-…a, pedz, co tam na uczelni?
- Ano rozumisz, już ci godom…
Moje zajęcia „na poważnie” zaczęły się dopiero w tym tygodniu. Wcześniej, my – czyli nowi studenci MAIBM (studia magisterskie na kierunku International Business & Management), uczestniczyliśmy w kilku spotkaniach z cyklu „Induction” – taka rozgrzewka przed rozpoczęciem właściwych zajęć. Mieliśmy okazję się spotkać, dowiedzieć kilku rzeczy o uczelni, załatwić różne formalności a także wykonać pierwsze zadania.
Na IBM wraz ze mną zostało przyjętych jeszcze sześcioro studentów, przy czym ja jestem jedynym „wymianowcem”. Pozostali to osoby w przedziale wieku 25 – 40-parę. Zresztą warunkiem przyjęcia na te kierunek jest skończenie co najmniej 24 lat – jak wyjaśniono mi, chodzi o to, by przyjmować ludzi dojrzałych i mających już jakieś doświadczenie. I tu pojawia się druga cecha moich kolegów z roku – wszyscy gdzieś pracują, ewentualnie są chwilowo bezrobotni (ale to jest takie bezrobocie z wyboru – „menedżerskie bezrobocie ;) ). Jak już pisałem wcześniej, ich język angielski jest naprawdę imponujący, ale to nie dziwi zważywszy, że 3 z nich pracuje jako tłumacze na potrzeby miejscowych firm a jeden jest nauczycielem języka angielskiego (Żenia ma fenomenalny akcent!). I na ich tle mój spoken language (będący chyba zresztą moją najsłabszą stroną w angielskim w ogóle) wypada niestety blado.
Po pierwszym tygodniu zajęć za zadanie dostaliśmy napisanie krótkiego eseju na temat związany ze studiowaniem, w którym celem było bardziej sprawdzenie strony formalnej naszego pisania – umiejętności zachowania odpowiedniej struktury tekstu i wyprowadzania logicznej argumentacji oraz zastosowanie harwardzkiego systemu wewnątrz-tekstowych przypisów (aczkolwiek, kto chciał mógł stosować foot- lub end-notes’y, czyli nasze przypisy na dole strony lub na końcu pracy). W kolejnym tygodniu dyskutowaliśmy zaś o skutecznej prezentacji werbalnej i dostaliśmy zadanie grupowe przygotowania 5 minutowej prezentacji na temat związany z naszymi studiami na kierunku IBM. To zadanie dla mnie było dużo bardziej wymagające – po pierwsze nigdy nie lubiłem pracy grupowej (wolę mieć nawet dwa razy więcej pracy, ale zrobić to sam – no tak mam po prostu ;) ), a po drugie wymagało użycia ładnego języka mówionego celem prezentacji materiału. Oczywiście, jak to zwykle bywa w zadaniach grupowych, moi partnerzy zaskoczyli mnie przygotowując się z zupełnie innych fragmentów naszej prezentacji niż to było ustalone, więc musiałem improwizować, co zdecydowanie obniżyło płynność mojej przemowy :P Koniec końców zebraliśmy jednak pochwały!
Generalnie te dwa tygodnie wprowadzenia uważam za całkowicie niepotrzebne – gdybym w Polsce zapisał się na jakieś słono płatne studia następnie przez dwa tygodnie musiałbym uczestniczyć w kursach, które były po trosze, za przeproszeniem, „pieprzeniem kotka za pomocą młotka”, to zachwycony bym nie był. Jak człowiek idzie na studia magisterskie to już dawno powinien umieć pisać prace lub prezentować jakąś materię publicznie, a jeśli nie, to będzie się uczył w praniu albo wyleci, ot co.
Do studiowania wybrałem sobie tutaj 4 moduły, czy żeby nie robić głupich kalek językowych – 4 przedmioty. To jest:
- International Business Policy;
- International Economy;
- Managerial Accounting;
- tzw. Project.
International Business Policy będzie traktował o planowaniu, strategii, podejmowaniu decyzji przez podmioty funkcjonujące na rynkach międzynarodowych. International Economy to po prostu nasze Międzynarodowe stosunki gospodarcze w teorii i praktyce. Managerial Accounting roboczo przetłumaczę jako „księgowość dla menadżerów”. O „projekcie” napisze ciut dalej…
Jako że kierunek, który zaoferowano mi do studiowania jest nastawiony w dużej mierze na ludzi pracujących, ma charakter studiów wieczorowych. Moje zajęcia zaczynają się o 18:00 wieczorem i trwają do 21:15. Jestem też jedyną osoba, która studiuje tutaj 4 przedmioty, czyli wszystkie dostępne na IBM w tym semestrze – pozostali ograniczają się do 2 modułów (to w celu uniknięcia powtórzeń :P ).
