Pokaż Taszkentczyk na większej mapie

piątek, 22 maja 2009

Topfa, topfa. Wyczofujemy sze, ale ufaka, my tu jeszcze frócimy…*


Cudowna bajka pod tytułem „Wielkopolanin w Taszkencie” została zawieszona. Taszkentczyk dotarł do Polski. Ale jak do tego doszło?


Ostatnie dwa tygodnie pobytu w Taszkencie przeszły pod znakiem nauki i przygotowań do egzaminów. Najbardziej obawiałem się Managerial Accounting a okazało się, że wyszedłem z Sali egzaminacyjnej wcale zadowolony! Skupiłem się na matematycznej części egzaminu – wybierając do rozwiązania wszystkie zadania, które były możliwe: Ratio Analysis, Traditional Costing, Investment Appraisal i Budgeting. Czasu (mimo, że były to aż 3 godziny) było zdecydowanie za mało i zdołałem rozwiązać jedynie 80% egzaminu, ale jeśli to wszystko będzie dobrze, to egzam będzie na „plus dodatni”. Drugi egzamin był z International Economy i nie powiem, bym przygotował się na niego w stopniu wystarczającym – z teorią ekonomii zawsze było mi nie po drodze a poza tym na trzy dni przed egzaminem przyjechał do Taszkentu Peder (strona www) – szwedzki podróżnik, który na rowerze wyruszył w lipcu zeszłego roku z Rygi, by dotrzeć do Chin – do Szanghaju albo Pekinu. Aż 9-10 miesięcy zabrało mu dotarcie do Taszkentu, ponieważ jego trasa nie wiedzie „po prostej” – dość wspomnieć, że zawitał „po drodze” do Etiopii ;) Peder wprowadził się do mnie na cztery dni do akademika, wzbudzając nerwowość wśród ochrony – jak zwykle bojącej się podpaść wszechwładnej kierowniczce… Na ten czas do mojego pokoju wprowadził się też Ibragim. Wszystkie te okoliczności spowodowały, że czas na naukę skurczył się bardzo a do tego tryb „leń” się szybko załączył. Poza tym spodziewałem się, że na egzaminie będą jakieś zadania kalkulacyjne i matematyką się trochę podeprę a tymczasem egzamin był czysto deskryptywny :/ Wisi więc nade mną wielki znak zapytania „Zdam czy nie zdam?” Jeśli przeważy druga opcja, to będę musiał skrócić swoje wakacje, by udać się na sesję poprawkową :/

Po egzaminie szybko wróciłem do akademika, gdzie metodą last minute panic packing (czyli standardową i zapewne podświadomie ulubioną) dokonałem zwinięcia całego majdanu w rytm moich ulubionych ruskich pieśni wygrywanych na gitarze. Końcówka była dość emocjonująca, bo odcięta została elektryczność, a więc pakowałem się po ciemku :D Następnie nadszedł czas pożegnań – było bardzo miło i wzruszająco, choć mam 100% pewności, że jeszcze się ze wszystkimi zobaczę – najpóźniej w Uzbekistanie w październiku, ale w kilku przypadkach wchodzi w rachubę również wcześniejsza „opcja europejska”.



Następnie w kolumnie dwóch Żiguli(nów) (pieszczotliwa nazwa na Ładę Żiguli) udaliśmy się na lotnisko – gdzie czekały już Olga i Martyna z Farhadem i Rustamem. Ważenie bagażu – jak wyrok – ok. 30 kg… i groźba dopłaty. Szybkie przepakowanie: 4,5 kg w postaci książek ląduje w plecaku Guillaume’a, który leciał tym samym rejsem do Rygi, 500ml najtańszej wódeczki „Toshkent” do torby Olgi, 4kg w postaci upominków do bagażu podręcznego, który z dozwolonych 6kg przeistoczył się w 10kg :)

Po przylocie do Rygi, opiekę nad nami roztoczył Anti – fiński znajomy Martyny. Odebrał nas z lotniska, ugościł i pokazał miasto. Bardzo uprzejmy i pomocny chłop! Ryga zachwyciła mnie swoją starówką, która nie jest może szczególnie duża, ale niesamowicie urokliwa z przepięknymi, odnowionymi kamienicami ustawionymi szpalerem wzdłuż wąskich uliczek. Miodzio! To, co jednak najbardziej nas uderzyło, miało miejsce gdy próbowaliśmy przekroczyć 6-pasmową jezdnię na przejściu dla pieszych! Nie uwierzycie co się stało… Kierowcy zatrzymali się przed pasami i nikt nawet nie zatrąbił!! Nadzwyczajne :P

Pamiętacie jak pisałem, że w drodze do Taszkentu a konkretnie w samolocie z Poznania do Warszawy leciałem razem z europosłem Marcinem Libcikim? W drodze powrotnej w pociągu z Warszawy do Poznania jechałem znowuż z nim :) Normalnie gdyby startował w wyborach, to musiałbym chyba na niego zagłosować… ;)

Podsumowując, dotarłem więc do kraju i, jak to zazwyczaj ze mną bywa, przeżyłem pewne rozczarowanie – ten proces zachodzi u mnie za każdym razem przy powrocie zza zagranicy – jakoś sobie człowiek idealizuje kraj lata dziecinnych i potem, jak obuchem przez ryj – żulerka w przejściach podziemnych, śmieci na trawnikach, zmurszałe krawężniki, dziury w drogach, siermiężna architektura (vide: autobusowy Dworzec Zachodni w Warszawie) itd. ;) No nic, że się powtórzę z cytatem z klasyka: „trzeba siać siać siać” :P

(…)

I tak to zleciał już tydzień od mojego powrotu… Troszku się wydarzyło w tzw. międzyczasie. Z najważniejszych rzeczy to ślub King i Maćka, przeze mnie własnoręcznym podpisem zaświadczony :P Gratulacje dla Młodych :)



Teraz nastał czas pisania projektu dla WIUT, może skubnę coś z magisterki, ponadto egzaminy na wschodoznawstwie, no i przygotowania do Wielkiego Wakacyjnego Planu, o którym więcej szczegółów w swoim czasie.

Zupdate’owałem trochę Picasę – dodając nowe zdjęcia oraz podpisy pod zdjęciami (Postaram się na przyszłość zrobić to także z katalogami z lat poprzednich...) Zapraszam serdecznie!



