero w tym tygodniu. Wcześniej, my – czyli nowi studenci MAIBM (studia magisterskie na kierunku International Business & Management), uczestniczyliśmy w kilku spotkaniach z cyklu „Induction” – taka rozgrzewka przed rozpoczęciem właściwych zajęć. Mieliśmy okazję się spotkać, dowiedzieć kilku rzeczy o uczelni, załatwić różne formalności a także wykonać pierwsze zadania.


Na IBM wraz ze mną zostało przyjętych jeszcze sześcioro studentów, przy czym ja jestem jedynym „wymianowcem”. Pozostali to osoby w przedziale wieku 25 – 40-parę. Zresztą warunkiem przyjęcia na te kierunek jest skończenie co najmniej 24 lat – jak wyjaśniono mi, chodzi o to, by przyjmować ludzi dojrzałych i mających już jakieś doświadczenie. I tu pojawia się druga cecha moich kolegów z roku – wszyscy gdzieś pracują, ewentualnie są chwilowo bezrobotni (ale to jest takie bezrobocie z wyboru – „menedżerskie bezrobocie ;) ). Jak już pisałem wcześniej, ich język angielski jest naprawdę imponujący, ale to nie dziwi zważywszy, że 3 z nich pracuje jako tłumacze na potrzeby miejscowych firm a jeden jest nauczycielem języka angielskiego (Żenia ma fenomenalny akcent!). I na ich tle mój spoken language (będący chyba zresztą moją najsłabszą stroną w angielskim w ogóle) wypada niestety blado.

Po pierwszym tygodniu zajęć za zadanie dostaliśmy napisanie krótkiego eseju na temat związany ze studiowaniem, w którym celem było bardziej sprawdzenie strony formalnej naszego pisania – umiejętności zachowania odpowiedniej struktury tekstu i wyprowadzania logicznej argumentacji oraz zastosowanie harwardzkiego systemu wewnątrz-tekstowych przypisów (aczkolwiek, kto chciał mógł stosować foot- lub end-notes’y, czyli nasze przypisy na dole strony lub na końcu pracy). W kolejnym tygodniu dyskutowaliśmy zaś o skutecznej prezentacji werbalnej i dostaliśmy zadanie grupowe przygotowania 5 minutowej prezentacji na temat związany z naszymi studiami na kierunku IBM. To zadanie dla mnie było dużo bardziej wymagające – po pierwsze nigdy nie lubiłem pracy grupowej (wolę mieć nawet dwa razy więcej pracy, ale zrobić to sam – no tak mam po prostu ;) ), a po drugie wymagało użycia ładnego języka mówionego celem prezentacji materiału. Oczywiście, jak to zwykle bywa w zadaniach grupowych, moi partnerzy zaskoczyli mnie przygotowując się z zupełnie innych fragmentów naszej prezentacji niż to było ustalone, więc musiałem improwizować, co zdecydowanie obniżyło płynność mojej przemowy :P Koniec końców zebraliśmy jednak pochwały!

Generalnie te dwa tygodnie wprowadzenia uważam za całkowicie niepotrzebne – gdybym w Polsce zapisał się na jakieś słono płatne studia następnie przez dwa tygodnie musiałbym uczestniczyć w kursach, które były po trosze, za przeproszeniem, „pieprzeniem kotka za pomocą młotka”, to zachwycony bym nie był. Jak człowiek idzie na studia magisterskie to już dawno powinien umieć pisać prace lub prezentować jakąś materię publicznie, a jeśli nie, to będzie się uczył w praniu albo wyleci, ot co.

Do studiowania wybrałem sobie tutaj 4 moduły, czy żeby nie robić głupich kalek językowych – 4 przedmioty. To jest:
- International Business Policy;
- International Economy;
- Managerial Accounting;
- tzw. Project.

International Business Policy będzie traktował o planowaniu, strategii, podejmowaniu decyzji przez podmioty funkcjonujące na rynkach międzynarodowych. International Economy to po prostu nasze Międzynarodowe stosunki gospodarcze w teorii i praktyce. Managerial Accounting roboczo przetłumaczę jako „księgowość dla menadżerów”. O „projekcie” napisze ciut dalej…

Jako że kierunek, który zaoferowano mi do studiowania jest nastawiony w dużej mierze na ludzi pracujących, ma charakter studiów wieczorowych. Moje zajęcia zaczynają się o 18:00 wieczorem i trwają do 21:15. Jestem też jedyną osoba, która studiuje tutaj 4 przedmioty, czyli wszystkie dostępne na IBM w tym semestrze – pozostali ograniczają się do 2 modułów (to w celu uniknięcia powtórzeń :P ).

To, czego najbardziej obawiam się na tych studiach, to konieczność studiowania w obcym języku materii, która dotychczas nie była mi szczególnie bliska. Z drugiej strony, to może być interesujące wyzwanie :) O ile jeszcze pierwszy trzy przedmioty budzą umiarkowane obawy, to już Project (o którym wspomnę kolejne „ciut” dalej) jawi się jako poważny problem.