To, czego najbardziej obawiam się na tych studiach, to konieczność studiowania w obcym języku materii, która dotychczas nie była mi szczególnie bliska. Z drugiej strony, to może być interesujące wyzwanie :) O ile jeszcze pierwszy trzy przedmioty budzą umiarkowane obawy, to już Project (o którym wspomnę kolejne „ciut” dalej) jawi się jako poważny problem.
Jak wspomniałem na początku, moje zajęcia „na poważnie” rozpoczęły się w tym tygodniu. W poniedziałek ruszyliśmy z International Business Policy – prowadzący zaczął od artykułu traktującego o kreowaniu wizjonerskich strategii biznesowych, poprzez które podmioty gospodarujące, przyjmując aktywną pozycję na rynku, próbują tworzyć dla siebie (ale i innych uczestników) środowisko, w którym będą następnie funkcjonować. Środkiem jest wprowadzanie innowacyjnych pomysłów i przekonanie jak najszerszego grona innych uczestników gry rynkowej do zastosowania tych idei w swej działalności. W wyniku tego innowacje stają się powszechnymi standardami, przynosząc zyski ich twórcy, ale i innym podmiotom. Artykuł, wcale ciekawy – głównie przez wzgląd na sporą liczbę przykładów, był punktem wyjścia do ogólnej rozmowy o strategii przedsiębiorców, planowaniu itd. Prowadzący zajęcia wprowadził przy tym mnóstwo jakichś skrótowców – swoistej nowomowy biznesowej np. na kształtowanie strategii firm (Jezu, jak ja mogę takie herezje wygadywać: przecież firma nie ma strategii – firma to nazwa os. prawnej lub imię i nazwisko os. fiz. (art. 434 i 435 § 1 K.c.)!! :P ) wpływają czynniki PESTLE (od angielskich pierwszych liter słów: polityczne, ekonomiczne, społeczne, technologiczne, prawne i środowiskowe). Do tego doszło kilka innych podobnych – wywołując u mnie uśmieszek politowania na twarzy, no ale cóż: każda branża ma swój jakiś tam kod językowy, który dla człowieka z zewnątrz wydaje się śmieszny… Generalnie zajęcia były w porządku – choć może, jak dla mnie, mało konkretne – no, ale to dopiero pierwsze.
Wczoraj miałem zajęcia z International Economy i uczucia mam bardzo mieszane. Pan prowadzący ma dość słaby angielski – oczywiście lepszy od mojego, ale jak się prowadzi zajęcia po angielsku, to powinno się mieć język opanowany perfecto. Na pierwszych zajęciach powiedział nam ogólnie o gospodarce światowej a następnie o merkantylizmie, Adamie Smith’ie i Davidzie Ricardo. I tutaj przeszliśmy do żelaznego punktu programu (chyba każdy, kto kiedyś jakikolwiek kurs ekonomii rynkowej przerabiał miał to na zajęciach), czyli do teorii kosztów komparatywnych i do przykładów oraz zadań. I tu zaczęły się schody – spora część ludzi nie bardzo była w stanie na klasycznym przykładzie dwóch państw i dwóch produktów oznaczyć, które z państw ma komparatywną przewagę w produkcji któregoś z dóbr (a tego chyba można by wymagać od studentów studiów uzupełniających magisterskich na kierunku ekonomicznym) czy wyliczyć zyski obu państw w przypadku podjęcia wymiany handlowej a do tego w pewnym momencie zawiesił się i prowadzący. Nie chcę tutaj się wymądrzać, bo i dla mnie wykonanie tych zadań wcale nie było takie hop-siup, musiałem sobie przypomnieć, jak to się robi, ale ja jestem tylko studentem na wymianie, bez żadnego ekonomicznego bagażu doświadczenia czy edukacji. Po tych zajęciach byłem więc troszkę zawiedziony, ale jednocześnie nabrałem nadziei, że może jednak podołam tym studiom (zadania bowiem, które robiliśmy były ponoć modelowymi pytaniami egzaminacyjnymi).