* …to teraz będzie taka zagadka: skąd ten cytat? :) Wujek Google chyba nie daje odpowiedzi :P

wtorek, 28 kwietnia 2009

Ostatki


Tak więc nieubłaganie zbliża się czas powrotu na umęczonej Ojczyzny łono. Pogodziłem się już z tą myślą i nawet z niejakim podnieceniem oczekuję już tego momentu, gdy wsiądę na pokład rejsu BT743 z 12 maja 2009, by potem przekroczyć granicę ze znaczkiem PL, by w końcu dotrzeć na stację kolejową Słupca Centralna :P i przemierzając senną ulicę Dworcową doczłapać się do domu, a tam spotkać się z rodzicami, bratem, babcią i… Kalą :P A następnie wesele i spotkanie z przyjaciółmi :)

Moje pogodzenie się z myślą powrotu ma chyba dwie przyczyny. Pierwsza to fakt, iż do końca mojego pobytu w Uzbekistanie (to znaczy tej części mojego pobytu, bo jeszcze tu wrócę!!) już wiele przyjemności mnie nie czeka, ponieważ jestem w trakcie sesji egzaminacyjnej i powrót do Polski będzie oderwaniem się od nauki, przynajmniej na jakiś tydzień, gdyż później czeka mnie nauka w wydaniu krajowym ;) Druga przyczyna to fakt, iż spora część towarzyszy moich uzbeckich przygód opuściła już Uzbekistan (również nie na stałe, ale jednak).
Ostatnie dwa tygodnie to okres odjazdów/odlotów wielu ludzi. Należałoby tu wymienić w kolejności odjazdów następujące osoby:

- tureccy nauczyciele akademiccy: Profesor Suavi i Murat, którzy przybyli do Taszkentu na miesiąc, by wykładać na WIUT.

Ёлки-Палки - jedna z fajniejszych restauracji w Taszkencie (Profesor, Alina, Murat).

- Egor z Odessy – autostopowicz, który podróżuje z Ukrainy przez Rosję, Kazachstan Uzbekistan, Afganistan i Pakistan do Indii a może i dalej, a którego mieliśmy zaszczyt i przyjemność gościć w naszym akademiku. Oto strona Egora. dla wszystkich zainteresowanych jego dalszymi losami.

Egor tuż przed opuszczeniem Taszkentu w drodze do Mazar-i Szarif.

- Recep – znany już czytelnikom bloga student z Turcji, który opuścił Uzbekistan w związku z egzaminami na swej alma mater w Turcji, ale z którym na pewno jeszcze się zobaczę w sierpniu lub październiku.

Z wyjazdem Recepa zbiegły się jego urodziny.

- Alina – również znana Wam studentka z Wilna, która musiała wrócić na Litwę w związku ze szkoleniem w pracy, a z którą zobaczę się tuż przed wylotem do Rygi, gdyż ona przyleci z Rygi 3 godziny przed moim odlotem ;) Dla władających językiem litewskim: blog.

W międzyczasie w odwiedziny przybyli do Taszkentu Gośka, Tomek, Paweł i Guza – czwórka Polaków, która właśnie rozpoczęła swoją wyprawę przez Azję Centralną i Chiny. Gosię i Tomka było mi dane poznać trzy lata temu podczas powrotu znad Bajkału. Jeśli jesteście zainteresowani śledzeniem ich losów, to gorąco zapraszam na ich blogi: Pawła i Tomka.

Paweł, Gosia, Tomek i Guza tuż przed odjazdem do Samarkandy.

W poprzedni weekend obchodziliśmy prawosławną Wielkanoc – były walki na jajca – znaczy kto ma silniejszą skorupę :P były bliny, grzanki, słodycze, litewski lazy cake* no i dobra atmosfera :)

(Wg wskazówek zegarka od godz. 12: Profesor, Alina, Taewoo, ja, Roman, Anvar, Pasza, Ibrahim, Olya, Zilola, Eldor.)

W zeszłym tygodniu byłem po raz pierwszy na balecie. Takim prawdziwym balecie… w teatrze znaczy się, wicie, rozumicie… Postanowiliśmy się wybrać z Guillaume’em na „Romeo i Julia” Prokofiewa. Muzyka bardzo mi się podobała, natomiast sam taniec… no cóż jakoś do mnie ten środek wyrazu za bardzo nie przemawia. Mimo to nie żałuję i z chęcią wybiorę się jeszcze kiedyś na balet :) Taki prawdziwy balet… do teatru ;)

W ostatnią niedzielę znalazłem troszkę czasu, by z polską ekipą wyrwać się na Czorsu – starą uzbecką dzielnicę z plątaniną wąskich uliczek i małych nierzadko glinianych domków poprzyklejanych jeden do drugiego.

A wracając do tematu sesji egzaminacyjnej… Dziś miałem pierwszy egzamin z International Business Policy – jakoś to poszło, ale daleki jestem od zadowolenia… Zobaczymy jaka będzie ocena. Z mojej perspektywy był to najtrudniejszy egzamin, ponieważ materia jest, jak dla mnie, mało konkretna :/ W przyszłym tygodniu Managerial Accounting i na kilka godzin przed odlotem International Economy

Dziękuję za szeroki odzew i wszystkie miłe słowa związane z artykułem o Zonie na Onecie :)



* (ang.) leniwe ciasto – bardzo proste i szybkie do przyrządzenia.

sobota, 18 kwietnia 2009

Samarkanda


Pomysł na wyjazd do Samarkandy padł nagle i spontanicznie na kilka godzin przed planowanym wyjazdem. Propozycję przedłożył Roman – doktorant z Czech, który też jest na wymianie w WIUT. Plan był następujący – wynająć samochód z kierowcą i ruszyć o świcie do Samarkandy, zwiedzić zabytki w przeciągu kilku godzin i jeszcze tego samego dnia wrócić do Taszkentu. W wycieczce towarzyszył nam Filip – Czech, który przyjechał do Uzbekistanu na turniej tenisa ziemnego. Zapomniałem wziąć ze sobą paszportu, co mogło ściągnąć na nas problemy na posterunkach milicyjnych, ale okazało się, że nasz kierowca to emerytowany policjant, którego po drodze wszyscy znali i puszczali bez najmniejszych prób kontroli.