Jak wspomniałem na początku, moje zajęcia „na poważnie” rozpoczęły się w tym tygodniu. W poniedziałek ruszyliśmy z International Business Policy – prowadzący zaczął od artykułu traktującego o kreowaniu wizjonerskich strategii biznesowych, poprzez które podmioty gospodarujące, przyjmując aktywną pozycję na rynku, próbują tworzyć dla siebie (ale i innych uczestników) środowisko, w którym będą następnie funkcjonować. Środkiem jest wprowadzanie innowacyjnych pomysłów i przekonanie jak najszerszego grona innych uczestników gry rynkowej do zastosowania tych idei w swej działalności. W wyniku tego innowacje stają się powszechnymi standardami, przynosząc zyski ich twórcy, ale i innym podmiotom. Artykuł, wcale ciekawy – głównie przez wzgląd na sporą liczbę przykładów, był punktem wyjścia do ogólnej rozmowy o strategii przedsiębiorców, planowaniu itd. Prowadzący zajęcia wprowadził przy tym mnóstwo jakichś skrótowców – swoistej nowomowy biznesowej np. na kształtowanie strategii firm (Jezu, jak ja mogę takie herezje wygadywać: przecież firma nie ma strategii – firma to nazwa os. prawnej lub imię i nazwisko os. fiz. (art. 434 i 435 § 1 K.c.)!! :P ) wpływają czynniki PESTLE (od angielskich pierwszych liter słów: polityczne, ekonomiczne, społeczne, technologiczne, prawne i środowiskowe). Do tego doszło kilka innych podobnych – wywołując u mnie uśmieszek politowania na twarzy, no ale cóż: każda branża ma swój jakiś tam kod językowy, który dla człowieka z zewnątrz wydaje się śmieszny… Generalnie zajęcia były w porządku – choć może, jak dla mnie, mało konkretne – no, ale to dopiero pierwsze.

Wczoraj miałem zajęcia z In
ternational Economy i uczucia mam bardzo mieszane. Pan prowadzący ma dość słaby angielski – oczywiście lepszy od mojego, ale jak się prowadzi zajęcia po angielsku, to powinno się mieć język opanowany perfecto. Na pierwszych zajęciach powiedział nam ogólnie o gospodarce światowej a następnie o merkantylizmie, Adamie Smith’ie i Davidzie Ricardo. I tutaj przeszliśmy do żelaznego punktu programu (chyba każdy, kto kiedyś jakikolwiek kurs ekonomii rynkowej przerabiał miał to na zajęciach), czyli do teorii kosztów komparatywnych i do przykładów oraz zadań. I tu zaczęły się schody – spora część ludzi nie bardzo była w stanie na klasycznym przykładzie dwóch państw i dwóch produktów oznaczyć, które z państw ma komparatywną przewagę w produkcji któregoś z dóbr (a tego chyba można by wymagać od studentów studiów uzupełniających magisterskich na kierunku ekonomicznym) czy wyliczyć zyski obu państw w przypadku podjęcia wymiany handlowej a do tego w pewnym momencie zawiesił się i prowadzący. Nie chcę tutaj się wymądrzać, bo i dla mnie wykonanie tych zadań wcale nie było takie hop-siup, musiałem sobie przypomnieć, jak to się robi, ale ja jestem tylko studentem na wymianie, bez żadnego ekonomicznego bagażu doświadczenia czy edukacji. Po tych zajęciach byłem więc troszkę zawiedziony, ale jednocześnie nabrałem nadziei, że może jednak podołam tym studiom (zadania bowiem, które robiliśmy były ponoć modelowymi pytaniami egzaminacyjnymi).

Dziś miałem mieć zajęcia z księgowości, ale prowadzący utknął w Singapurze i zajęcia zaczną się dopiero za tydzień. Dobre jest to, że studenci o tym wiedzieli tydzień wcześniej a nie, co u nas w Polsce się często zdarza – po 15 minutach, od chwili, gdy zajęcia miały się rozpocząć :P Wszyscy tutaj mówią, że jest to bardzo fajny przedmiot, głównie przez wzgląd na osobę prowadzącego. Mimo, że to księgowość, to matematyki za dużo nie ma… Juro zaś mam pierwsze zajęcia z metod badawczych – przygotowanie pod ów Project. Tak, teraz coś już u nim napiszę… Z tego co wiem, a mało wiem, to Project jest pracą pisemną, czymś pomiędzy nasza pracą licencjacką a magisterską, którą następnie broni się przed gronem profesorskim i w razie udanej obrony otrzymuje się odpowiedni dyplom/certyfikat (??). Uczestnictwo w pisaniu projektu było dla mnie, po całych perturbacjach związanych z odwołaniem programu Erasmus Mundus, jedyną szansą na to, bym mógł pozostać na stypendium w Uzbekistanie przez okres 10 miesięcy (a więc zgodnie z pierwotną decyzją) a nie jedynie sześciu. Ten aspekt mojego studiowania wydaje mi się najbardziej wymagający i z pewnością dostarczy mi sporo bólu głowy, ale i zapewne najwięcej wiedzy oraz umiejętności. Piątki mam wolne!