Dziś miałem mieć zajęcia z księgowości, ale prowadzący utknął w Singapurze i zajęcia zaczną się dopiero za tydzień. Dobre jest to, że studenci o tym wiedzieli tydzień wcześniej a nie, co u nas w Polsce się często zdarza – po 15 minutach, od chwili, gdy zajęcia miały się rozpocząć :P Wszyscy tutaj mówią, że jest to bardzo fajny przedmiot, głównie przez wzgląd na osobę prowadzącego. Mimo, że to księgowość, to matematyki za dużo nie ma… Juro zaś mam pierwsze zajęcia z metod badawczych – przygotowanie pod ów Project. Tak, teraz coś już u nim napiszę… Z tego co wiem, a mało wiem, to Project jest pracą pisemną, czymś pomiędzy nasza pracą licencjacką a magisterską, którą następnie broni się przed gronem profesorskim i w razie udanej obrony otrzymuje się odpowiedni dyplom/certyfikat (??). Uczestnictwo w pisaniu projektu było dla mnie, po całych perturbacjach związanych z odwołaniem programu Erasmus Mundus, jedyną szansą na to, bym mógł pozostać na stypendium w Uzbekistanie przez okres 10 miesięcy (a więc zgodnie z pierwotną decyzją) a nie jedynie sześciu. Ten aspekt mojego studiowania wydaje mi się najbardziej wymagający i z pewnością dostarczy mi sporo bólu głowy, ale i zapewne najwięcej wiedzy oraz umiejętności. Piątki mam wolne!
- no tak, tak… a jak postympy w zwiedzaniu, słyszoł żech, że bieda ci zajrzała do garnka?
- słuchej… no, nie byde ukrywoł, że przejszedł żem na przymusową dietę…A stało się to tak:
Pozwiedzać za wiele nie pozwiedzałem, bo bez pieniędzy troszkę trudno… Na „dzień dobry” dostałem po kieszeni, albowiem musiałem uiścić opłatę registaracyjną = 200USD w plecy :/ i pierwsza konieczność skorzystania z banku.
W ten sposób zostałem jedynie z tym, co obmieniłem pierwszego dnia i co zalega u mnie w plecaku na zdjęciu przy poście numer jeden. Kasa ta jednak także się wyczerpuje/ała – bo trzeba było kupić podstawowe kosmetyki (szampon + mydło), żarcie, koszty transportu a nade wszystko pomogła jedna „szaleńcza” niedziela. Najpierw stwierdziłem, że raz to trzeba się najeść, jak człowiek, więc poszedłem sobie do taniej jadłodajni, ale zamówiłem a la Kristofer furę mięsa (wyszło dwa i pół raza drożej niż przeciętny obiad), no i na dobitkę chłopaki wieczorem wyciągnęli mnie na каток* . Miało kosztować 10 tys./h – czyli i tak mega-drogo a wyszło 17 tys./h – bo weekend. W ten oto sposób w ciągu jednego dnia przebimbałem ¼ moich wszystkich środków…
- no, ale przeca miołeś dostawać stypyndium, niemałe, jakem słyszał…
- nie przerywej…
Registracja, dla której celów musiałem zostawić w urzędzie swój paszport, zabrała niestety ponad tydzień czasu. Paszport z kolei byłymi potrzebny, by zeskanować zeń wizę uzbecką wraz z pieczątka wjazdową. To zaś jest jednym z koniecznych załączników do tzw. Notice of Arrival**, na podstawie którego wypłaca się stypendium. Dokument ten przesłałem dopiero w czwartek do Brukseli, nie wiem, jak długo będą się z tym bawić, ale spodziewam się pieniędzy na mym koncie w tym tygodniu – choć może jestem nazbyt optymistą? Do tego czasu muszę zaś oszczędzać – dwa posiłki dziennie muszą wystarczyć – zresztą i tak miałem zrzucić kilka zbędnych kilogramów :P
W każdym razie dzisiejszy dzień był dla mnie przełomowy, albowiem zauważyłem, że w moim portfelu zostało mi pieniędzy wyłącznie na jutrzejszy obiad i dojazd do centrum miasta (powrót na piechotę). Powziąłem więc z ciężkim sercem decyzję: czas opróżnić moje prywatne konto. Udałem się do hotelu Uzbekistan – w hotelach są bankomaty – by wypłacić pieniądze. Niestety bankomat nie miał już środków. W kolejnym hotelu to samo. W sumie dziwne nie jest – przy największym nominale banknotu 1000sum, który wart jest troszkę ponad 2zł – wystarczy jedna osoba, która chce kupić sobie lepszy telewizor żeby wypróżniła bankomat do cna.