Samarkanda to jedno z najstarszych zamieszkanych miast na Ziemi. Miasto było położone na trasie słynnego Szlaku Jedwabnego z Europy do Chin, co przyczyniło się do jego gwałtownego rozwoju. W pierwszej połowie XIII w. padło ofiarą najazdów Czyngis Chana, ale już pod koniec wieku XIV stało się stolicą państwa Tamerlana, który sprowadził wielu artystów i nadał Samarkandzie nowy wygląd – pełen przepychu i bogactwa. Okres panowania Timurydów (potomków Timura, czyli Tamerlana), w szczególności jego wnuka Ulugbeka to czas największej świetności miasta.

Samarkanda pełna jest przepięknych zabytków: mauzoleów, meczetów i medres. Wszystkie one są poddawane ciągłym pracom renowacyjnym, które przywracają im dawną świetność. Budynki są bardzo bogato zdobione – głównie przy pomocą kompozycji mozaik i majolik.

Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy w stronę Registanu, czyli placu otoczonego z trzech stron przepięknymi medresami. Registan w języku perskim oznacza „miejsce pokryte piaskiem” i w dawnych czasach pełnił rolę placu targowego. Otaczające plac medresy są jeszcze od czasów radzieckich poddawane ciągłej renowacji. Z zewnątrz wyglądają bardzo pięknie. Wyobrażam sobie, jak muszą lśnić w promieniach zachodzącego lub wschodzącego słońca… Niestety tym razem nie było dane mi sprawdzić ze względu na czas naszego pobytu i pogodę, o której wspomnę dalej. Wewnątrz budynków nie wszystko jest odrestaurowane – na przykład cele na drugim piętrze (te na pierwszym zostały zamienione w sklepiki pamiątkarskie) czy minarety medresy Ulugbeka. Podczas zwiedzania podszedł do nas milicjant zaoferował oczywiście za odpowiednią gratyfikację pieniężną wejście na jeden z minaretów. Po twardych negocjajcach, w których mistrzem był Filip udało nam się wywalczyć nienajgorszą sumę i udaliśmy się po krętych schodach na szczyt minaretu, skąd roztaczał się przepiękny widok na miasto i jego zabytki. W medresie Szir Dar odwiedziliśmy mały sklepik afgańskiej rodziny, która zajmuje się tradycyjnym tkaniem dywanów.



Następnie udaliśmy się w stronę meczetu i mauzoleum Bibi-Chanum, których jednak nie zwiedzaliśmy wewnątrz, ze względu na brak czasu. Przemieściliśmy się w stronę mauzoleum Gur-i Mir, w którym pochowane są między innymi szczątki Timura i Ulugbeka. Sam budynek jest bardzo malowniczy – przykryty piękną błękitną kopułą. Z grobowcem Timura związana jest ciekawa legenda. Został on otwarty 21 czerwca 1941 przez grupę sowieckich archeologów a na grobowcu miała widnieć inskrypcja głosząca: „ktokolwiek otworzy ten grobowiec zostanie pokonany przez wroga bardziej przerażającego niż ja”. Co się wydarzyło 22 czerwca 1941 chyba przypominać nie trzeba ;)

Następnym celem naszej wycieczki był kompleks grobowców-mauzoleów Szah-i Zinda. Również niesamowicie malownicze miejsce, z przepięknym wyłożonym mozaiką i majoliką „korytarzem” utworzonym przez wybudowane w dwóch rzędach mauzolea.

Ostatnim punktem „programu” było obserwatorium Ulugbeka, które jednak zwiedzaliśmy wyłącznie z zewnątrz.

Podsumowując, Samarkanda ma w sobie coś niesamowitego – na niewielkiej przestrzeni rozłożone są przepiękne budynki, pełne kolorów i blasku. Wydaje mi się, że jest to wymarzone miejsce dla fotografa, szczególnie przy nisko wiszącym słońcu. Niestety, nam przez cały pobyt towarzyszył deszcz i chłód… Przy każdym zdjęciu trzeba było chronić drugą ręką aparat przed wodą :/ Gdybym miał jednak porównać Samarkandę z Chiwą, to ta druga wygrywa… Ma po prostu mniej komercyjną i turystyczną atmosferę, czego nie można powiedzieć o Samarkandzie, gdzie człowiek co chwilę wpada na wycieczkę Włochów, Francuzów czy Japończyków. Mimo że jest to dopiero połowa kwietnia…

Zaległości


Trochę bieda na blogu nastała, zastój jakowyś… Ano, człek sobie uświadamia, że mu mało czasu zostaje do powrotu do domu i stara się wykorzystać czas jak najlepiej, spędzając go z poznanymi ludźmi i poznając nowych. I tak praktycznie schodzi każdy wieczór i pół (a czasem i cała) nocy. W ciągu dnia natomiast: studencka proza, czyli nauka…

No nie mniej jednak postaram się coś wycisnąć z mego życia, co potencjalnie może być atrakcyjne dla Was :P Przecież nie będę się rozpisywał, że w niedzielę to w Niagarze wypiłem pół litra na piwnym podkładzie a przedwczoraj w Elvisie tylko dwa piwka :P

Generalnie czas spędzam w gronie ludzi z akademika, bardzo fajna wiara! Zacząłem żałować, że nigdy w Polsce nie mieszkałem w akademiku – myślę nawet, że moje życie wyglądałoby dziś inaczej. Aczkolwiek moja fascynacja akademikiem, muszę przyznać, może wynikać też z tego, że naszego, tj. taszkenckiego, akademika nie można porównać do polskiego hardcore’owego domu studenckiego z wiecznymi imprezami i pijactwem, no i całą tą Sodomą i Gomorą, która idzie za tym :P. Tutaj na imprezy wychodzi się na miasto, natomiast w akademiku co najwyżej odbywa się śpiewo-gitaro-granie i to tylko przy piwku! Więc jeśli ktoś szuka spokoju, to znajdzie go bez problemu…

Pogoda za oknem doprowadza mnie do wściekłości, bo po krótkiej słonecznej wiośnie, nastała wiosna zimna i deszczowa… Zimno jest jak cholera, aż człowiek nocą marznie – bo niestety okna są szczelne inaczej a kaloryfery już nie grzeją.