- no tak, tak… a jak postympy w zwiedzaniu, słyszoł żech, że bieda ci zajrzała do garnka?
- słuchej… no, nie byde ukrywoł, że przejszedł żem na przymusową dietę…A stało się to tak:

Pozwiedzać za wiele nie pozwiedzałem, bo bez pieniędzy troszkę trudno… Na „dzień dobry” dostałem po kieszeni, albowiem musiałem uiścić opłatę registaracyjną = 200USD w plecy :/ i pierwsza konieczność skorzystania z banku.

W ten sposób zostałem jedynie z tym, co obmieniłem pierwszego dnia i co zalega u mnie w plecaku na zdjęciu przy poście numer jeden. Kasa ta jednak także się wyczerpuje/ała – bo trzeba było kupić podstawowe kosmetyki (szampon + mydło), żarcie, koszty transportu a nade wszystko pomogła jedna „szaleńcza” niedziela. Najpierw stwierdziłem, że raz to trzeba się najeść, jak człowiek, więc poszedłem sobie do taniej jadłodajni, ale zamówiłem a la Kristofer furę mięsa (wyszło dwa i pół raza drożej niż przeciętny obiad), no i na dobitkę chłopaki wieczorem wyciągnęli mnie na каток* . Miało kosztować 10 tys./h – czyli i tak mega-drogo a wyszło 17 tys./h – bo weekend. W ten oto sposób w ciągu jednego dnia przebimbałem ¼ moich wszystkich środków…

- no, ale przeca miołeś dostawać stypyndium, niemałe, jakem słyszał…
- nie przerywej…

Registracja, dla której celów musiałem zostawić w urzędzie swój paszport, zabrała niestety ponad tydzień czasu. Paszport z kolei byłymi potrzebny, by zeskanować zeń wizę uzbecką wraz z pieczątka wjazdową. To zaś jest jednym z koniecznych załączników do tzw. Notice of Arrival**, na podstawie którego wypłaca się stypendium. Dokument ten przesłałem dopiero w czwartek do Brukseli, nie wiem, jak długo będą się z tym bawić, ale spodziewam się pieniędzy na mym koncie w tym tygodniu – choć może jestem nazbyt optymistą? Do tego czasu muszę zaś oszczędzać – dwa posiłki dziennie muszą wystarczyć – zresztą i tak miałem zrzucić kilka zbędnych kilogramów :P

W każdym razie dzisiejszy dzień był dla mnie przełomowy, albowiem zauważyłem, że w moim portfelu zostało mi pieniędzy wyłącznie na jutrzejszy obiad i dojazd do centrum miasta (powrót na piechotę). Powziąłem więc z ciężkim sercem decyzję: czas opróżnić moje prywatne konto. Udałem się do hotelu Uzbekistan – w hotelach są bankomaty – by wypłacić pieniądze. Niestety bankomat nie miał już środków. W kolejnym hotelu to samo. W sumie dziwne nie jest – przy największym nominale banknotu 1000sum, który wart jest troszkę ponad 2zł – wystarczy jedna osoba, która chce kupić sobie lepszy telewizor żeby wypróżniła bankomat do cna.

Doszedłem więc do jedynie słusznego wniosku – bez pośrednictwa banku się obejdzie. Po drodze do banku stałem się na chwilę posiadaczem sumy ok. 500USD, by szybko przestać nim być, a stan ten spowodował na chwilę, iż dalszy spacer w stronę banku zdawał się być zbytecznym. Cała historia jest dość osobliwa – wyłączę ją do następnego postu :P. W każdym razem multidolarystą byłem jedynie przez kilka minut, po upływie których mój organizm wrócił na zaplanowaną wcześniej ścieżkę do banku. Z bólem serca musiałem podjąć ostatnie 25USD na moim koncie i wymienić na plik miejscowych banknotów. Od pani w banku dowiedziałem się, że w znajdującym się nieopodal tureckim supermarkecie Mir Market za zakupy można płacić kartą – udałem się tam natychmiast, by korzystając z oparów pieniędzy na moim drugim koncie dokonać kilku niezbędnych zakupów, które, w razie ich prawidłowego użytkowania, mam nadzieję, pozwolą mi prowadzić bardziej higieniczne życie. Market jest na pełnym wypasie – trochę większy niż Polo w Słupcy :P (choć po przebudowie nie byłem ;) ). Przechadzam się między półkami i nagle moją twarz rozjaśnia wielki uśmiech. Nie dalej, jak wczoraj rozmyślałem o Czechach i potędze ich przemysłu (to wpływ spotkania z Romanem z Czech, który przyleciał, by studiować na WIUT), co było spowodowane, czymże by innym, widokiem Skody Felicii na ulicy. Co prawda, to była jak dotychczas jedyna Skoda, jaką tu widziałem, ale jednak… Ze smutkiem skonstatowałem wówczas, że polskiego produktu żadnego nie udało mi się zobaczyć… No, ale wracając: przechadzam się i nagle moim oczom rzuca się napis „MEGA DOŁADOWANIE. SPRAWDŹ CENĘ!”. W pierwszej chwili nie zajarzyłem, ale po dosłownie sekundzie w moim koszyku wylądował proszek do prania E standard :) a w ślad za nim poszedł płyn do mycia naczyń E Cytryna & Zielona Herbata. Nie można zapominać o tym, jaki paszport nosi się w kieszeni ;) Tym bardziej, że argument ceny szedł ramię w ramię z patriotyzmem :P