Doszedłem więc do jedynie słusznego wniosku – bez pośrednictwa banku się obejdzie. Po drodze do banku stałem się na chwilę posiadaczem sumy ok. 500USD, by szybko przestać nim być, a stan ten spowodował na chwilę, iż dalszy spacer w stronę banku zdawał się być zbytecznym. Cała historia jest dość osobliwa – wyłączę ją do następnego postu :P. W każdym razem multidolarystą byłem jedynie przez kilka minut, po upływie których mój organizm wrócił na zaplanowaną wcześniej ścieżkę do banku. Z bólem serca musiałem podjąć ostatnie 25USD na moim koncie i wymienić na plik miejscowych banknotów. Od pani w banku dowiedziałem się, że w znajdującym się nieopodal tureckim supermarkecie Mir Market za zakupy można płacić kartą – udałem się tam natychmiast, by korzystając z oparów pieniędzy na moim drugim koncie dokonać kilku niezbędnych zakupów, które, w razie ich prawidłowego użytkowania, mam nadzieję, pozwolą mi prowadzić bardziej higieniczne życie. Market jest na pełnym wypasie – trochę większy niż Polo w Słupcy :P (choć po przebudowie nie byłem ;) ). Przechadzam się między półkami i nagle moją twarz rozjaśnia wielki uśmiech. Nie dalej, jak wczoraj rozmyślałem o Czechach i potędze ich przemysłu (to wpływ spotkania z Romanem z Czech, który przyleciał, by studiować na WIUT), co było spowodowane, czymże by innym, widokiem Skody Felicii na ulicy. Co prawda, to była jak dotychczas jedyna Skoda, jaką tu widziałem, ale jednak… Ze smutkiem skonstatowałem wówczas, że polskiego produktu żadnego nie udało mi się zobaczyć… No, ale wracając: przechadzam się i nagle moim oczom rzuca się napis „MEGA DOŁADOWANIE. SPRAWDŹ CENĘ!”. W pierwszej chwili nie zajarzyłem, ale po dosłownie sekundzie w moim koszyku wylądował proszek do prania E standard :) a w ślad za nim poszedł płyn do mycia naczyń E Cytryna & Zielona Herbata. Nie można zapominać o tym, jaki paszport nosi się w kieszeni ;) Tym bardziej, że argument ceny szedł ramię w ramię z patriotyzmem :P
- dobra chopie, tera o tych 500 dólarach mo być, bo impreza bydzie, ale… Sam wisz, jaka bydzie…
- to w kolejnym poście przeca łobiecałem…
- aaa…no
* ros.: w tym kontekście: lodowisko.
** ang.: Zawiadomienie o przybyciu
a więc:
OdpowiedzUsuńpo 1. cieszę się z tak treściwego posta:) czyta się prawie tak, jakby się Ciebie słuchało (to komplement, naturalnie:) dało to jakiś konkretniejszy obraz "co u Ciebie słychać"
po 2. lepiej brzmi "pierd*lenie kotka za pomocą młotka"! jakoś tak bardziej śpiewnie;) zresztą wystarczy policzyć sobie sylaby
po 3. mam zawsze takie same wyrzuty jak Ty, jeśli mi się wymsknie słowo "firma" w potocznym znaczeniu.. dlatego staram się kontrolować w tym zakresie:)
po 4. program studiów wygląda całkiem ciekawie i przydatnie:) szczególnie w kontekście impruwingowania inglisza
a po 5. napięcie i ciekawość historii stopniowana jest w Twoim poście niczym w amerykańskim thrillerze;) a że czytam chronologicznie, to kończę ten komentarz i przechodzę do następnego posta, coby poznać rozwiązanie zagadki:)
A browara tam dobrego mają?? tak mnie tknęło a propos Polo Marketu...
OdpowiedzUsuńAd. Ula
OdpowiedzUsuńAd. po 1. Dziękuję :)
Ad. po 2 Niepodważalnie brzmi lepiej, ale jakoś mi przez klawiaturę nie przeszło :P
Ad. Umpol - no "piwa z kokainą" jeszcze nie widziałem, a bym się napił. Byś tam podrzucił do tej paczki, co rodzice wysłali...
Ad. a właściwie nie "Ad." dziś na me konto wpłynęła pecunia :)
Zapomniałbym dodać a propos potęgi czeskiego przemysłu, że oczywiście ponad połowę taszkenckiego taboru tramwajowego stanowią czeskie Tatry - jeden widoczny na mojej Picasie, natomiast również pewnie połowę trolejbusów stanowią Skody...
OdpowiedzUsuńEhhh... pozazdrościć :)
Brytyjscy naukowcy twierdzą, że oczekiwanie na stypendium może trwać nawet do dwóch tygodni...
OdpowiedzUsuńNo i nabawiłem się przez Ciebie zakwasów mięśni brzucha :P
OdpowiedzUsuń...czy nie?