Przedłożyłem wszystkie coursework’i oraz projekt i obecnie zaczynam powoli zabierać się za przygotowania do egzaminów w liczbie trzech. Sesja rozłożyła się nie najgorzej – mam po 6 dni odstępu między egzamami, aczkolwiek data ostatniego z nich jest beznadziejna. Jest to bowiem 11 maja po południu, czyli de facto około 10 godzin przed moim odlotem do Rygi :/

Chyba się wyrobiłem w dostrzeganiu wypadków i stłuczek samochodowych, bo nie ma tygodnia, żebym się na jakiś nie natknął. Najlepsze jest, jak po wyjściu z samochodu kierowcy drapią się w głowę i zastanawiają: „Ojojoj… Jak mogło do tego dojść?” – co wziąwszy pod uwagę miejscowy styl jazdy wcale nie jest dziwne :)

Olga i Martyna dostały przedłużenie wizy uzbeckiej, a więc polska kolonia w Taszkencie pozostaje nadal mocna :P Dodatkowo razem wracamy do Polski 12 maja i będzie kompania do zwiedzania Rygi!! :) Dołączy do nas jeszcze Guillaume (znany Wam być może z komentarzy do poprzedniego posta) – Francuz mieszkający w Krakowie, który przybył do Taszkentu w celach naukowych :)



Z polskich akcentów: przyuważyłem dwa TIR-y na polskich blachach!! Jednocześnie jest to samochód nr 2 i 3 na blachach UE, który widziałem w Taszkencie. Aaaa, no i w łazienkach króluje Merida ;)

W tym tygodniu wybrałem się do Samarkandy, ale ten fragment wyłączę do kolejnego wątku :) co by podbić licznik postów… ;)

niedziela, 12 kwietnia 2009

[*]


Piotr Morawski (27.XII.1976 - 8.IV.2009)

piątek, 27 marca 2009

Termez


Do Termezu wybrałem się na zaproszenie Alishera dwa dni po powrocie z Chiwy. Owe dwa dni spędziłem pracując zawzięcie nad coursework’iem z ekonomii. Termez, najdalej wysunięte na południe miasto Uzbekist
anu, zawsze budził we mnie jakiś dreszczyk emocji – przygraniczne miasto, wielka baza sowieckich wojsk podczas wojny w Afganistanie, punkt, przez który przechodziło większość środków rzucanych do Afganu, no i last but not least, słynny graniczny Most Przyjaźni między Afganistanem a Uzbekistanem – symbol radzieckiej interwencji i porażki w Afganistanie. Słynny, choćby dzięki tej fotografii:



Do Termezu z Taszkentu można dostać się autobusem (13 godzinna podróż), pociągiem (trzeba mieć wizę turkmeńską, bo linia kolejowa przechodzi przez terytorium Turkmenistanu, choć obecnie budowana jest wewnętrzna nitka) lub samolotem. Wybrałem opcję lotniczą ze względu na oszczędność czasu oraz chęć przeżycia przygody – przelotu radziecką 20-letnią maszyną :) Cena biletu również nie była odstraszająca – 40USD.

Samolot mój wylatywał o godzinie 13:15. Ze względu na pracę nad CW spać poszedłem między 6 a 7 rano. Przespałem się do godziny 11:30. Zjadłem szybkie śniadanie, spakowałem plecak i ruszyłem na lotnisko. Z szerokim bananem na gębie wkroczyłem do hali odlotów tylko po to, by zdać sobie sprawę z tego, że bilet zostawiłem w pokoju w akademiku. Banan zamienił się w figę i to z makiem. Jednocześnie krew nagła mnie zalała i pioruny siarczyste, łogniste, łułułu… Zostało 40 min. do zakończenia odprawy. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach i… w portfelu. Wyleciałem jak z procy, złapałem taksę: „Elektroaparat, bystra!” i pognaliśmy do akadamca. Na szczęście nie jest on położony daleko od lotniska, więc po 20 minutach, już z nie tak szerokim bananem, ponownie wkroczyłem na teren aeroportu. Zgodnie z rozkładem miałem lecieć Iłem-114, nienajgorsza maszyna, choć na 15+3 prototypy wyprodukowane dotychczas, dwa samoloty… jak by to powiedzieć… nie dały rady :P Jednak na płycie lotniska autobus podjechał pod An’a-24, który nie budził mojego zaufania, tym bardziej, że lista wypadków i katastrof, w której An-24 odgrywał pierwszoplanowe role jest dość długa. Wszystko jednak zakończyło się dobrze – troszkę jedynie trzęsło i głośno było na maksa. Widoki – niesamowite: nagie skaliste góry koloru żółtego i czerwonego, w wyższych partiach pokryte śniegiem! Piękno w najczystszej postaci! No i zobaczyłem Most Przyjaźni!! Próbowałem wypatrzyć lotnicza bazę Luftwaffe, która znajduje się w Termezie, niestety chyba siedziałem nie z tej strony samolotu :/

Z lotniska odebrał mnie Alisher – jak każdy obcokrajowiec przeszedłem wnikliwą kontrolę dokumentów. Temperatura w Termezie jest wyższa o kilka stopni niż w Taszkencie i nawet w marcu można poczuć, patrząc choćby na roślinność, że Termez to najgorętszy punkt kraju. Udaliśmy się na zwiedzanie miasta – najpierw muzeum archeologiczne a potem spacerem przez centrum. Termez zamieszkuje ponad 100 tysięcy ludzi i stanowi on stolicę wilajetu surchondaryjskiego, lecz czuje się tam taką bardzo przyjemną prowincjonalną atmosferę.

Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się do domu Alishera. Alisher mieszka z mamą i siostrą – Maliką. Od razu było mi dane poznać także jego ciocię, kuzynkę i jej syna, albowiem Alisher świętował tego dnia swoje urodziny i z tej okazji była mała imprezka ;)

Po kolacji udaliśmy się z Alisherem na świętowanie Navruzu a konkretnie na gotowanie sumalaku. Trafiliśmy do lokalnej społeczności, która świętowała bardziej uroczyście niż w Urgenczu. Wiele kobiet było przebranych w tradycyjne stroje, muzyka była grana i śpiewana na żywo. Całość relacjonowała afgańska telewizja, dla której udzieliliśmy z Alisherem ekskluzywnego wywiadu. :P Najwięcej śmiechu mieliśmy jednak z tego, że miejscowi brali Alishera również za obcokrajowca i przez chwilę nie wiedzieli, jak się do nas zabrać :P (BTW, jak wracaliśmy do Taszkentu, to na jednym z posterunków – milicjant, biorąc ode mnie paszporty wziął właśnie mnie za Uzbeka a Alishera za Polaka :P ) Zaoferowano nam oczywiście gotowanie sumalaku a mnie dodatkowo w gratisie małżeństwo z dziewczyną, której asystowałem przy kotle ;) Teraz tak myślę, że może trzeba pociągnąć temat... :P