- dobra chopie, tera o tych 500 dólarach mo być, bo impreza bydzie, ale… Sam wisz, jaka bydzie…
- to w kolejnym poście przeca łobiecałem…
- aaa…no



* ros.: w tym kontekście: lodowisko.
** ang.: Zawiadomienie o przybyciu

wtorek, 20 stycznia 2009

Ojciec Narodu...


Islom Karimov:

  • Twórca "społeczeństwa obywatelskiego" /wystrój akademika/

  • Założyciel Placówek Krzewienia Edukacji /hol WIUT/
  • Patronuje Zakładom Pracy /Elektroaparat/

  • Pamięta o Ofiarach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej /pomnik "Płacząca Matka"/


...czyli po prostu Ukochany Tatko.

środa, 14 stycznia 2009

Radzieckie miasto


Zastanawiałem się jakież to elementy konstruują w mojej głowie obraz „radzieckiego miasta” (czy może słuszniej: „postradzieckiego miasta”, gdyż jak wszyscy wiemy „SSSR kak subiekt mieżdunarodnowo prawa uże nie suszcziestwujet”*) jako oddzielny ciąg skojarzeń w folderze „Miasta”.


No i cóż z tego wyszło? A proszę:

a) podkategoria „Ulice”:
- co do zasady szerokie arterie uliczne, zazwyczaj bez wyznaczonych pasów ruchu z wybitnie umowną linią rozdzielającą przeciwne kierunki ruchu;
- brak jakichkolwiek wysepek przy skrzyżowaniach ułatwiających wybranie odpowiedniego pasa dla dokonania określonego manewru – po prostu skrzyżowanie to wylany asfaltem kawał placu na przecięciu dróg;
- zmurszałe betonowe zapory oddzielające na głównych szlakach przeciwne pasy ruchu, czasem chodniki od jezdni, prawie zawsze do spotkania na mostach, wiaduktach itp.;
- wysokie, bardzo często „szczerbate” burtniki;
- nadreprezentacja asfaltu w kategorii „Wyściółka chodnikowa”;
- otwarte, ciągnące się wzdłuż jezdni kanały do odprowadzania wody opadowej (chociaż to chyba bardziej regionalny atrybut, bo jakoś nie kojarzę tegoż z Zakaukazia, Rosji czy Ukrainy, natomiast występuje w dużej obfitości w Iranie);
- boczne uliczki – zdradzają oznaki „wyeksploatowania”;
- zdarza się brak pokryw włazów do studzienek kanalizacyjnych;
- balustrady, betonowe zapory itp. urządzenia użyteczności publiczne, jeśli są pomalowane, to zazwyczaj w czarno-białe pasy;
- zupełnie niepotrzebna sygnalizacja świetlna – lepiej się w ogóle nią nie sugerować i iść metodą „żabich skoków” od pasa do pasa, przy tym manewr przechodzenia rozpocząć najlepiej z dala od skrzyżowania, aby w razie jakichkolwiek utrudnień nie zaburzać obranego kierunku i kontynuować niewzruszenie swój marsz nawet na środku jezdni;
- pstrokato-kolorowe płotki oddzielające różne „ogródki”, czyli w wolnym tłumaczeniu: plantacje chwastów;
- pomniki poza centrami miast, skwerami itp. np. na osiedlach – dorównujące swym artystycznym wydźwiękiem, tym z os. Jagiellońskiego czy Bohaterów II WŚ. w Poznaniu :P
- rury, szczególnie gazownicze, malowane na żółto, poprowadzone ponad powierzchnią ziemi i tworzące swoiste „bramy” w miejscach skrzyżowań z różnymi arteriami komunikacyjnymi;
- oczywiście pojazdy poruszające się po ulicach potrafią same przez się być w dużej mierze signum specificum „radzieckiego miasta”, ale ten element wyłączę jako nazbyt oczywisty a jednocześnie będący jakże kuszącym tematem na kolejny post.

Generalnie przeszkód architektonicznych jest w takim mieście niemało, chociaż należy zwrócić uwagę, że takimi jawią się one tylko dla przybyszów z zewnątrz – żaden miejscowy nie wpadłby w otwartą studzienkę czy kanał odprowadzający wodę, jak również zapewne nie byłby w stanie przypomnieć sobie podobnego wypadku, który przytrafiłby się komuś z jego rodziny czy kręgu przyjaciół.

b) podkategoria „Budynki”:
- bloki mieszkalne wykonane z „wielkiej płyty” lub z nierówno wypalanych i układanych cegieł;
- bloki nierzadko pomalowane lata temu na pstrokato;
- fasady budynków nierzadko pokryte różnymi nadgryzionymi zębem czasu malowidłami: typu „Chłop i baba koszą siano” albo „Górnik w pocie czoła fedruje na przodku, by nam wszystkim żyło się cieplej a przez to bez dwóch zdań lepiej, czyż nie jest tak obywatele?”, rzadkością nie są również wzory geometryczne;
- zagospodarowane balkony (czytaj: włączone do przestrzeni „mieszkania właściwego” głownie za pomocą konstrukcji ścianopodobnych wykonanych z dykty, blachy falistej bądź gładkiej, desek, cegieł itp. materiałów będących na tzw. podorędziu);
- zdarza się, że mieszkańcy parterów w blokach dostawiają sobie do mieszkań dobudówki lub/i wytyczają prywatne podwórka;
- zdarza się, że gospodarze mieszkań są także odpowiedzialni za wygląd tej części fasady budynku, która przylega bezpośrednio do ich mieszkań – dzięki temu posunięty do granic wyobraźni eklektyzm dominuje w wystroju fasad;
- poza centrami można gdzieniegdzie odnaleźć stare, piętrowe chałupinki, zdarzają się z drewna, stan: niestety często opłakany w skali od „bardzo” do „delikatnie”;
- w centrach z kolei znaleźć można potężne, przysadziste i budzące respekt gmachy a także jeszcze potężniejsze żelbetowe budowle, z tymże dużo mniej przysadziste, a nawet rzekłbym lekko ulotne, dzięki abażurowym żelbetowym fasadom np. zamykającym okna.

c) podkategoria „Ludzie”:
- kosmopolityczna mieszanka rasy białej i żółtej, z reguły „cziornych nie tu”**;
- dominujący na ulicach język rosyjski lub narodowy z rosyjskim wtrętami;
- młodzież rodzaju męskiego ma nieodpartą, przemożną ochotę do udowadniania sobie swojej siły i dlatego częstym widokiem jest dwóch parni*** przepychających się nawzajem, wymierzających sobie kuksańce, próbujących przewrócić jeden drugiego itd.;
- chyba najsmutniejszy obrazek to widok emerytów, którzy zapewne w ogromnej większości przepracowali całe swoje życie, po to tylko, by teraz otrzymywać głodową państwową emeryturę, którą trzeba wspomagać wyprzedając różne domowe „skarby” i handlując „pierdołkami” wszelakiego asortymentu.



* „ZSSR jako podmiot prawa międzynarodowego już nie istnieje”. Aczkolwiek z tak śmiało postawioną tezą można by jeszcze śmielej dyskutować – bo czyż nawet najdalej idące przemiany polityczne czy terytorialne oraz deklaracje polityczne mogą dezawuować fakt ciągłości i jednolitości określonych organizmów państwowych w zakresie praw i zobowiązań na gruncie prawa międzynarodowego publicznego? Wydaje się, że nie! :P
** Tłum. „Przedstawiciele rasy czarnej są skrajnie niedoreprezentowani w odniesieniu do średniej globalnej”.
*** paren’ – chłopak.


PS. Powyższy tekst, co mam nadzieję jest widoczne i dość oczywiste, ma w przytłaczającej mierze charakter karykaturalny, a więc posługuje się celowo wyolbrzymianiem i przesadą ;)

PS2. Czujcie się zaproszeni do uzupełniania tej listy!

PS3. Pisane w takt sączącego się z głośników leniwego „Skalpela” – zaleca się również nastawić przy odbiorze…

sobota, 10 stycznia 2009

Te pierwszych kilka dni.


Mieszkam na siódmym piętrze akademika WIUT jakieś 10-15 minut autobusem od uniwersytetu. Połączeń mam dużo, więc z dojazdami nie jest źle. W godzinach szczytu autobusy przeładowane jak Pestka przed 8 rano w dzień roboczy. Warunki w akademiku są niezgorsze (tak mi się wydaje, jednak ja nigdy nie żyłem w akademiku ;) ) – choć wkurza mnie trochę wiecznie zapchany zlew w kuchni albo to, co mnie wkurzało w łazience, jak mieszkałem na Klonowej ( :P wtajemniczeni wiedzą o co chodzi, a sprawa jest takiego sortu, że nie wiem jakim innym eufemizmem mógłbym się posłużyć, by tu nie naruszać delikatnych konwencji dobrego smaku) itd. Przydałyby się też firanki w pokoju, bo mam okno ewidentnie na wschód i rano słońce nie daje żyć – świeci prosto w oczy i jest okropnie gorąco. Chociaż dziś jest drugi dzień pochmurny i jest do zniesienia. Widok z okna na pierwszym planie nie jest ciekawy – mieszkam w dzielnicy, gdzie z jednej strony są z bloki mieszkalne (typowe radzieckie rozsypujące się od „nieremontowania”, gdzie dodatkowo każdy mieszkaniec wedle własnego uznania upstroszył sobie „swój” wycinek fasady budynku) a z drugiej strony zakład przemysłowy Uzelektroaparat – elektroszczit, który wita swoich pracowników sztucznymi bocianami na słupie z zegarem oraz hasłem "Życzymy udanego i pracowitego dnia" – nie wiem czy druga część życzeń podoba się pracownikom.... Widok za to na drugim planie jest przepiękny – ośnieżone szczyty górskie pasm Chimgan i Chatka (to znaczy był dwa dni temu, bo od wczoraj nic nie widać).