Kolejnego dnia udaliśmy się na zwiedzania zabytków rozrzuconych wokół Termezu. Najpierw do Termez-Ata – starożytnego Termezu, położonego na brzegu Amu-Darii, skąd świetnie widać Afganistan. Obecnie znajduje się w tym miejscu meczet z mauzoleum Abu-Abdallah-Muhammad bini-Ali bini-Husseinal-Khakimi Termizi’ego (sami sobie ustalcie kim ów zacz był? ;) ), muzeum oraz wejście do zawalonego tunelu, który wedle legendy wiódł przed wiekami pod korytem Amu-Darii na terytorium dzisiejszego Afganistanu.

Następnie udaliśmy się do twierdzy Kyr-Kyz, całkiem nieźle zachowanego małego miasta wzniesionego około XI wieku. Całość zbudowana została z gliny i otoczona warownym murem. Niesamowity zabytek, ale oddany pod władanie dzieciarni oraz owiec ;)

Podjęliśmy oczywiście próbę dostania się na Most Przyjaźni, choć szanse na powodzenie, przyznaję, od początku były nikłe. Rzeczywiście, już na pierwszy posterunku milicjanci nas zawrócili, twierdząc, że tu nawet ministrowie nie dostają pozwolenia, żeby się swobodnie poruszać a co dopiero dwóch śmiertelników! ;) No nic, nie spróbowałbym, byłbym chory ;)

Droga powrotna do Taszkentu upłynęła nam pod znakiem dysput geopolityczno-historyczno-filozoficznych ;P oraz kontroli milicyjnych. Dzień przed naszym wyjazdem złapano Afgańczyka z 25 kilogramami stuff’u przy sobie i policja oszalała – trzepali, że aż kurz leciał!

środa, 25 marca 2009

Chiwa


Poprzedni tydzień (a nawet ciut więcej) upłynął mi pod znakiem zwiedzania Uzbekistanu oraz pisania CW z International Economy. …ale po kolei:


W połowie semestru studenci „licencjaccy” mają tydzień przerwy od szkoły, choć teoretycznie nie od nauki, w ramach tzw. „independed guided study week”* . Mimo to większość traktuje ten okres jako wakacje a akademik pustoszeje. Samorząd Studencki WIUT każdego roku organizuje w tym czasie wycieczkę krajoznawczą dla studentów – w tym roku wybór padł na Chiwę, słynącą z najlepiej zachowanego na terenie Azji Centralnej kompleksu miejskiego z czasów „przedrosyjskich” – otoczonego murami miejskim, wewnętrznego miasta Itchan Kala.

Wraz z innymi MundusamiAliną i Recepem postanowiliśmy wziąć udział w wycieczce, by przypomnieć sobie czar szkolnych wycieczek autokarowych ;) Poza naszą trójką nikt z akademika nie uczestniczył w wyjeździe i resztę blisko 30-osobowej grupy stanowili, mieszkający w Taszkencie studenci WIUT – w dużej mierze dzieci polityków, biznesmenów i oligarchów ;)

Wyjechać mieliśmy o 5 rano w niedzielę, lecz niestety mieliśmy ponad godzinną obsuwę. Naszym środkiem transportu był koreański SsangYong Istana a punktem przeznaczenia – stolica wilajetu chorezmijskiego – Urgencz. Wziąwszy te dwa fakty pod uwagę – podróż była długa i w ścisku, ale tow. jabłona potrafi spać prawie w każdych warunkach (szczególnie, jeśli zawalił poprzednią nockę pracując nad coursework’iem) i zapewnić tym samym, że czas leci szybko i w miarę przyjemnie :) Alina i Recep również wykazali się podobnymi właściwościami organizmu i cały bus nam zazdrościł. ;) Drogi w Uzbekistanie nie są najgorsze, przynajmniej w relacji do moich oczekiwań. Owszem czasami zdarzają się odcinki podziurawione, ale generalnie narzekać nie można – wózek się toczy chyżo. Jedyna niedogodność to kontrole milicyjne, które wypadają średnio co półtorej godziny jazdy. Na rogatkach większych miast oraz na granicach wilajetów zostały pobudowane stałe posterunki milicyjne, na których mundurowi sprawdzają dokumenty wozu oraz osób. Dosyć upierdliwa procedura :/ Ale przynajmniej nie ma fotoradarów co każde 10 kilometrów, jak w naszej rodzinnej ziemi!!

Do Urgenczu dotarliśmy po 16 godzinach podróży (samej jazdy pewnie było 13/14 godzin – odjąwszy przerwę obiadową, przerwy na czynności mikcyjno-defekacyjne :P i kontrole milicyjne). Widoki na trasie były przepiękne, szczególnie na zachód od Buchary, gdy wkroczyliśmy na tereny pustyni Kyzył-Kum, przewalającej się raz po raz zwałami piasku przez naszą jezdnię. Niestety Amu-Darię przekraczaliśmy około godziny 22 i ze względu na egipskie ciemności nic nie było dane nam zobaczyć.



Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do restauracji, gdzie po kolacji spotkała mnie szczególna niespodzianka – życzenia urodzinowe od całej grupy wraz z tortem :) Po zakwaterowaniu w hotelu kontynuowaliśmy imprezę – świętowanie w polskim stylu nie cieszyło się wielką popularnością – to znaczy tylko Alina towarzyszyła mi w konsumpcji półlitrowego produktu przemysłu wódczanego (BTW była to moja druga, w rankingu najtańszych, wódka w życiu i skończyła tak, jak pierwsza – wypita jedynie do połowy ;) i zostawiona dla bardziej potrzebujących). Impreza zakończyła się dosyć szybko – po krótkim spacerze zmęczeni podróżą towarzysze poszli spać, zostawiając mnie z Aliną na placu boju. Jako że wcześniej rozmawialiśmy troszkę o ciekawych projektach podróżniczych – Alina pokazała mi książkę o wyprawie Litwinów na trasie Wilno – Taszkent, drogą południową kilkoma Mercami W123, ja postanowiłem się zrewanżować moją ulubioną MotoSyberią (BTW w tym roku rusza projekt „MotoSyberia Reaktywacja”!), która, co oczywiste, się spodobała ;)