Na moim piętrze w akademiku mieszkają wyłącznie osobnicy płci męskiej – nie mieliśmy się jeszcze okazji jakoś dobrze zapoznać – to po części wina mojej wrodzonej nieśmiałości, tym bardziej, że mieszkam póki co sam w pokoju, po części tego, że dużo czasu spędzam poza akademcem oraz tego, że u nich teraz trwa sesja. Ale mam nadzieję, że uda się zmontować jakieś alko-wyjście i wtedy wszystkie „lody” puszczą ;) Wiara tutaj świetnie nawija po angielsku – większość ma za sobą jeden lub nawet kilka pobytów na Work&Travel (albo jak to usłyszałem od jednego z nich Work&Work) – każdy po kilka miesięcy w Stanach – stąd mają też taką amerykańską nawijkę: What’s up man? How you doin’? itp. No w każdym razie mają lepszy flow niż ja :) Więc myślę, że językowo to tutaj sporo skorzystam :) W ogóle zabawnie jest słuchać jest ich rozmów między sobą – gdy potrafią w jednym zdaniu kilkakrotnie zmieniać między językami uzbeckim, rosyjskim i angielskim.

WIUT, czyli „moja” uczelnia jest bardzo nowoczesna – w porównaniu z polskimi uniwerkami, ale jest też sporo mniejsza – całość, jeśli się nie mylę, mieści się w jednym średniej wielkości gmachu. Sam budynek też zasługuje na uznanie – nie wygląda na nowo-pobudowany, ale jednocześnie nie ma nic wspólnego z socrealem radzieckim czy jego środkowoazjatycką odmianą – wygląda jakby przeniesiony żywcem z wiktoriańskiej epoki.

Moje właściwe zajęcia zaczynają się dopiero 19 stycznia. Miałem w tym tygodniu jedno spotkanie wdrażające z opiekunem mego roku, poznawaliśmy swoją grupę zajęciową, a on pokazywał nam uczelnię itd. No i dostaliśmy pierwsze zadanie – małą wprawkę pisarską. W przyszłym tygodniu mamy kolejne 2 spotkania i wspólne wyjście na piwko. Poza tym czas mi leci na załatwianiu różnych spraw papierkowych, np. registracji. A propos registracji: do dnia wczorajszego paradowałem sobie po mieście bez paszportu (bo właśnie jest on potrzebny dla meldunku) czy choćby jego kopii przy sobie. Jak dowiedział się o tym Iskander – młody pracownik uniwersytetu, który załatwia mi registrację, to wyglądał tak, że jakby był chrześcijaninem, to by się pewnie przeżegnał. Natychmiast zrobił mi dwie kopie wniosku registracyjnego, na którym są wszystkie dane z mojego paszportu plus zamaszysty podpis rektora i okrągła, właśnie: okrągła!, pieczęć. Jedną przykazał mieć zawsze przy sobie na wypadek kontroli milicyjnej a drugą trzymać w pogotowiu w swoim pokoju. Przy tym z przerażeniem w oczach dodał, że „to nie jest zwykły kraj, tu nie wszystko jest normalne, milicji nie należy ufać i należy jak ognia unikać z nią kontaktów”. Trochę mnie ta scenka rozbawiła, jakoś sobie nie wyobrażam, by ci panowie w zielonych mundurach i obitych kożuszkiem kepi mogli zrobić mi krzywdę :P Wyglądają sympatycznie – na pewno bardziej niż ich rosyjscy odpowiednicy, których same niebiesko-szare munduru OMON-u działają odstraszająco (no, przynajmniej na mnie):P

Z samego miasta jeszcze niewiele widziałem, tylko zrobiłem obchód najbliższej okolicy uczelni i akademika, tym bardziej, że w pojedynkę zwiedzać po prostu nie cierpię.

Żywię się w takiej taniej samoobsługowej jadłodajni niedaleko od uczelni, której zaplecze wygląda troszku jak z koszmaru inspektora Sanepidu, a może wręcz przeciwnie – jest w końcu okazja by wlepić mandat :) Ale żarcie jest pychota i niedrogie i oto chodzi! Dziś po raz pierwszy jadłem regionalny przysmak – manty, czyli pierogi nadziewane mięsnym farszem – smakuje wyśmienicie, ale wrażliwcy może nie powinni zaglądać do środka – w moich były bowiem niezidentyfikowane kawałki mięsiwa przywodzące na myśl móżdżki czy inne tym podobne frykasy. Po tym pysznym posiłku skusiłem się jeszcze na taki galart przypominający nasze zimne nóżki, których zresztą nie lubię i po tej próbie… chyba nie polubię. Świetny jest obyczaj, że zamawiając herbatę, dostaje się małą miseczkę wraz z całym półlitrowym dzbankiem naparu! A herbata jest bardzo smaczna, szczególnie z cytryną.

No i to by było chyba na tyle… Pozdrawiam!

PS. Z tą Barceloną nic nie słyszałem…

Muszę się pochwalić, jaki ze mnie "hakier", bo nie wyrobię :P Niestety darmowy Net uniwersytecki jest obwarowany szeregiem blokad na niektóre witryny, pośród nich na maps.google.com, ale nie od rzeczy jest się w szeregach tzw. homo sapiens: kto w Uzbekistanie by blokował mapy.google.pl :P

wtorek, 6 stycznia 2009

Zapiski z podróży…


Słupca – Września, pociąg osobowy relacji Konin – Poznań, ok. godz. 10:20

Ciężka noc – pakownaie a la last minute panic do prawie 3 nad ranem, potem coś sen nie chciał nawiedzić, nigdy tak nie miałem… Budzik nastawiony na 6:30 (był bowiem plan, by jechać do Poznania pociągiem o 7:52) w chwili, gdy tylko zadzwonił został przestawiony na 8:30 (pojadę sobie o 10:01).
Dworzec PKP Słupca – zaskakująco dużo ludzi – uświadamiam sobie, jest 5 stycznia, wiara wraca na uczelnie po przerwie bożonarodzeniowo-noworocznej… Wracają wspomnienia – to z tego miejsca, w którym się znajduję rozpoczynały się dla mnie wszelkie dalsze eskapady. Myślami wędruję do 2006 roku, gdy stałem (tyle że na innym peronie) razem z Anią, Kingą i Czajolem, oczekując pociągu do Warszawy, a tam dalej na wschód, ostatecznie aż do dalekiego Yangshuo. Pociągiem z Poznania jechał już lekko „wczorajszy” Sokół a w Koninie dosiadł się Lokus ze swoim alternatywnie spakowanym plecakiem i piersióweczką podłej w smaku miedzianki :) 2007 i 2008 roku, to już wyjazdy najpierw do Poznania, a dalej na południe przez Bałkany i Turcję na Zakaukazie. W obu przypadkach podobne odczucia jak teraz – co to będzie, co przyniosą najbliższe godziny, dni, tygodnie…

Warszawa, Port Lotniczy im. Fryderyka Chopina, godz. 15:00

Pierwszy lot rejsowym samolotem za mną. Nie taki diabeł straszny :) Wszędzie za rączkę prowadzą i jest bomba. Sam przelot super – choć szkoda, że miejsce nie przy oknie :/ Z drugiej strony miejsce jakby w klasie VIP, bo siedziałem ramię w ramię z europosłem Marcinem Libickim :) Małe zaniepokojenie na lotnisku w Warszawie wywołane faktem, iż nie dostrzegłem mojego plecaka na wózku bagażowym, pogłębiona komunikatem, iż w Poznaniu popsuła się taśma transmisyjna bagaży, choć miało to miejsce jakieś 20 minut po mojej odprawie, a więc winno być wszystko oki. No nic zobaczy się w Taszkencie, czy plecak dotarł…
Jeszcze 10 min. i otworzą mój gate na Moskwę :)

Taszkent, Westminster University in Tashkent, godz. 14:05 czasu miejscowego

Lot Moskwy przebiegał mega-gładko i przyjemnie, miałem miłego sąsiada – Polaka, który pracuje w Moskwie. Troszkę porozmawialiśmy o życiu w rosyjskiej stolicy a szczególnie o słynnych problemach transportowych. W Moskwie szybka przesiadka na samolot do Taszkentu – byłem ostatnim odprawionym pasażerem, bo Warszawa miała lekki poślizg – i dalej w drogę. W samolocie troszkę się zdrzemnąłem i po 4 godzinach lotu byłem na miejscu. Budynek portu lotniczego w Taszkencie nie wygląda zbyt okazale – robi się „wschodni standardzik” – to, co lubię :) Bagaż mój szczęśliwie doleciał i jak się okazało przy odprawie celnej nie byłem jedynym Polakiem na pokładzie samolotu z Moskwy. Z lotniska odebrał mnie jeden ze studentów – zawiózł do akademików Westminstera i tam przydzielono mi pokój. W pokoju mieszka jeszcze młody Uzbek, ale na chwilę obecną go nie ma, bo wyjechał na wakacje. Długo nie mogłem zasnąć – nie wiem czy to wina tego, że przez ostatnie trzy dni w Polsce chodziłem spać w przedziale 3 – 5 nad ranem, czy nowego miejsca. Zasnąłem dopiero nad ranem, ale zaraz obudziło mnie słońce wdzierające się przez okno. Ostatecznie powylegiwałem się do blisko 13 i pojechałem na Uniwersytet. Najpierw jednak obmienić diengi- poleciałem szybko na bazar, był tam kantor, ale jak podszedłem do okienka, natychmiast skaptowała mnie babuszka kusząc lepszym kursem. Mając w pamięci rady Martyny, Olgi i Tomka postanowiłem wymienić kasę u niej. Za 60 USD dostałem taki plik kasy, że nie byłem w stanie tego pomieścić w portfelu… Przydałaby się chyba denominacja i wprowadzenie bilonu :) A teraz korzystając z chwili oddechu przed spotkaniem z dziekanem, który gdzieś wyszedł oraz darmowego dostępu od Netu na uczelni sobie piszę.