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Chiwy. Pogoda nie była naszym sojusznikiem, ale i wrogiem nazwać jej nie można. Itchan Kala zachwyciła mnie swoim pięknem i ogromem. Miasto jest świetnie zachowane i można poczuć ducha miejsca i epoki. Gdyby dorzucić do tego tradycyjne stragany (w miejsce tych z produktami „Made in China” zachwalanymi oczywiście jako „rucznaja rabota”** ) oraz wielbłądy chadzające po ulicach – byłby wypas na 14 fajerek, czy jakoś tak :P W Chiwie dominuje kolor piaskowy przetykanym mozaikami w różnych odcieniach niebieskiego, którymi pokryte są w szczególności minarety, kopuły i wnętrza portali (przepraszam, jeśli nieprawidłowo użyłem terminu). Wszystko to razem tworzy niesamowite wrażenie miasta wydartego z pustyni. Podczas zwiedzania Chiwy poszczęściło się nam tym bardziej, że trafiliśmy na wybitnie nieturystyczny okres i byliśmy praktycznie jedyną grupą zwiedzającą miasto!



Udało nam się krakowskim targiem wytargować z większością uczestników pół godziny na samodzielne zwiedzanie miasta. Dzięki temu mogliśmy podejrzeć życie zwykłych mieszkańców Itchan Kala, którzy zamieszkują, jak ich przodkowie, małe, ciasno upchane gliniane domki z wąziutkimi uliczkami. Mieliśmy możliwość odbyć bardzo ciekawą rozmowę z jednym z mieszkańców tej dzielnicy – bardzo ciekawa konfrontacja z tradycyjnym, azjatyckim i muzułmańskim postrzeganiem świata, przy tym bez żadnego zacietrzewienia i prób oceny konkurencyjnych wizji. To są takie momenty, w których ten stosunkowo najbezpieczniejszy narkotyk, jakim jest podróżowanie, bardzo silnie uderza do głowy. Poza tym udało nam się zarejestrować tradycyjny sposób wypieku lepioszki (ros. określenie na uzbecki non) – czyli uzbeckiego chleba.



Po powrocie do hotelu oddaliśmy się godzinnej drzemce, by wieczorem udać się z wizytą do uzbeckiej rodziny w Urgenczu i wziąć udział w uczcie i gotowaniu sumalaku. Sumalak to tradycyjne danie narodów Azji Centralnej przygotowywane na obchody święta Navruz. Chyba należą się tutaj dwa słowa wyjaśnienia, czym jest Navruz. Navruz to mające perskie korzenie święto Nowego Roku obchodzone przy założeniu, że ten zaczyna się wraz z pierwszym dniem wiosny, czyli w dzień równonocy wiosennej – 21 marca. Sumalak przygotowywany jest zazwyczaj przez kilka rodzin, które tworzą lokalną wspólnotę. W wielkim kotle przez 24 godziny kobiety gotują mieszaninę pszenicy, mąki, oliwy, dodając co jakiś czas wodę (co by się nie przypaliło :P ). Przy tym odprawiane są różne śpiewy, tańce, hulańce, swawole, wróżby itp. W efekcie otrzymujemy brązową, słodką maź przypominającą wyglądem, ale nie smakiem!, roztopioną czekoladę. Mnie tam to za bardzo nie podchodzi, ale cóż. Jak pisałem wcześniej przystąpiliśmy do mieszania sumalaku – obowiązkowo myśląc o jakimś życzeniu. Ledwo odeszliśmy od kotła a miejscowe kobitki podkręciły muzyczkę i heja do tańcowania :) Było wesoło :P



Po wieczerzy zapadła decyzja: udajemy się do klubu! Hmmm… czemu nie? Niestety po niecałej godzinie zabawy, która właśnie zaczynała się rozkręcać (WE temu się wymownie przysłużył) – nasi towarzysze doszli do wniosku, że „w Taszkencie są lepsze kluby, więc wracamy do hotelu” :/ Nie było nam to za bardzo w smak, więc poprosiliśmy o adres hotelu, żeby wrócić taksówką. Na to z kolei nie mogli się zgodzić nasi towarzysze, czując się za nas odpowiedzialni – było to trochę irytujące, bo traktowali nas jak dzieci… Byli jednak nieustępliwi, więc dla dobra sprawy pożegnaliśmy się z klubem, zakupując dodatkową partię WE i kontynuowaliśmy zabawę do rana w hotelu :)

Następnego dnia zdołaliśmy jedynie udać się na bazar by dokonać zakupów przed drogą powrotną a następnie przetransportowaliśmy się na dworzec kolejowy. Podróż minęła w bardzo miłej atmosferze i na ciekawych rozmowach. Do naszego przedziału dołączyła dziewczyna – córka posła do parlamentu i biznesmena – w Uzbekistanie łączenie funkcji politycznych z prowadzeniem biznesu jest również nielegalne – dziewczyna nie miała jednak żadnych problemów z tym szczerym wyznaniem ;) Najbardziej zaskoczyło mnie jednak jej podejście do kwestii założenia rodziny i małżeństwa. Spytała się o nasze plany na przyszłość i była zaskoczona, że nie wiemy kiedy wkroczymy w związki małżeńskie, kiedy założymy rodzinę itd. Potem dodała, że ona sama a 19 lat i zapewne za rok o tej porze będzie już mężatką. Spytaliśmy się czy ma już chłopaka. Odparła, że nie, ale ciągle ktoś przychodzi do jej rodziców, żeby swatać. Nie jest to jednak łatwe, bo kawaler musi być z dobrej (czyt. bogatej) rodziny, musi mieć odpowiednie pochodzenie etniczne (dziewczyna sama jest pół-Uzbeczką i pół-Tatarką), no i musi się spodobać samej pannie. Stwierdziła, że rodzice jej do niczego nie zmuszają i że ona sama dokona wyboru kawalera, ale dodała, że długo wolnością jej nacieszyć się nie dadzą. Muszę jednak podkreślić, że była ona całkowicie pogodzona ze swoim losem, ba – wręcz zadowolona z takiego obrotu sprawy i nie mogła wyjść z podziwu, jak to my w Europie szukamy sobie sami partnera na całe życie i jak sprawdzamy go nawet przez kilka lat narzeczeństwa (w Uzbekistanie, tradycyjnie, narzeczeństwo nie może trwać dłużej niż rok). Ot, różnice kulturowe.