niedziela, 4 stycznia 2009

On the road again... czyli tytułem wstępu


Stało się. Jeśli śnieżyca nie zmiecie mojego Tupolewa (a nie zmiecie, bo radzieckie maszyny nawet Aerofłot usunął ze swej floty powietrznej), to za dwa dni o tej porze będę już w Taszkencie – stolicy Uzbekistanu. W ten sposób swoje zwieńczenie znajdą ponad półrocze starania, by nie rzec walka, o ten wyjazd a ja zostanę taszkentczykiem* – mieszkańcem Taszkentu.


Niniejszy blog stanie się, mam nadzieję, platformą wymiany informacji między mną a Wami – drodzy przyjaciele, znajomi i przypadkowi czytelnicy. Zapraszam żywo do komentowania!


Ktoś zapyta (na pewno nikt, kto mnie zna ;) ): dlaczego jedziesz do Uzbekistanu, przecież jest tyle możliwości wyjazdu na Zachód? Odpowiem grafomańsko: bo uwielbiam wolność! A tę można znaleźć jedynie na Wschodzie (przyznaję: jako obcokrajowiec, rzadziej jako obywatel takiego wschodniego państwa). Jest to bardzo istotne, bo oprócz nauki zamierzam przez najbliższych kilka miesięcy oddawać się również mojej największej pasji – podróżowaniu a planów jest sporo – mniej i bardziej ambitnych (zasada „co rok - to rekord” również została uwzględniona). Poza tym, czyż wyjazd do Uzbekistanu nie wpisuje się znakomicie w hasło „Jakże piękny jest nasz Związek Radziecki?”, które towarzyszy mi w różnych wyjazdach od samego początku, choć wysłowione zostało dopiero w kanionie rzeki Tartar w Górskim Karabachu w 2008 roku.**


Czas przytoczyć kilka faktów dotyczących wyjazdu:

  • Mój wyjazd ma charakter edukacyjny i odbywa się w ramach programu Erasmus Mundus External Cooperation Window Lot 9 organizującego współpracę państw Unii Europejskiej i Azji Centralnej na niwie szkolnictwa wyższego.
  • Swoje stypendium będę odbywał na Westminster International University in Tashkent, który jest filią brytyjskiego University of Westminster. Chociażby z tego względu zajęcia są prowadzone w lengłidżu.
  • Składałem wniosek o odbycie stypendium na kierunku „Commercial law” – niestety okazało się to niemożliwe, albowiem takowy nie powstał. Zaproponowano mi w zamian „International business and management” – zgodziłem się (a miałem wybór?), choć „handlówka” kręci mnie zdecydowanie bardziej.

Z formalności wszystko, co było do załatwienia na miejscu, wydaje się załatwione: wiza w paszporcie jest, rezerwacja lotu jest, ubezpieczenie jest itd. Obecnie trwa pakowanie plecaków, tak by jak najlepiej wypełnić limit bagażu głównego i podręcznego narzucany przez linie lotnicze (i jak tu się nie zgodzić z Cejrowskim, że do obliczania limitu wagowego winno się brać wagę pasażera i jego bagażu – a jak to by mobilizowało, by przejść na dietę…). Co ważne: miejsce na namiot wygospodarowane – ergo będą kolejne materiały promocyjne dla Seraka :P


Tak więc w poniedziałek, 5 stycznia br. o godzinie 13:15 winienem z Ławicy wznieść się w przestworza, by z przystankami na Okęciu i Szeremietiewie-2 po 9h 50 min. lotu osiągnąć port lotniczy Wastoczny w Taszkencie.


A teraz, żeby zachęcić Was do aktywności na mym blogu, podrzucam małą zagadkę-ciekawostkę (może nie ostatnią ;) ). Pytanie: Uzbekistan i jedno z europejskich mini-państw mają pewną wspólną, wyjątkową w skali świata, cechę dotyczącą ich położenia. O jakie mini-państwo chodzi i na podstawie jakiego kryterium można wyróżnić te dwa państwa?


Żegnam się tradycyjnym "spławikordem" - idealnym w takich sytuacjach.



* Nazwa zatwierdzona przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej przy Głównym Geodecie Kraju: Nazwy państw, ich stolic i mieszkańców, 2007, *.pdf, str. 45.

** Żeby poczuć troszkę klimat Wscodu odsyłam do mego albumu na Picasie: http://picasaweb.google.pl/tow.jablona




Post Scriptum: Tak, jak za muzyką country nie przepadam, tak ten kawałek uwielbiam: :D