Tak, i to by było na tyle. W następnym odcinku Termez.



* (ang.) tydzień przeznaczony na naukę niezależną, chociaż uniwersytet, jego urządzenia, jak i kadra są pozostawione do dyspozycji studentów.
** (ros.) ręczna robota.

środa, 11 marca 2009

Tyzykovka


Tyzykovka (inaczej Yangiobod) to największy pchli targ w Taszkencie. Miejsce niesamowite pod względem rozmaitości asortymentu, który podlega tam wymianie towarowo-pieniężnej. Po przejściu kilkudziesięciu metrów ma się wrażenie, że można tam kupić wszystko: od wykałaczek po granaty ręczne ;) Oczywiście wszystko przechodzone – łącznie z wykałaczkami :P


„Dziś postanowiliśmy się wybrać na Tyzykowkę”

Miejsce akcji: Bazar Tyzykovka, Taszkent
Czas akcji: niedziela, godzina 10-14.
Osoby dramatu:
- Alisher
- Recep (student z Turcji, również na wymianie w ramach programu Erasmus Mundus)
- ja
Niedoszłe osoby dramatu:
- Olga oraz Martyna (które przybyły do Taszkentu na praktyki do polskiej ambasady)
- Alina (studentka z Litwy, również na wymianie w WIUT)
- Zilola (studentka z WIUT)
Niedoszłe osoby dramatu uzyskały ten epitet przez fakt, iż czas akcji okazał się zbyt wczesny ;) Zresztą niedziela w ogóle była „dniem zaspania i przegapiania dzwoniących budzików” – trójce uczestników dramatu również się to przytrafiło, z tymże ostatecznie udało im się opanować sytuacje ;)

Podstawowe cele wycieczki na Tyzykovkę były dwa:

1. Bazar jest miejscem niesamowitym, gdzie można znaleźć w ofercie takie rzeczy, których trudno byłoby się spodziewać i dlatego można doznać tzw. zaskoczenia a ludzie przecież lubią być zaskakiwani. Chcecie kupić kota, kanarka, psa, rybkę akwariową, a może pralkę automatyczną, kuchnię elektryczną lub wielką lodówkę rzeźnicką? A może ktoś ma ochotę na maskę gazową, mundur miejscowego policjanta (w związku z kolorem zwany „ogórem”) lub najprawdziwsze syberyjskie walonki? A może znajdzie się wielbiciel literatury pięknej lub osoba ucząca się języków obcych albo elektronik-amator – dla każdego coś miłego od słowników rosyjsko-bułgarskich, przez rozprawy Sołowiowa, atlas drogowy ZSRR, podręcznik „Jak naprawić ZiŁ-a za pomocą młotka i obcęgów” po niemieckie wykroje Burdy czy katalogi jachtów dalekomorskich. A jeśli komuś potrzebna garść zardzewiałych pokrzywionych gwoździ, kawałek postrzępionej liny, kilka ogniw łańcucha lub pęknięty amortyzator od Moskwicza – proszę bardzo! Jednym zdaniem: każdy zaspokoi tutaj swoje najskrytsze potrzeby czy zboczenia ;)

2. Zanoszę się z zamiarem zakupu roweru, aby nie korzystać z zatłoczonych autobusów a poza tym, to tak dla zdrowia. Nie chce jednak kupować nowego sprzętu, bo wielocypedy tutaj drogie (w salonie sportowym ceny sięgają nawet 800-1000 USD) a poza tym ja potrzebuję rower na relatywnie krótki okres. Dlatego najlepszym wyjściem z mojego punktu widzenia jest zakup starego rowera, najlepiej rosyjskiej produkcji (bo chińskim jakoś nie ufam) w myśl starej dobrej zasady „gniotsa – nie łamiotsa”, bez przerzutek i żadnych mechanizmów, które są najbardziej wrażliwe na ewentualne usterki. Do tego cena musi być rozsądna. Niestety trudno znaleźć egzemplarze spełniające te kryteria – króluje chińszczyzna, która, mimo iż prosto zjechała z linii montażowej, nie budzi zaufania. Natomiast rosyjskie maszyny naprawdę trudno wyczaić i zazwyczaj mają jakieś usterki, które całkowicie odbierają przyjemność jazdy i znacząco zmniejszają bezpieczeństwo (np. przeskakujące pedały), co w związku z miejscowymi warunkami na jezdni nie jest bez znaczenia!

Załączam filmik z miejsca akcji:

wtorek, 10 marca 2009

Z cieciem na pieńku…


W akademiku pracuje pięciu różnych ochroniarzy. Czwórka z nich to bardzo fajne chłopaki: odpowiedzą na powitanie i pożegnanie, pogadają, podowcipkują, no po prostu: ludzie, ale jeden z ochroniarzy doskonale wpisuje się w stereotyp ciecia. Mrukliwy, wiecznie nabzdyczony, z pretensjami, niekulturalny i potrafiący zajrzeć do pokoju bez pytania. No i oczywiście od wczoraj mam z nim na pieńku… ;)


A wszystko przez to, że moje spontaniczne pozaregulaminowe powroty z miasta do akademika trafiają jakoś na jego zmiany. Teoretycznie akademik jest zamykany o godzinie 23, teoretycznie, bo zasady tej (której nigdy nie widziałem na papierze) przestrzega tylko ów upierdliwy ochroniarz. Z tego, co udało mi się odczytać z jego pełnych pasji umoralniających wywodów powinienem zgłosić fakt późniejszego powrotu przed wyjściem z akademika, tylko życie pisze własne scenariusze (można je obejrzeć w „Klanie” lub w „Plebanii”) i nie zawsze istnieje możliwość zgłoszenia takiego faktu prędzej.

W każdym razie wczoraj, gdy wracałem z restauracji, gdzie obchodziliśmy urodziny Martyny, Pan ochroniarz eksplodował i zdecydował się zwrócić mi uwagę. Była dopiero godzina 00:30 a on nie spał, tylko siedział w swojej kanciapie. Gdy zbliżyłem się do drzwi, ujrzałem przez szybę kanciapy jego chmurne lico, patrzył na mnie i się nie ruszał. Złapałem więc za klamkę, żeby dać mu do zrozumienia, że może jednak byłbym rad wejść do środka a nie przyszedłem postać sobie na ganeczku. Spojrzałem na niego ponownie, zdecydował się ruszyć, ale nie do drzwi a do okna kanciapy. Otworzył i zaczął mnie rugać, że to po raz kolejny, kiedy wracam po zamknięciu akademika. Faktycznie był to trzeci raz na jego zmianie, gdy nie zgłaszałem faktu późnego powrotu, ale nigdy nie wróciłem później niż o 1 w nocy, kiedy on i tak nie śpi! Mam wrażenie, że miał ochotę zostawić mnie na noc na zewnątrz albo, co najmniej przetrzymać chwilę, ale na szczęście byli ze mną znajomi, którzy chęć późniejszego powrotu zgłosili i ochroniarz musiał ustąpić.

Oczywiście, gdy tylko wszedłem do akademika ochroniarz kontynuował swoje wywody i „krew nagła mnie zaczęła zalewać i pioruny siarczyste łogniste... łułułu”. Strasznie miałem ochotę mu coś odrzec, bo chyba nikt nie lubi być traktowany jak smarkacz, ale po dwóch mych argumentach zobaczyłem gesty Eldora, który pokazywał, żebym dał spokój, bo to i tak nie ma sensu. Dałem więc za wygraną…

I chyba będę musiał pogodzić się z tymi śmiesznymi zasadami… Ehhh… podstawówka…

poniedziałek, 9 marca 2009

Bieżące info


Najważniejszą informacją z ostatnich dni jest przylot do Taszkentu Martyny i Olgi, które odbywają tutaj praktykę w ambasadzie. Przestałem się więc obawiać, że zapomnę rodzimego języka (ostatnio zacząłem się łapać na tym, że wieczorami to nawet myślę po angielsku lub rosyjsku ;) ). Dziewczyny spędziły w Taszkencie na Mundusie pół roku i są świetnie zorientowane co i jak w mieście piszczy. W piątek wybraliśmy się do Elvisa – fajnego pubu, którego właściciel Rudzik – Ormianin z Batumi jest na maksa tyleż ciekawą, co i przerażającą osobą – walczył w Afganie lub Czeczenii i chyba odcisnęło to na nim piętno, bo jest taki …hmmm… „nadpobudliwy” ;) Poza tym potrafi odgadnąć psychikę i charakter człowieka po rysunku jego domu :P Potem przenieśliśmy się do klubu na tańce-chulańce, gdzie dołączyliśmy do ludzi z uniwersytetu. To już kolejny klub, który było mi dane odwi
edzić i muszę rzec, że można się w nich świetnie wybawić, choć niestety jest drogo i muzyka jest bardziej „umcy-umcowa” niż "funky-funkiasta".

Zajęcia z rosyjskiego bardzo mi się podobają. Wiera Markowna sporo zadaje i nie zawsze zdążę się wyrobić na drugi dzień, ale generalnie jest bardzo ciekawie, poruszamy interesujące i kontrowersyjne tematy z różnych dziedzin. Obecnie Wiera Markowna przymierza się, żeby dać mi do czytania w oryginale Dostojewskiego oraz Bułhakowa – więc będzie ciężko. Tym bardziej, że Wiera Markowna ma zacięcie filozoficzne. Dobrze, że wystartujemy ze „Zbrodnią i karą”, więc tematyka nie będzie dla mnie aż taki problemem. Zrezygnowaliśmy natomiast z czytania Puszkina ku mej nieukrywanej radości ;) Nigdy poezja nie była moim konikiem – no taki już ze mnie troglodyta ;) Wiera Markowna poza tym hołduje zasadzie, że tak jak język literacki, równie ważny jest język mówiony, stąd poznaję troszkę rosyjskiego słownictwa nienormatywnego. Zazwyczaj dostaję do domu kilka słów do wyjaśnienia na własną rękę. W tym celu korzystam z pomocy Aliszera, który zawsze każe mi się domyślać, co oznacza dane słowo, dając przykłady zastosowań. Śmiechu przy tym jest sporawo, bo czasami mam kosmiczne domysły ;) Największe deski (a propos „slangu” ;) ) miałem, gdy Wiera Markowna podała mi określenia na funkcjonariuszy służb porządkowych i ich posterunki: określenie „менты”* znałem dość dobrze z filmu „Mentovskie voiny”, ale „ментовка”** już była czymś nowym (odpowiednik polskiej „mendowni”). Jednak prawdziwy hit stanowiły dla mnie „мусоры”*** i „мусорня”****. Z tego względu, gdy tylko widzę jakiegoś milicjanta, a w Uzbekistanie jest ich bardzo dużo na ulicach, ciężko mi się opanować od śmiechu.

W zeszłym tygodniu oddaliśmy także pierwszy coursework – był to groupwork i niestety nie zmienił mojego zdania na temat grupowych zaliczeń, lecz umocnił we mnie przekonanie, że nie ma to jak zadania indywidualne… Moi towarzysze spóźnili się ze swoją częścią zadania i musieliśmy na ostatnią chwilę spieszyć się, by nie zawalić terminu… Na szczęście udało się i całość została złożona w sekretariacie. Teraz przede mną kolejny coursework z ekonomii, polegający na przygotowaniu profilu gospodarczego wybranego kraju – nie można wybrać kraju rodzimego, więc ja się zdecydowałem, zgodnie z ojcowską sugestią, na moją „ukochaną Armenię” ;)

Wraz z Alisherem zaczęliśmy chodzić sobie na basen, żeby rozruszać zastałe po zimie cielska – za całkiem przyzwoitą cenę mamy zegarową godzinę pływania na basenie Uniwersytetu Dyplomacji a do tego jak przyjdziemy pod wieczór to jesteśmy prawie, że jedynymi osobami i mamy każdy dla siebie tor do dyspozycji. Basen jest 25-metrowy, z głębokością 4 i 2 metry na końcach, więc bardzo fajnie się skacze, się pływa :)

Widziałem dwukrotnie Nysy (różne!!)



* (ros.) mendy, pot. milicja.
** (ros.) mendownia, pot. posterunek milicji.
*** (ros.) śmieci, pot. milicja.
**** (ros.) "śmieciownia", pot. posterunek milicji.